Z Ziutkiem nie spotykamy się codziennie. Jednak, gdy obaj mamy wolną chwilę – lubimy powspominać stare czasy.
Jechałem przez Aleksandrów Kujawski do domu, gdy usłyszałem przeraźliwy gwizd! Ziutek stał przed swoją bramą i machał ręką, żebym się zatrzymał.
– Cześć! Dokąd się tak śpieszysz?
– Wracam do domu.
– A co, dzieci płaczą?
– Już nie!
– To chodź na colę!
Usiedliśmy, jak zwykle, na ławeczce przed wejściem do lecznicy. Wiatr prawie nie kołysał koronami drzew, w ogródku szumiała deszczownia. Miły chłodek na ganku, świergot wróbli, zajętych swoimi problemami.
– Co u ciebie słychać? – zapytałem na dobry początek.
– Czy tobie się też zdarza, że klient koniecznie chce się przyglądać jak operujesz?
– zagaił Ziutek, wygrzebując z kieszeni papierosy. Poczęstował mnie, jak zwykle, ale mu odmówiłem, jak zawsze.
– Zwykle staram się wywalić takiego zawodnika za drzwi! Nie jestem zwolennikiem dopuszczania do asysty osób niefachowych. Same kłopoty z nimi! Nie wiedziałeś?
Mój były szef potaknął mi z uśmiechem, jaki zwykle chowa dla osób wtajemniczonych w nasze arkana…
– Właśnie! Gdy robiłem ovarohisterectomię (usunięcie jajników i macicy) u suczki, dwaj mężczyźni, ojciec i syn, koniecznie chcieli popatrzyć na zabieg – Ziutek zamilkł, głęboko zaciągając się papierosem.
– Jak przeciąłem powłoki brzuszne – zemdlał mi ojciec – kontynuował. – Rzuciłem skalpel, złapałem klienta pod pachy i dalej na ławeczkę, żeby odtajał. Pokrwawiłem mu trochę golfik pod pachami, ale to była konieczność chwili. Nie zdążyłem umyć rąk, zanim go wyniosłem. Mówię do syna: – Niech pan idzie i usiądzie z ojcem, popilnuje go.
– Nie, nie, z ojcem już wszystko w porządku, wolę popatrzyć na operację!
Ziutek uśmiechnął się do siebie i opowiadał dalej:
– Syna wyniosłem po kwadransie, jak dokopałem się do jajników. Dalej poszło bez problemów. A suka i jej opiekunowie wyszli z niebytu mniej więcej w podobnym czasie.
– Tak, ja kiedyś pozwoliłem pewnej rzutkiej dwudziestolatce przyglądać się, jak operuję przepuklinę u jej kota… Stała po przeciwnej stronie stołu i uważnie śledziła wszystkie moje ruchy. Uczyła się, a może mnie tylko kontrolowała. Lekko oparła się o ścianę, pewnie żeby nie zasłaniać światła. Zaszywając kotkę – pochwaliłem pannicę, że tak dzielnie mi asystuje, co dla osoby nieprzyzwyczajonej nie jest wcale łatwe. Panienka uśmiechnęła się blado, spojrzała nieobecnym wzrokiem i pochyliła się do przodu, tak żeby półżartem zademonstrować upadek zemdlonej dziewicy. Uśmiechnąłem się i wróciłem do szycia. A tymczasem dziewczyna, zamiast ponownie oprzeć się o ścianę – pochylała się dalej i dalej, aż w pozycji „na baczność” przylutowała o posadzkę! Kłopotu było co niemiara, bo panna rozcięła sobie brodę…
– Co robić w takich wypadkach?
– zapytał potakujący mi w zamyśleniu Józek.
– Wiesz, ja wypraktykowałem coś takiego na mojej Mariolce, jak kiedyś rozciąłem sobie przedramię, gdy szarpnął mi się operowany koń. Cięcie nie było długie, o patrz, zaledwie cztery centymetry, ale głębokie, nieco poza podściółkę tłuszczową, tak że było widać mięśnie i ścięgna, niczym u rannego Robocopa!
– Wiem, wiem! – potaknął mój kolega; też oglądał klasykę filmową.
– Jechać na pogotowie nie chciałem, nauczony doświadczeniem, że zanim bym się doczekał lekarza, straciłbym szansę na rychłozrost, a sam wiesz, że gojenie przez ziarninowanie to często powikłany proces.
Ziutek, patrząc poprzez papierosowy dym na podlewany skalniaczek, z wolna potakiwał głową. Na twarzy błąkał mu się jakiś wszeteczny grymas.
– Znieczuliłem brzegi rany, zabrałem się do szycia. Dobrze, że było to lewe przedramię, dzięki temu poszło łatwiej. Problem pojawił się przy wiązaniu szwów. Jedną ręką nijak nie mogłem zawiązać nawet najprostszego węzełka. Wtedy zawołałem Mariolkę…
– I co? Zemdlała? – próbował uprzedzić fakty.
– Nie. Ale zrobiła się zielonkawa, jak pokazałem jej rozcięcie z równiutko przewleczonymi nićmi. Wiesz, taka szczelina w skórze i w poprzek sznureczki przygotowane do wiązania.
Ziutek pokiwał głową, sięgając po ogień.
– I wtedy zemdlała? – znowu się pośpieszył z diagnozą.
– Nie, nie – ja powiedziałem Mariolce, że ma pozawiązywać supełki na ranie. A ona odwróciła się i oświadczyła, że w życiu tego nie zrobi, ba, idzie sobie!
– To mam teraz z tą plecionką biegać po osiedlu i czekać, że ktoś mi powiąże? Zanim znajdę jakąś dobrą duszę, diabli wezmą rychłozrost! Trzeba będzie odświeżać ranę, aby uniknąć ziarninowania! A wtedy cięcie z czterech centymetrów urośnie do sześciu – siedmiu! MUSISZ mi to pozawiązywać! MUSISZ! TERAZ!
– I powiązała?
– Wkurzyłem ją. Ale powiązała! Aż sapała ze złości! Powiedziała, żebym już nigdy więcej nie prosił ją o takie przysługi!
– Myślę, że teraz nie powinna mieć oporów przy następnych zabiegach – uśmiechnął się Ziutek.
– Oczywiście, ona jeszcze tego nie wie. Ale gdyby zdarzył się następny taki raz, będzie szyła jak krawcowa!
– Tak, tak…
Leciutkie powiewy wiaterku niosły w naszą stronę rozkoszną wilgoć pyłu wodnego, a dym z Ziuciowego papierosa wywiewało tak, że go prawie nie czułem.
– A wiesz, Włodek, w zeszłą sobotę
miałem w środku nocy wezwanie do porodu,
do jałówki z Grabia.
– I to jest to! Ani chwili spokoju! Chociaż z drugiej strony – tak jest może i ciekawiej…
– Ale wiesz, żeby aż do Grabia? – Ziutek z dezaprobatą wyciągnął resztkę dymu spomiędzy palców, zdusił peta i zaczął szukać kolejnego papierosa.
A Grabie leży daleko, mówią, że nawet psy tam szczekają w sposób nietypowy. Droga wiedzie tam wąska, samochody na niej mijają się bardzo ostrożnie, żeby nie połamać lusterek. Wieś jest malutka, ale za to kościelna. Wbija się klinem w las otaczający poligon artyleryjski. Nie, żeby straszyły tam duchy, ale jest ździebko nieswojo. Gospodarstwa rolne utrzymują się z uprawy słabiutkiej ziemi, wydartej spod wojskowego lasu i siłą rzeczy nie są zbyt okazałe.
– Dzwonią w nocy, że poród. Ba, oni już od dobrych czterech godzin w trójkę mądrowali przy bydlęciu.
– Wody płodowe odeszły, cielak martwy i zaklinowany w miednicy?
– Oczywiście! Przecież wiesz, jak jest! – Ziutek lekko mruży oczy, jakby dym drażnił mu spojówki. Fachowcy rzadko lubią „pomoc” ze strony amatorów.
– Jak tam zajechałem, to okazało się, że pokryli maleńką jałóweczkę wielkim, mięsnym buhajem, a cielak względnie, jak i bezwzględnie za duży nie miał jakiejkolwiek szansy na urodzenie się. Czasem stosują takie mezalianse, żeby jałówka większa urosła…. podobno.
– Żył jeszcze?
– Po czterech godzinach majstrowania przez tamtych mechaników? – spojrzał jakby zdziwiony moją naiwnością.
– Cesarka? – zasugerowałem.
Ziutek niechętnie skinął głową, potwierdzając oczywistość mojego domysłu. Po kilku latach pracy w zawodzie wiadomo, o co chodzi…
– Cielę na wpół wystaje z jałówki, ani wyciągnąć, ani wepchnąć! – kolega popatrzył na mnie z wewnętrzną pewnością, że nic więcej tłumaczyć w tej materii nie musi, wszak obaj znamy temat, jak łyse konie…
– Po północy w oborze było ciemno, że choć oko wykol, gdzieś wysoko pod sufitem żółto świeciła – słabiutka żarówka, dokładnie obsrana przez całe pokolenia much i pająków. Widać było tylko tę marną żarówkę i cień jałówki. Wiesz, jak wtedy jest, prawda? – podjął wątek Józek.
– Jasne!
– Kazałem Banachowi odgarnąć gnój na bok i ustawić jałówkę wzdłuż żłoba, tak do operacji. Banach wiesz, ten studwudziestokilowy siedemdziesięciolatek, wraz z synami wykonali naprędce niezbędne zabiegi antyseptyczne, pośrednio powiązane z zagospodarowaniem cennego nawozu naturalnego. Zamiast płócien operacyjnych, rzucili trochę świeżej słomy. Standard. Kazałem im jeszcze przynieść spod naprawianego traktora silną lampę na długim kablu do oświetlenia pola operacyjnego. Taką oprawkę, wiesz? Ciemno tam było jak diabli i nie chciałem się pokaleczyć przy cięciu – wyjaśnił.
– Ja, ja ją potrzymam! – zdecydowanie oświadczył Banach, stając z żarówą w ręce. Chłopaki ustawili się z przodu i tyłu pacjentki. Wygoliłem, zdezynfekowałem denaturatem i przeciąłem skórę. W tym momencie Banach z mlaśnięciem padł do tyłu w gnój. Czegoś takiego naprawdę się nie spodziewałem! Znasz Banacha? To doświadczony rolnik, niejedno widział – ciągnął Ziutek.
– Panie Banach! Jak panu nie wstyd!
Cztery godziny znęcacie się nad jałówką, a mdleje pan na widok takiego drobnego skaleczenia? Toż krew jeszcze nie zaczęła lecieć! Niech pan nie robi z siebie pośmiewiska i wstaje świecić do jasnej cholery! – zachęciłem dziadka.
– Ależ nie, nie, panie doktorze, to tylko oprawka mnie pierdolnęła! – ze skruchą wyjaśnił Banach.
- Tak, weterani wytrzymują wiele… A wiesz, ja kiedyś…
Włodzimierz Szczerbiak