W okresie stanu wojennego każdy obywatel otrzymywał comiesięczny przydział na zakup niezbędnych artykułów. Pobierane w gminie karteluszki zawierały kupony, które sprzedawca wycinał i zabierał, wydając zakupione artykuły pierwszej potrzeby – cukier, masło, mięso, olej itp.
W zestawie reglamentowanych artykułów nie zabrakło również używek w postaci papierosów oraz alkoholu. Reglamentacji podlegało również paliwo. I pomyśleć, że
to wszystko zaplanowano w celu ochrony obywateli
oraz w celu zapobieżenia korupcji. Każdy właściciel zarejestrowanego auta czy jednośladu otrzymywał bloczek z talonami na określoną ilość benzyny na miesięczną eksploatację swojego wehikułu. Dla niektórych, szczególnie tych wykorzystujących pojazdy w codziennej profesji, limity były sporo większe.
Do grupy szczęśliwców, którzy mogli nabyć więcej paliwa niż zwykły zjadacz chleba, zaliczali się również lekarze weterynarii dysponujący środkiem lokomocji typu samochód, motocykl czy motorower. Dla tej grupy nabywców benzyny wydzielono również dystrybutory, aby ciężko pracujący nie tracili drogocennego czasu na stanie w gigantycznych kolejkach, jakie ciągle ustawiały się przed dystrybutorami jedynego w tamtych latach monopolisty na rynku paliw, jakim była CPN (Centrala Przemysłu Naftowego).
Z każdym dniem jednak uprzywilejowanych grup przybywało, toteż
po pewnym czasie wytworzył się paradoks.
Oto przed dystrybutorem dla uprzywilejowanych stała kolejka… dłuższa do zatankowania, niż ta dla „normalnych” użytkowników pojazdów. W tamtych latach, kiedy zwierzęta gospodarskie podlegały przymusowemu ubezpieczeniu, a zabiegi lecznicze rolnik uzyskiwał nieodpłatnie w ramach tegoż ubezpieczenia, pracy w terenie mieliśmy do zatrzęsienia. Codziennie każdy z pracujących w lecznicy, zarówno technik weterynarii jak również lekarz, pokonywał dziesiątki kilometrów do chorych zwierząt. Toteż przydzielone w urzędzie gminy talony na dodatkowe paliwo i tak nie pokrywały potrzeb. Często już w połowie miesiąca nasze baki świeciły pustkami.
Wpadliśmy więc na
sprytny sposób uzyskania większych przydziałów.
Po wyczerpaniu przydzielonego limitu paliwa posyłaliśmy znaczących w gminie większych rolników (w czasach PRL żywności nie zbywało, więc rolnik był pod szczególną ochroną) do samego pana naczelnika gminy, aby ten wysupłał dla nas dodatkowe litry. Pan naczelnik, wprawdzie niechętnie, to jednak po kilku wizytach rolników, skarżących się, że weterynarze nie mają czym dojechać do chorego inwentarza, dorzucał nam spore ilości dodatkowych talonów.
Na terenie gminy działała jedna SKR (Spółdzielnia Kółek Rolniczych), która uzyskała zezwolenie na sprzedaż paliw płynnych. Ten dystrybutor paliwa, głównie dla okolicznych rolników, był dla nas znakomitym źródełkiem, które nigdy nie wysychało. Sprzedający paliwo potwierdzał na talonie nabycie określonej ilości, przystawiając na nim pieczątkę. Nasi znajomi – sprzedawcy benzyny z SKR, rolnicy, u których bywaliśmy nader często – robili jeden trik. Przy rozliczeniu za zatankowany po brzegi zbiornik paliwa w aucie oraz dwa dwudziestolitrowe kanistry, brali talon, po czym, zdecydowanym ruchem dłoni, z hukiem stawiali stempel… obok talonu, np. na podłożonej obok gazecie. Z zewnątrz wyglądało to wiarygodnie – oto „tankista” dopełnił ciążącego na nim obowiązku i, odpowiednio do ilości zatankowanego paliwa, skasował, prócz pieniędzy, również talon.
Muszę przyznać, że już
nigdy później nie miałem takiego zapasu benzyny w garażu.
Do dzisiaj dręczy mnie pytanie: skąd to wszystko się brało? Przecież, wg władzy ludowej, należy wszystko dystrybuować. Bo, w przeciwnym razie, obywatele będą cierpieli niedostatek.
Kazimierz Janik