Historia ta wydarzyła się początkiem tego wieku, w latach, kiedy, jako urzędnik państwowy – Rejonowy Lekarz Weterynarii – mogłem, zgodnie z obowiązującym prawem, prowadzić działalność gospodarczą. Prowadziłem jednoosobową działalność o nazwie „Usługi weterynaryjne”.

       Swoją działalność gospodarczą zarejestrowałem w US bezpośrednio po sprywatyzowaniu usług weterynaryjnych, świadczonych przez lekarzy weterynarii. Jedenaście lat pracy w państwowej lecznicy dla zwierząt zaowocowało wielością gospodarstw, których właściciele nijak nie mogli uwierzyć w to, że prędzej czy później porzucę praktykowanie jako lekarz weterynarii od wszelakich niedyspozycji u zwierząt na rzecz gryzipiórka. Zatem spora rzesza gospodarzy, zarówno z terenu gminy Pilica, gdzie pracowałem w PZLZ, jak również tych gospodarzących blisko mojej miejscowości, gdzie zamieszkiwałem, uznali, że mogą liczyć na mnie w każdy dzień tygodnia. Oczywiście – po piętnastej, kiedy skończę urzędowanie na państwowej posadzie.

            Na ilość zgłoszeń nie narzekałem.

Tyle że powoli traciłem czas na potrzeby własne, rodziny. Nie pomagały przeróżne wybiegi, w stylu informacji udzielanych przez żonkę bądź synów zgłaszającym wizyty, iż właśnie wyjechałem gdzieś w pilnej sprawie i wrócę późno. Metoda  ukrywania się przed klientami nie sprawdziła się, często natarczywy klient czekał nawet kilka godzin przed moim domem, nie dając chwili wytchnienia, zmuszając mnie do aresztu domowego; wszak niehonorowo było w takich okolicznościach nagle objawiać się wychodząc na zewnątrz. Szybko więc zaniechałem takich praktyk. Postanowiłem, że skoro już jestem w domu i zjawia się klient, trzeba sprawy załatwiać od ręki, nie kombinować, udawać, że mnie nie ma. 

            W moim Zarzeczu mieszkała rodzina która uwielbiała psy dużych ras. Od kiedy pamiętam, a raczej od kiedy przejąłem, z racji prowadzenia działalności gospodarczej, świadcząc usługi weterynaryjne, szczepienie psów przeciwko wściekliźnie, w mojej oraz kilku okolicznych sołectwach, do wyznaczonego punktu szczepienia pani Ala przyprowadzała sukę rasy owczarek szkocki bez kagańca, ot zwyczajnie, luźno przy nodze. Przy pierwszym, wykonywanym przeze mnie szczepieniu suki, poprosiłem Alę, aby mocno przytrzymała zwierzaka po obu stronach głowy za fałdy skórne, wszak zaraz ukłuję pupilkę, a to może wyzwolić u suni odruch obronny i skaleczenie mojej nagiej dłoni. Ala odrzekła: – Proszę się nie bać, ona nic złego nie zrobi.

            Byłem jednak pełen obaw, bo przypomniał mi się slogan, zasłyszany niegdyś od starszego, dostojnego pana, byłego dyrektora zakładu surowic i szczepionek z Puław:

„Kobiecie, jako psu – nie wierz!”.

            Zaryzykowałem jednak. Uchwyciłem fałd skóry w okolicy kłębu i, szybkim wkłuciem igły, podałem szczepionkę. Suka stała jak wryta, miłosiernie wpatrując się swoimi smutnymi ślepiami w moje oblicze, nie reagując na zadany ból. Po latach przekonałem się, ze akurat tej pani oraz temu zwierzęciu można jednak, wbrew temu co twierdził pan dyrektor, zaufać. 

            Po stracie ulubionej suni, do punktu szczepienia zajechał kiedyś swoim białym maluchem mąż Ali, pan Janek i poprosił, abym się zgodził na to, że on przywiezie do szczepienia swojego nowego psa, ale pod mój dom. Spytałem, dlaczego nie zechciał tego uczynić teraz i nie przywiózł pieska do punktu szczepienia. Janek oznajmił, iż jest to nowofunland, który bardzo nerwowo reaguje na inne psy i obawia się, iż może nie podołać w poskromieniu agresora. Przystałem na prośbę Janka, umawiając się na konkretny czas. 

            Janek zajechał maluszkiem na moje podwórko. Całą tylną kanapę auta zajmował przepiękny, cały czarny, ogromny pies. Janek uznał, że nie będzie wyprowadzał psa poza kabinę auta i, dla bezpieczeństwa, sam pochwyci zwierzaka obydwoma rękoma za szyję, ja zaś od drugiej strony, przez na wpół opuszczoną szybę prawych drzwi, podam psu szczepionkę w zastrzyku. Wydawało mi się to nazbyt daleko idącym  asekuranctwem. Nigdy wcześniej nie stosowaliśmy podobnych praktyk, nawet mając do czynienia z niecierpliwymi, agresywnie reagującymi zwierzakami.

            Przystałem jednak na plan Janka. Kiedy ten pochwycił psa, zaś ja zbliżyłem się do samochodu, przyznałem, że pan Janek miał rację. Pies warczał, wyrywał się właścicielowi, chcąc za wszelką cenę dopaść mojej ręki, która ośmieliła się dotknąć jego sierści. Janek nie popuścił zwierza, zaś ja wprawnym ruchem dokonałem iniekcji.

            W następnych kilku latach w podobny sposób przyszło nam szczepić tego agresora, jednak za każdym razem stawało się to coraz niebezpieczniejsze – szczególnie dla Janka. Pies za nic miał komendy, jakie kierował do niego Janek.

Było coraz groźniej.

Obawiałem się, że któregoś razu Janek może zostać poważnie pokąsany.  Dodatkowo dało się zauważyć, że właściciel nie panuje nad swoim pupilem, że jest odwrotnie – to brytan wziął całkowicie górę nad swoim panem. Sugerowałem, aby Janek wraz z żoną nie ryzykowali i udali się do behawiorysty po poradę, gdyż pies jest zagrożeniem dla domowników. Janek przyznał mi rację, lecz nie zdecydował się na wdrożenie planu naprawczego.

     Którejś kwietniowej nocy, mocno po dwunastej, do drzwi w moim domu począł się ktoś mocno dobijać. Zza drzwi usłyszałem: – To ja, Janek, proszę otworzyć. Potrzebujemy pańskiej pomocy. Na schodach ukazał mi się dziwny obrazek: przed drzwiami stała młoda dama z ręką zabandażowaną od pachy do końca palców i zawieszoną na szyi, na temblaku.  Za nią stała pani Ala z Jankiem. Cóż takiego się wydarzyło?!

            No i Janek, na przemian z Alą, poczęli, na wyścigi, zdawać relację z późnych wieczornych godzin. W mieszkaniu, jak zwykle, przebywali w piątkę: pani Ala, Janek, córka, synek oraz ich oprawca – nowofunland.

Nic nie wieszczyło nieszczęścia.

Nagle, gdy córka postanowiła przejść z kuchni do pokoju, pies zaatakował ją, dotkliwie raniąc w prawą dłoń oraz całe przedramię. Jakoś udało się córce wyswobodzić. Pies został w przedpokoiku, a cała czwórka uciekła oknem na zewnątrz budynku, udając się na SOR do olkuskiego szpitala. Nie obyło się bez szwów i zastrzyków przeciwtężcowych. Właśnie wracają ze szpitala i wpadli po ratunek – błagali, abym z nimi pojechał do ich domu i uśpił agresywne zwierzę. Bo boją się wracać.

            Wyjaśniłem, że w takiej sytuacji pies musi być poddany 10-dniowej obserwacji. W żadnym wypadku nie wolno go uśmiercać. Chodzi przecież o zdrowie (a może nawet życie!) ich córki, która za dwa dni, w drugi dzień świąt wielkanocnych, ma brać ślub. Kategorycznie zakazałem im  radykalnego rozwiązania psiego problemu. Jedyne rozsądne rozwiązanie na tę chwilę, to odosobnienie psa i poddanie go obserwacji – zasugerowałem.

            Dość logicznie poczęli mi wytykać, że przecież ja sam kilka razy, corocznie szczepiłem psa przeciwko wściekliźnie, zatem o podejrzeniu wścieklizny u ich psa bredzę. Wyjaśniłem, że od lat tak stanowi nauka oraz obowiązujące w kwestii zwalczania wścieklizny prawo.

            Zrozumieli, że nie mogą się pozbyć psa na obecnym etapie.

Ale jak mają się dostać do domu,

 aby bezpiecznie spędzić noc? Wskazałem im tę samą drogę, którą wydostali się na zewnątrz, tzn. po drabince przez okno. Poczęli mnie namawiać, abym zabrał zastrzyki na uspokojenie, takiego „głupiego jasia”, o którym przecież wszyscy mówią że się daje przed operacją. Pan Janek oznajmił, że za żadne skarby nie wejdzie do przedpokoiku, aby przytrzymać psa, gdy będę mu podawał „głupiego jasia”. Oznajmiłem, że i ja nie będę ryzykował wejścia do jaskini lwa i sam, niestety, nie podam jakiegokolwiek lekarstwa, a tym bardziej zastrzyku, ich pieskowi.

            Przypomniałem sobie w tym momencie, że często, gdy jakaś staruszka zgłaszała chęć ulżenia w mękach, jakie przechodzi jej strasznie już stary, przytroczony do budy łańcuchem burek, to posiłkowaliśmy się trankwiliną w syropie. To taki, słodki w konsystencji i kolorze, przypominający mleko, specyfik wykorzystywany do zniesienia np. u konia stresu transportowego. Podałem zatem syrop panu Jankowi z prośbą, aby zostawił psa w przedpokoiku i nie podawał mu nic do jedzenia oraz picia. I aby po parugodzinnej, takiej  głodówce, przez uchylone od kuchni drzwi wsunął miskę z zawartością 1/2 buteleczki syropku. Pies z pewnością chętnie miskę opróżni; taka dawka uspokoi nawet dorosłego konia. Pies z pewnością zapadnie po niej w błogi sen. Wtedy będzie można go zabrać i umieścić w odpowiednim pomieszczeniu, gdzie musi odbyć 10-dniową obserwację.

            Klienci, zabrawszy flaszeczkę z 300 ml syropu, udali się do domu. Odetchnąwszy z ulgą, czując dobrze spełniony obowiązek, udałem się na mocno przestygłe już łoże, celem kontynuowania nocnego wypoczynku.

            Dotrwałem we śnie do poranka, nie alarmowany przez nikogo, więc uznałem że i pan Janek poradził sobie z brytanem. Rozmyślałem o tym, jak biedna przyszła panna młoda wystąpi na drugi dzień w głównej roli ceremonii zaślubin z ręką na temblaku.

            Właśnie szykowaliśmy się z żoną do wyjazdu na świąteczną mszę do pobliskiego kościoła parafialnego, gdy na podwórze rowerem wjechał najmłodszy syn Janka i Ali i zawołał, abym jak najszybciej udał się  do ich domu, gdyż właśnie

 nowofunland zatakował siostrę i mamę,

które świątecznym rankiem szykowały się w łazience do kościoła. Ojcu, tzn. panu Jankowi, udało się przytrzasnąć agresora w drzwiach prowadzących do łazienki w taki sposób, że głowa psa oraz jego klatka piersiowa wraz z przednimi łapami tkwi we wnętrzu łazienki, zaś cały zad, od słabizn po tylne kończyny, aż do końca ogona, ma unieruchomiony w przedpokoiku.

            Po przyjeździe ujrzałem, jak Janek, mocno zaparty na nogach, mocuje się z niedomkniętymi drzwiami od łazienki. W szparze, powstałej pomiędzy framugą drzwi a kantem skrzydła drzwi, tkwi czarny zad brytana. Pies był mocno zdenerwowany i starał się uwolnić z tego niecodziennego potrzasku. Przerażone damy w popłochu salwowały się ucieczką, wykorzystując zwisające wewnątrz łazienki drewniane schody, prowadzące na strych.

            Schody pozostały we wnętrzu łazienki którą wygospodarował Janek, dostosowując starą chałupę do potrzeb rodziny. Janek ożenił się z młodszą córką poprzedniego właściciela małego, drewnianego domku, gdzie w centralnej części była dość duża sień, a w niej schody, prowadzące na strych. Janek sprytnie podzielił sień, wydzielając mały przedpokoik oraz pozyskując dodatkowe pomieszczenie, przeznaczając je na brakującą w domu łazienkę. Takim sposobem, zawadzające w korzystaniu z łazienki schody, stały się nie planowaną wcześniej drogą ewakuacyjną dla szukających ratunku przed atakującym psem niewiast.

            Podając sporą dawkę Combelenu, po chwili mieliśmy sytuację w pełni opanowaną. Agresor leżał na środku przedpokoiku, smacznie śpiąc. Poleciłem Jankowi przygotowanie pomieszczenia, gdzie odbędzie się 10-dniowa obserwacja, by tam przetransportować śpiące zwierzę. Następnie udałem się do kuchni, gdzie, zasiadłszy przy stoliku, począłem wypełniać kartę obserwacji p. wściekliźnie. Nagle synek przybiegł do kuchni i oznajmił, że…

pies właśnie się wybudził.

Nie wierzyłem. Pobiegłem jednak zobaczyć, co naprawdę się wydarzyło. Zastałem w drzwiach wejściowych do domu smacznie śpiącego psa. Pan Janek stał po drugiej stronie ogrodzenia z siatki. Okazało się, że nie poradził sobie z przeniesieniem psa, ważącego ok. 60 kg, więc uchwycił za kawałek zagiętego, grubego pręta i, zaczepiając nim o obrożę, wlókł śpiącego psa do  miejsca odosobnienia. Kiedy ciało psa pokonywało próg drzwi i pierwszy schodek, a łeb stuknął o nierówności, zwierzak z lekka uchylił powieki, na co nasz bohater –  Janek zareagował spontaniczną ucieczką.

            Uspokoiłem zaniepokojonego ojca oraz synka i dalszy transport śpiącego brytana dokończyłem już sam.

            Janek wcześniej zbudował z przęseł przyszłego ogrodzenia ażurową klatkę, z której uwięziony zwierz nie miał szans, aby się wyswobodzić. Umieściłem psa w  klatce, zaś Janek skrupulatnie przystąpił do drutowania w narożach opierające się o siebie przęsła.

            Przez 10 dni zaglądałem wieczorami do naszego agresora. Po terminie obserwacji wydałem ostateczny werdykt, który poszkodowana miała przedstawić medykowi. Pozostał problem pozbycia się znienawidzonego przez domowników psa. Janek oraz Ala prosili, abym dokonał eutanazji zwierzęcia. Dadzą mi znać, kiedy mam dojechać i załatwić ostatecznie problem – muszą wyczekać na dzień, w którym nie będzie w domu dzieciaków, gdyż nie chcieliby, aby były świadkami takiego zabiegu. Oficjalna wersja dla dzieciaków miała brzmieć: psa zabrał pewien hodowca oraz trener psi, który z niejednym niesfornym psiakiem dawał sobie radę.

            Czekałem zatem na sygnał. Pewnego popołudnia przyjechał Janek i oznajmił, że właśnie dzisiaj, pod sam wieczór, dzieciaki będą poza domem i jeśli tylko mam czas, to prosi o wykonanie zabiegu. Pojechałem. Pies przywitał mnie szczekaniem. Na każde podejście do klatki, w której przebywał, ożywiał się, wykazując coraz większe zdenerwowanie. Po przygotowaniu strzykawek z preparatami do eutanazji, poleciłem Jankowi, aby wszedł do kojca i docisnął zwierzaka bokiem do siatki przęsła. Ja zaś z zewnątrz, wkłuciem w zad, zdeponuję „głupiego jaśka”, a po chwili, kiedy pies osunie się na ziemię, dożylnym wkłuciem dokończę zabieg eutanazji, podając Morbital.

            No i się zaczęło.

Janek nijak nie dał się namówić na to, by wejść do klatki. Myślał, że ja sam sobie poradzę z agresorem. Miał nadziej, że dysponuję odpowiednim sprzętem. Wszak w telewizji tyle ostatnio mówiono na temat obławy w Warszawie na zbiegłego z ZOO tygrysa. O tym, jak to weterynarz specjalną strzelbą, z dużej odległości, podał stosowny zastrzyk – i było po sprawie.

            Oznajmiłem, iż nie dysponuję bronią typu Palmer i, niestety, zastrzyk usypiający muszę podać zwierzęciu klasycznie. Podjęliśmy jeszcze kilka prób podania trucizny w zastrzyku, jednak ostatecznie nie udało nam się tego dokonać. Pies został tymi naszymi próbami oraz wymyślanymi naprędce sposobami doprowadzony do skrajności w swoim zachowaniu i agresji. Odstąpiwszy od zabiegu, zaproponowałem, aby Janek sprowadził bardziej skutecznego oprawcę, np. myśliwego, który powinien skutecznie dokonać dzieła…

                                                                                     Kazimierz Janik