Poznań, jesienna, dyżurna sobotnia noc. Dochodzi 12 w nocy. Deszcz bębni po dachu, nie daje spać. Nagle telefon od sekretarki: z ogrodu zoologicznego chcą rozmawiać. Proszę połączyć.

         – Panie doktorze, lwica rodzi, są problemy.

         – Od kiedy rodzi?

            – Od rana.

            – Nie rozumiem. Macie swojego lekarza do 16. I nie rozwiązał problemu?

            – Gdy kończył swoją zmianę, to powiedział, że jak do jutra nie urodzi, to zrobi cesarkę. Poza tym wcześniej rodziła i nigdy nie było problemu…

– Wie pan co… Ja technicznie wiem,  jak odebrać poród, ale nigdy nie odbierałem porodu u lwicy.

I nie ukrywam, że… się boję.

            – Doktorze, zna mnie pan. Ja nie przy jednym porodzie pomagałem i tutaj też dam radę. Zwłaszcza, że jest to bardzo szczególny miot. Bo ojcem tych kociaków jest genetycznie bardzo cenny lew.

            – Dobrze, przyjadę. Ale muszę zaczekać na kierowcę, bo pojechał na zgłoszenie do klaczy z innym lekarzem.

            – Czekamy.

            Ze studiów wyniosłem wiedzę, zwłaszcza od prof. Krzyżanowskiego, że do porodu nie należy się śpieszyć. Zresztą z mego, już 10-letniego, doświadczenia wynikało, że po wezwaniu co najmniej 1/3 porodów była odwoływana, zwłaszcza u samic, które wcześniej rodziły bez problemu.

Ale zacząłem się zastanawiać, jak postąpić w tym wypadku, zwłaszcza, że miałem zero doświadczenia z porodami u lwicy. Pierwsza myśl: potrzebna jest broń Palmera. Jest to pneumatyczna broń; montowano strzykawkę ze środkiem usypiającym i, w formie pocisku, można preparat, z dużej odległości, wystrzelić i w ten sposób unieruchomić zwierzę. W lecznicy dwie osoby miały dostęp do sejfu z tą bronią i były przeszkolone. I tylko one miały upoważnienie na jej użycie. Poprosiłem sekretarkę, aby skontaktowała się i żeby jak najszybciej jedna z tych osób przyjechała do lecznicy. Po kilkunastu minutach sekretarka powiedziała, że jeden pracownik jest na weselu, a drugi pojechał do szpitala, bo źle się czuje.

            Super! Plan mój upadł. Zacząłem jeszcze raz analizować sytuację i pomyślałem, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Przecież jak użyję broni Palmera, to lwica nie będzie miała parcia porodowego i wówczas poród będzie trwał bardzo długo, bo ze strony matki nie będę miał żadnej pomocy. Po kontakcie z lekarzem, z którym  pojechał kierowca dowiedziałem się, że szybko nie wrócą, bo sprawa jest skomplikowana i mniej więcej zajmie im 2-3 godziny.

            Ok. 0:30 sekretarka dzwoni, że dyrektor ogrodu chce rozmawiać.

– Dzień dobry, doktorze. Kiedy pan przyjedzie? Bo ja już jestem na miejscu, a

lwica leży, jęczy i nic więcej z tego jęczenia nie wynika.

A jest to bardzo cenny miot…

            – Panie dyrektorze, czekam na kierowcę, a on przyjedzie za około 3 godziny.

         – Dobrze, doktorze. Ja za ok. 15-20 minut przyjadę  do lecznicy po pana.

            Spakowałem do torby lekarskiej, której używaliśmy do wizyt wyjazdowych potrzebne narzędzia, nici do podwiązania pępowiny, oksytocynę oraz trzy leki z grupy trankwilizatorów, które zmniejszają napięcie psychiczne, niepokój, stany lękowe jednocześnie zachowują sprawność umysłową i, co dla mnie było bardzo ważne, sprawność fizyczną; chciałem, aby lwica miała parcia porodowe. 

            Dyrektor ogrodu dotarł do lecznicy w niecałe 15 minut. Po drodze przekonywałem go o moich obawach i strachu. Jednak nie słuchał mnie, tylko cały czas „nadawał”, jaki to jest cenny miot. Jego wypowiedź jeszcze bardziej wywoływała u mnie lęk przed odpowiedzialnością.

            Po dojechaniu na miejsce, a była to stara część ogrodu zoologicznego w centrum Poznania, po kurtuazyjnej rozmowie z opiekunem kotowatych, zacząłem przedstawiać swoje obawy przed wejściem na wybieg. Opiekun bardzo dokładnie opisał, co on może zrobić i jak ja będę mógł wykonywać swoje obowiązki. On wejdzie pierwszy, obłaskawi lwicę położy się na szyi, będzie głaskał po głowie, będzie z nią rozmawiał i da mi znać, kiedy ja mogę wejść i pomóc rozwiązać poród.

         – Ale jak powiem: uciekamy!, to w trzy sekundy musimy być za bramą… –  dodał, co już

nie zabrzmiało uspokajająco.

             Deszcz nasilał się coraz bardziej. Po wejściu przeprowadził lwicę w miejsce zadaszone i po paru minutach dał znak na moje wejście. Prawie bezszelestnie zbliżyłem się do pacjentki i podałem domięśniowo wcześniej przygotowany trankwilizator. Nie czekając na efekt działania, zacząłem badać ujście dróg rodnych. W pewnym momencie, końcem palców, wyczułem łożysko pierwszego  kociaka, jednak nie byłem w stanie go złapać i podciągnąć. Z pomocą kleszczy Kochera udało się podciągnąć na tyle, że mogłem obrócić kociaka w łożysku,  ponieważ zaklinował się idąc w poprzek dróg rodnych. Po paru minutach udało się wydostać łożysko z kociakiem, wydostać z otuliny łożyska i podwiązać pępowinę. Był, jak oceniłem, dużym kociakiem, proporcjonalnie do dróg rodnych rodzicielki. Kątem oka spoglądałem prawie cały czas na opiekuna, który, leżąc na lwicy, szeptał jej do ucha, głaszcząc jednocześnie po głowie. Lwica pomrukiwała cały czas, po wydobyciu pierwszego kociaka jej oddech uległ zdecydowanemu spowolnieniu, zbliżając się do normy. Z opiekunem porozumiewaliśmy się tylko wzrokowo. Po paru minutach sprawdziłem, czy w drogach rodnych nie ma następnego kociaka. Nie było.

            Mimo zimna i deszczowej pogody, byłem cały spocony od czoła, a nawet czułem spływający pot po plecach. Po paru minutach sprawdziłem drugi raz i… wyczułem następne łożysko. Cały czas zerkałem tylko, jaka jest odległość do niemalże 3-metrowej bramy. Drugi kociak, zdecydowanie mniejszy, opuścił drogi rodne bez problemu. Wyciągnąłem go z łożyska, podwiązałem pępowinę i odciąłem od łożyska.

            W pewnym momencie miałem dylemat, bo kotowate zjadają łożysko po każdym kociaku –  ale to wówczas kiedy poród przebiega bez pomocy człowieka. Same odgryzają pępowinę miażdżąc naczynie. Ma to, naturalnie, wpływ na dalszy poród, gdyż łożysko zawiera oksytocynę, która powoduje skurcze porodowe. Biorąc po uwagę ekstremalną dla mnie sytuację doszedłem do wniosku, że podam oksytocynę w zastrzyku.

I był to strzał w dziesiątkę!

Co 15-20 minut miałem w swoich rękach następne kociaki. Przy piątym było trochę problemów z wydostaniem, bo, podobnie jak pierwszy, był zdecydowanie większy i również „szedł” w poprzek dróg rodnych. Po wydostaniu na zewnątrz i podwiązaniu pępowiny, wyraźnie słyszałem, że oddech matki wraca do normy.

            W tym momencie, zajęty kociakiem, usłyszałem przeraźliwy ryk lwicy i zobaczyłem, że opiekun jest w górze razem z głową matki. Opiekun krzyknął: „ Doktorze, spier…y!”.

W sekundzie znaleźliśmy się za bramą, którą zatrzasnął dyrektor, który cały czas czujnie zabieg obserwował. Na bramie wisiała lwica, ja przez parę minut miałem nogi jak z waty. Nie mogłem się ruszyć. Wyobrażałem sobie, co by było, gdybyśmy nie zdążyli uciec. Po czasie dopiero docierało do mnie, co mówi dyrektor i opiekun. Żebym się nie martwił, oni dzisiaj dostarczą… całą torbę do lecznicy. Zacząłem obserwować matkę, która ze spokojem poszła do kociaków i oblizywała cała piątkę, po czym pozjadała łożyska i położyła się, a kociaki dorwały się do mleka.

            Instynkt zrobienia porządku po porodzie jest cechą wszystkich dzikich samic, chronią w ten sposób maleństwa przed niepożądanymi drapieżnikami, ponieważ zapach krwi może przyciągnąć gości, którzy zagrażają młodym kociakom. Mogłem stać jeszcze długo, patrząc, jak kociaki łapczywie ssą siarę. Ale dyrektor i opiekun zaczęli ponaglać –  bo późna pora i czas odpocząć.        Dyrektor, dziękując za pomoc, powiedział, że

nie widział,  żebym… się stresował.

Ale ja najlepiej wiem, ile mnie to nerwów i stresu kosztowało. Jeszcze przez kilka lat budziłem się w nocy spocony, jak śnił mi się widok lwicy…

                                                                                                            Andrzej Pępiak