Do zdarzenia, które tu opisuję, doszło w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kilka lat po ukończeniu przeze mnie studiów weterynaryjnych.

       Wczesny, chłodny, październikowy poranek. Jak każdego dnia, ok. ósmej przyjeżdżam do lecznicy, w której podjąłem pierwszą stałą pracę. Każdego dnia coraz silniej daje się wyczuć nadchodzącą, chłodną, jesień. Czas najwyższy na uruchomienie ogrzewania, gdyż temperatura w lecznicy niewiele różni się od tej na zewnątrz budynku. Włączam piecyk gazowy i idę na drugą stronę ulicy (prawdę mówiąc, trudno tę drogę nazwać ulicą – zwyczajna droga, bez pobocza i chodnika).

         Naprzeciw lecznicy mieścił się geesowski sklep spożywczy, w którym, za ladą, stała moja dobra znajoma,  Grażyna. Zaraz po ósmej ani u mnie, ani w sklepie u Grażynki klientów nie było, toteż codzienna, poranna kawa w sklepie nie przeszkadzała w pracy zarówno mnie, jak i ekspedientce. Towar do sklepu – pieczywo, wędliny, nabiał itp. – pan Tadzio dostarczał punktualnie o dziewiątej i ruch klientów w sklepie zaczynał się właśnie zaraz po tej godzinie. I do mnie również o tej porze zaczynali zaglądać pojedynczy rolnicy. Robiąc codzienne zakupy artykułów spożywczych u Grażyny, niektórzy, przy okazji, kierowali się do lecznicy – a to po poradę, a to po proszek na biegunkę lub jakieś witaminy dla swoich zwierzaków.

         Sącząc poranną kawkę, konwersując z Grażynką, bacznie zerkałem przez okno na lecznicę –  a nuż wypatrzę pierwszego klienta?

Okoliczni rolnicy wiedzieli, gdzie mnie szukać zaraz po ósmej.

Zdarzało się, że kierowali się prosto do sklepu, a nie do lecznicy, by zgłosić chore zwierzę do leczenia. Tak też się wydarzyło i tamtego, pamiętnego dnia.

         Do sklepu wparował zdyszany syn znajomego, miejscowego hodowcy świń, prosząc, abym jak najszybciej udał się do ich gospodarstwa, gdyż, z nieznanego nikomu powodu, w nocy padł jeden, prawie dotuczony kaban. W chwili, gdy wyruszał po mnie na rowerze, drugi tucznik nagle zaniemógł. Żył jeszcze, lecz widać było, że jest z nim źle – był cały w drgawkach, silnie kwiczał. Sprawa poważna i nader pilna, gdyż w zagrodzie było jeszcze kilkanaście świń w tym samym wieku i utrata każdej z nich to spora strata dla gospodarza.

         – Nie ma sprawy – uspokoiłem młodzieńca. – Już jadę, zabiorę tylko potrzebne leki oraz sprzęt.

         Gospodarstwo, na szczęście, było w tej samej miejscowości, w której prowadziłem praktykę, a więc na miejscu byłem po paru minutach. Gospodarz oczekiwał na mnie przed wejściem do chlewni. Był to budynek inwentarski, murowany. W jednym pomieszczeniu stał przy drewnianym żłobie koń zaś obok, w kojcu, rolnik utrzymywał dwanaście tuczników. Dalsze kojce były w tym czasie puste.

         Dochodząc do strapionego gospodarza pytam, czym żywi zwierzęta, czy nie zmienił nagle diety, czy wcześniej nie zauważył jakichś objawów, które by go zaniepokoiły. Rolnik stanowczo zaprzecza. Twierdzi, że zna się na chowie tuczników i zapewne wcześniejsze, nawet najmniejsze symptomy zmiany zachowania, braku apetytu itp. nie uszłyby jego uwadze. Dodał, że padłe w nocy zwierzę wywiózł na taczce za chlewnię na obornik. Tucznik, o którym syn wspominał przy zgłaszaniu przypadku, jeszcze żył. Domownicy wyciągnęli zwierzę z kojca, lecz jego stan nie napawał optymizmem, słowem wskazywał na agonię.

         Uznałem, że 

najwłaściwiej będzie ubić zwierzę,

gdyż nieuchronnie dojdzie do zejścia śmiertelnego. W tamtych czasach często odchodziło się od leczenia tuczników w wadze ubojowej, które zapadły na niezakaźną chorobę, celem ratowania tzw. wartości rzeźnej.

         Domownicy szybko zabrali się do robort tzn do uboju ledwo dychającego tucznika, na miejscu, w zagrodzie, ja zaś postanowiłem przeprowadzić dokładne oględziny tuszy świeżo skrwawionego tucznika. Gospodarz zapewne nieraz dokonywał uboju gospodarczego w gospodarstwie, więc wiedział, jak zawiesić tuszę – nawet miał w futrynie drzwi zamontowane do tego celu haki.  

         Po rozcięciu powłok brzusznych rozpocząłem poszukiwania zmian na jelitach, narządach wewnętrznych – słowem: starałem się znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, który mógłby posłużyć wydaniu diagnozy, a ta z kolei dałaby odpowiedź, z jakiego powodu zdrowe zwierzęta nagle, w krótkim czasie wykazują tak poważne, skutkujące zejściem śmiertelnym objawy. Nie znalazłem najmniejszych zmian wewnętrznych. 

         Nagle z kojca dobiega przeraźliwy kwik kolejnego tucznika. Nim zdołaliśmy się przemieścić w okolicę kojca, inny tucznik, po próbie zaczerpnięcia łyka wody z metalowego koryta, wywrócił się na posadzkę i również w drgawkach zaczął przeraźliwie kwiczeć.

            W mojej głowie nagle coś zaświtało.

Przecież to może być porażenie prądem, objawy były wszak bardzo podobne do występujących podczas oszołomienia przy klasycznym uboju w rzeźni.  Zagadka prawie rozwiązana. Kazałem natychmiast przepędzić zwierzęta z feralnego kojca w bezpieczne miejsce.

         Zaczynamy wspólnie z gospodarzem analizować, skąd może pochodzić napięcie w metalowym korycie. Nigdzie w pobliżu koryta, a nawet kojca, nie biegnie żaden przewód elektryczny. W kojcu, od samego początku, jak postawiono budynek inwentarski i odchowano w nim dziesiątki tuczników, nigdy takiego zdarzenia nie było.

         Pewnie byliśmy zbyt słabi w dziedzinie elektryki, gdyż nasze rozważania i poszukiwania przyczyny istnienia napięcia elektrycznego w korycie spełzły na niczym. Gospodarz postanowił zaangażować w rozwikłanie tego poważnego problemu profesjonalnego elektryka. Przecież stan taki zagrażał życiu nie tylko zwierzakom utrzymywanym w feralnym kojcu, ale i stojącemu obok konikowi. A co z bezpieczeństwem domowników, obsługujących zwierzęta? Strach było nawet o tym pomyśleć.  Tak naprawdę teraz strach dotknąć czegokolwiek w tym pomieszczeniu.

         Przybyły na miejsce elektryk, za pomocą profesjonalnego miernika, sprawdził napięcie na wszystkich metalowych elementach, zainstalowanych w pomieszczeniach całego budynku. Budynek ten pobudowano ok. 20 lat wcześniej w technologii… nie wiadomo jakiej. Strop, jak to bywało wówczas, wzmacniano tzw. tregrami, czyli metalowymi belkami w kształcie H. Solidna konstrukcja stropu pozwalała na wzmocnienie metalowych ścian kojców poprzez dospawanie do tregra  narożnych słupków, do których z kolei mocowano (też metalowe) boki kojców. Prąd  podciągnięto do budynku inwentarskiego bezpośrednio z budynku mieszkalnego kablem napowietrznym poprzez sztycę, sterczącą pionowo w dachu. Owa sztyca to był kawał solidnej metalowej rury, o przekroju ok 1,5 cala, z charakterystycznym kapturkiem na samym szczycie, zabezpieczającym przed wlewaniem się do rury wody podczas opadów. Przez wewnętrzny otwór w rurze (sztycy) biegły przewody elektryczne do wnętrza budynku, by dalej, poprzez tablicę rozdzielczą, trafić do odbiorników (lamp oświetleniowych, maszyn, gniazd zasilających itp.). Dla lepszej stabilności sztyca swoją dolną częścią była dospawana również do tregra w stropie.

         Przez 20 lat, wiatr, kołysząc kablem energetycznym, spowodował przetarcie izolacji przewodów wewnątrz sztycy, co doprowadziło do zwarcia przewodu fazowego z rurą. Tą drogą prąd znalazł ujście od sztycy i dalej przez tregier, poprzez dospawany słup metalowy, dalej, na metalowe koryto, również przyspawane do metalowej ściany kojca. Takim sposobem koryto świń było pod napięciem 230V w każdej chwili, kiedytylko odarty z izolacji przewód elektryczny, dotykał wnętrza sztycy.

Wytworzyła się swoista pułapka.

Mając pecha, można było również oberwać porządnego kopa, oporządzając zwierzaki.

         Jak długo ta pułapka działała, nikt nie wie, gdyż zapewne przepięcie następowało chwilowo, kiedy silniejszy podmuch wiatru zakołysał przewodem zasilającym budynek inwentarski i dochodziło do nagłego przepięcia, po czym nagi przewód powracał na swoje miejsce. Całe szczęście, że sztyca była połączona wyłącznie z tym jednym metalowym dźwigarem i tylko elementy z nim zespawane były pod napięciem.

         Elektryk opanował usterkę i oddalił czychające niebezpieczeństwo.

         Gospodarz miał dużo szczęścia, gdyż stracił wyłącznie wartość jednego tucznika. Tusza (nie wykrwawiona) nie nadawała się do konsumpcji. Pozostałe trzy tuczniki, porażone prądem, poddano ubojowi z konieczności, a mięso, po zbadaniu, uznałem za zdatne do spożycia.

         Reasumując: pracując w terenie, napotykaliśmy na różne, czasem zaskakujące przyczyny, powodujące schorzenia u zwierząt. Nie tylko wirusy czy bakterie dawały się we znaki hodowcom.

         Nigdy więcej, w mojej wieloletniej praktyce, nie zdarzył mi się podobny przypadek.

                                                                                                                Stanisław Skrobisz