W latach osiemdziesiątych minionego stulecia zdarzały się chwile niezwykłe, dla których trud włożony w pracę, jaką przychodziło nam, terenowcom, wykonywać, wspominamy dziś z przyjemnością. Takie momenty mobilizowały do dalszego działania.
Pilica leży na Szlaku Orlich Gniazd. Geograficznie tereny te nazywamy Wyżyną Krakowsko-Częstochowską lub Jurą Krakowsko-Częstochowską. Jura to teren bogaty w spore wzniesienia oraz przeurocze doliny, wąwozy, jary. Nie brakuje tu charakterystycznych ostańców – skał z wapienia, wystających malowniczo pośród bujnej zieleni pagórków. Całość tworzy niezapomniane wrażenia wizualne, szczególnie w blasku zachodzącego słońca.
Kilka kilometrów od Pilicy, kierując się na północny wschód, w rozwidleniu jakie tworzy rzeka Pilica oraz droga komunikująca Pilicę z Pradłami, leży wioska o nazwie Przychody. Do Przychód należy kilka przysiółków. Jednym z nich jest Korea.
Do Korei można się dostać wyłącznie piechotą bądź zaprzęgiem.
W tym trudno dostępnym miejscu jeszcze parę lat temu gospodarzyło kilku rolników. Teraz pozostały tam tylko dwa gospodarstwa, z czego jedno należy do osiemdziesięcioletniego staruszka. Jego najbliższa rodzina – córka wraz z rodzinką – mieszka w nowo pobudowanym domu w Wierbce i gospodarzy na areale dawniej uprawianym przez ojca. Kiedyś, podczas wizyty w gospodarstwie w Wierbce, córka wspominała, że jej ojciec za nic nie chce opuścić swojej posiadłości w Korei. Stwarza to dla niej oraz bliskich spory kłopot, gdyż staruszek wymaga już opieki. A jak tu opiekować się ojcem na stałe na odległość?
Dziadzio w swoim małym królestwie utrzymywał krówkę. Rzecz jasna – zajmował się nią sam. Kiedyś, podczas niedzielnego dyżuru, odebrałem telefon. Dzwonił staruszek z Korei. Piechotą dotarł do, leżącej przy głównej drodze SKR, i tu skorzystał z jedynego w okolicy telefonu. Było późne popołudnie, rozmówca oznajmił, że potrzebuje pomocy do swojej krowy, która wycieliła się nad ranem, sama, ale od pewnego czasu silnie prze – i
wyparła całą macicę na zewnątrz.
Odpowiedziałem, że za parę minut wyruszam. Gospodarz uprzedził, że nie dojadę samochodem na miejsce i że od SKR zabierze mnie furmanką. Po pół godzinie byłem pod SKR, skąd odebrał mnie kuzyn staruszka. Po trzech kwadransach dotarliśmy do małej, pokrytej strzechą, chałupiny. Obok stała, również drewniana, kryta strzechą, mała obórka. Przywitał nas staruszek, który wyszedł na spotkanie, usłyszawszy odgłos wjeżdżającego do obejście zaprzęgu.
Po krótkiej wymianie grzeczności poprosiłem gospodarza o dużo ciepłej wody, mydło, ręcznik oraz prześcieradło i stolnicę. W obórce – na legowisku obficie wyścielonym słomą – leżała krowa, tuż za jej zadem zobaczyłem sporej wielkości twór ciemno-czerwonej barwy. Obok pyska położnicy stał na drżących nogach dorodny cielak, poddający się silnym muśnięciom matczynego ozora. Na bocznej ścianie, w otworze okiennym, stała paląca się, dość pokaźnych rozmiarów świeca. Elektryczności w obórce rzecz jasna – nie było.
Podobnie, jak w domu – też był oświetlany świecami oraz naftówką.
Marudząc na warunki oświetleniowe, usłyszałem od gospodarza, że rozwiąże problem w parę chwil. W stodole staruszek trzymał sprzęt potrzebny w gospodarstwie: wialnię, cepy, różne sita, kosze itp. ale również maszynę omłotową tzw. sztyftówkę oraz silnik 6 KV, którym napędzana była owa machina. Sęk w tym, że prąd do silnika gospodarz zmuszony był czerpać z, oddalonego o około 150 m, sąsiedniego gospodarstwa. Gospodarz pospiesznie zabrał się za rozciąganie kabla. Po dwóch kwadransach sprawę oświetlenia mieliśmy opanowaną.
Przystąpiłem do repozycji wypadniętej macicy. Nie ukrywam, że
pochłonęło to sporo i czasu, i sił.
Kto bodaj raz wykonywał taki zabieg, wie, o czym mówię…
Po solidnym zabezpieczeniu krowy przed ewentualnym zakażeniem, poddałem się powierzchownej toalecie, przebrałem w suche odzienie, po czym wszedłem do mieszkania, by wypisać rachunek kredytowy za wykonaną usługę.
W trakcie wpisywania danych do rachunku gospodarz położył przede mną na stole banknot sporej wartości (nie pamiętam, jaki to był nominał, ale znaczący…) i oznajmił, iż jest to zapłata za wykonanie ciężkiej pracy i w dodatku w niedzielę.
Ja na to, że żadnych pieniędzy nie przyjmę. I zacząłem tłumaczyć: właśnie jesteśmy w takim dobrym okresie dziejów, w czasach PRL, kiedy rolnik nie płaci nic za usługi weterynaryjne. Słowem: całość kosztów, związanych z moją wizytą, pokrywa szlachetny wuj – PZU.
Starzec był jednak nieprzejednany.
Wstał z krzesełka, podszedł do otwartych drzwi i, stanąwszy w nich, stanowczo oznajmił, że jeśli nie wezmę gratyfikacji, to on poczuje się obrażony. Mało tego: jeśli nie zabiorę banknotu, nie wypuści mnie z izby.
Chwilę trwała wymiana argumentów. Uznałem, że nie mam szans. Poglądy honorowego gospodarza, pamiętającego lata, kiedy każda wizyta weterynarza była opłacana, wygrały z proponowanymi przez system rozwiązaniami. Skapitulowałem – zabrałem banknot i, pożegnawszy się, życząc starcowi długich lat w zdrowiu wsiadłem do czekającej furmanki.
Kazimierz Janik