Staram się nadążać za niektórymi nowinkami w zawodzie. Można powiedzieć, że wręcz ulegam kaprysom mody. Kiedy było trzeba, zgłębiałem tajniki radiestezji, zapoznałem się z podstawami elektroakupunktury, doprowadziłem do zakupu lancetronu, którego to wydatku dyrekcja Wojewódzkiego Zakładu Weterynarii we Włocławku jeszcze do dziś mi nie zapomniała.
Dyrektor twierdził, że przez ten właśnie zakup doprowadziłem do ruiny finansowej nasz kochany WZWet. Pociesza mnie jedynie to, że w każdym województwie jest swoista kasta kilku lekarzy, przez których podobno padła państwowa weterynaria…
Kupiłem więc sobie taki całkiem malutki (jak na weterynaryjne pojęcie wielkości), ładnie zapakowany, łatwy do transportu aparacik do usypiania zwierząt. Fachowo nazywa się to elektrosedatorem. Sporo zabiegów z użyciem podobnego sprzętu wykonywał mój profesor z Lublina. Z badań wynika, że raczej żadnych przeciwwskazań do stosowania tego sprzętu nie ma, a jakoś
mało kto się nim posługuje.
Chyba pozazdrościłem, chciałem też być nowoczesny – jak mój profesor. Inna sprawa, to fakt, że kierownik GS-u, w którym dwa takie aparaty spoczywały na tylnych półkach magazynu, zagroził mi przeceną…
Drugi kupiłem dla szwagra – elektronika. Powiedział, że „przyda się” – potrzebował części do krótkofalówki.
W lecznicy mój zakup nie spotkał się ze specjalnym aplauzem. Obejrzeli, pokiwali głowami: – Za swoje pieniądze? Do czego? Eeee… nie takie widzieliśmy.
Całe szczęście, że guzików tam było dużo. A ja lubię naciskać. Nie całkiem więc zniechęcony, zabrałem się wieczorkiem, w domowym zaciszu, za testowanie sprzętu. Instrukcja obsługi, oczywiście, zapewnia, że aparatura jest doskonała pod każdym względem. Skrótowo rzecz ujmując, zaleca podłączenie z jednej strony aparatu zwierzęcia, a z drugiej – kontaktu na dwieście dwadzieścia woltów.
Na dobry początek spróbowałem sam się połączyć do tej właściwej strony urządzenia i doszedłem do wniosku, że… działa. Pieścił mnie raz słabszy, raz silniejszy prąd – w zależności od położenia potencjometru. Eksperyment, przeprowadzony na sobie, potraktowałem jako preludium do właściwego wykorzystania sprzętu. Na sobie stwierdziłem jedynie, że aparatura kopie aż miło, ale niezbyt dokładnie sprawdziłem, jak wygląda sprawa z sedacji czy analgezji, bowiem przy pięćdziesięciu procentach mocy siadały korki w przedpokoju.
To niezwykłe i nie opisane w instrukcji oddziaływanie elektrosedatora na bezpieczniki nieco stonowało mój entuzjazm. W sumie na sobie eksperymenty zakończyłem po wizycie elektryka. Ale ja jestem uparty, a w lecznicy są korki dwudziestoamperowe…
Tydzień później trafiła się krowa z ciałem obcym. Oczywiście, operacja z tak nowoczesnym sprzętem nie powinna przysparzać kłopotów. Profilaktycznie, po cichutku, przed zabiegiem „wzmocniłem” nieco lecznicowe korki. Krowa to duże zwierzę. Przygotowania do zabiegu tym razem nie odbywały się rutynowo,
wszyscy chcieli zobaczyć nowoczesną technikę w działaniu.
Krowę – prosto z dwukołowego wózeczka, na którym przyjechała – wprowadziliśmy do sali operacyjnej. Biedulce, idącej po śliskich kafelkach posadzki, nogi ślizgały się, jak po lodowisku. Pan Stefan z Wojtkiem podparli ją z dwóch stron. Gospodarz stanął z przodu, trzymając zwierzę za łańcuch. Coś mnie tknęło – i kazałem zdjąć krasuli z głowy żelastwo i przewiązać postronkiem. Elektrody założyłem, zgodnie z instrukcją, dwie na uszy, a trzecią (chyba uziemienie) na nos. Z braku pasty elektrodowej, poprawiłem przewodnictwo w miejscach styku elektrod ze skórą – za pomocą kawałków waty, zwilżonych wodą.
Prąd zacząłem zwiększać stopniowo, tak jak producent przykazał. Ale na samym początku zabiegu pojawiły się pewne niedogodności techniczne. Przy obciążeniu rzędu dwudziestu procent bydlę zaczęło okazywać niepokój i wraz ze wszystkimi podtrzymującymi je asystentami udało się do wyjścia. Gdy dałem czterdzieści procent, krasula nasikała Wojtkowi do kalosza.
– Włodek! Co to było? – zapytał Ziutek.
– Chyba tak zwany artefakt podrażnienia – naukowo wytłumaczył Wojtek.
Pan Stefan, już nieco pogardliwie, spoglądając na mój stolik, odprowadził resztę krowiego moczu do kratki ściekowej i wytarł podłogę dla zwiększenia przyczepności. Przy czterdziestu pięciu procentach zwierzę zechciało oddać kał.
– O, znowu artefakt! – zawołał Ziutek.
Najsmutniejsze w tym było to, że defekacja nastąpiła w formie strzyknięcia całą zawartością prostnicy na ścianę, przy której stałem, obsługując aparaturę. Elektronikę ocaliłem. Ucierpiała natomiast ściana wokół mnie. Powstał na niej kontur dookoła mojego torsu. Dobrze, że ta ściana była wykafelkowana.
W tym momencie nasz dozorca raczył publicznie wyrazić się na temat aparycji leczonej krowy, co nie spotkało się ze zbyt przychylną reakcją gospodarza. Ten uważał bowiem matkę naszej pacjentki za całkiem porządną dójkę. Ja się nie wypowiadałem, cierpiałem w milczeniu, jako ofiara nauki.
Przerwa w operacji trwała tyle, co pobieżne mycie głowy i zmiana ubrania. Przy pięćdziesięciu procentach mocy korki lecznicowe wytrzymały – ma się ten zmysł techniczny! Sześćdziesiąt procent mocy zdenerwowało krowę całkowicie. Zerwała elektrody i wybiegła z sali operacyjnej. Żeby ponownie sprowadzić pacjentkę do lecznicy, musiałem zaaplikować jej środki uspokajające. Działanie neuroleptyków zaciemniało obraz eksperymentu i, z wybitnie zaznaczoną aprobatą właściciela,
poprowadziłem dalej operację w sposób konwencjonalny.
Przedstawienie się zakończyło i wszyscy udali się do swoich pilnych zajęć.
Wcześniej wspomniałem, że jestem uparty. A jednak eksperyment z elektrosedatorem wpłynął na mnie do pewnego stopnia deprymująco. Na jakiś czas zaprzestałem kolejnych prób – może dlatego, że nie było pacjentów? Koledzy przez pierwszy tydzień byli wyrozumiali i nie poruszali drażliwych tematów. Dopiero dwa tygodnie później kierownik lecznicy, niby mimochodem, zapytał mnie, gdzie kupiłem elektrosedator, bo on też chce sobie taki sprawić. Podejrzewając psikusa, obojętnym tonem odpowiedziałem:
– Normalnie, w sklepie…
– Ale w którym ?
– Co cię tak męczy? Tamtego nie widziałeś?
– Chcę sobie kupić taki sam…
Koledzy w pokoju parsknęli śmiechem.
– Co? – chyba zaliczam się do tych, co nie lubią, gdy żarty są czynione ich kosztem.
– Gdzie to mogę kupić ?
– Daj mi spokój. Kupiłem w składnicy Gminnej Spółdzielni Aleksandrów Kujawski.
– Włodek, a czy mają tam więcej takich wynalazków? – dopytywali koledzy.
Na następny dzień Ziutek ponownie zaczął drążyć delikatny temat. Tym razem nikogo, poza nami, w sekretariacie nie było.
– Wiesz byłem w składnicy i powiedzieli mi, że wykupiłeś u nich wszystkie elektrosedatory…
– Daj spokój, Ziuciu. Czy nie możesz rozmawiać o czymś innym? Czemu się tak uparłeś? Zdarza się, nie każdy eksperyment musi się udać. Dobrze, że przynajmniej nie zmarnowałem dużo pieniędzy.
– Ale ja naprawdę chcę kupić sobie taki aparat.
– Co? Robisz może krótkofalówkę?
– Kiedyś później ci powiem. Więc co z tym drugim? Masz oba?
– Nie, drugi kupiłem szwagrowi, ale już go przerobił.
– Przerobił?
– Potrzebował części do radia. A co, nigdzie więcej tego nie ma ?
– Nie. Objechałem wszystkie okoliczne sklepy. Może jednak przekonasz szwagra, żeby mi sprzedał sedator ?
– Za późno. A zresztą on mówił, że same przewody są teraz więcej warte, niż zapłaciłem za cały aparat. Zrobił dobry interes.
– Bo widzisz… A może zechcesz sprzedać swój ?
– Ziutek! Ty coś mocno kręcisz. Widziałeś maszynę w działaniu i teraz albo kpisz, albo masz w tym jakiś inny interes. Sedator kupiłem na propozycję kierownika magazynu, a teraz on tobie jest niezwykle potrzebny. Dwa tygodnie się ze mnie po kątach nabijacie i teraz wymyśliliście jakiś nowy numer? Nic z tego. Koniec tematu!
Pod koniec dnia tajemniczy kierownik nieco zmiękł. Gdy już wszyscy pozjeżdżali się z terenu do lecznic, Ziutek ponownie podjął porzucony rano wątek.
– Wiecie co?
Poznałem ciekawego człowieka.
Jest też lekarzem weterynarii i zajmuje się rozmaitymi niekonwencjonalnymi metodami leczenia, możliwymi do zastosowania w naszym zawodzie.
– Pewnie wyrabia cudowną wodę albo kolczyki usuwające bezsenność? – wtrącił Wojtek, przechodzący akurat przez sekretariat.
– Wcale nie. Ten człowiek ma nawet doktorat, jest zupełnie poważnym człowiekiem.
– To co on w końcu takiego ciekawego uprawia?
– Wynalazł między innymi nowy, bardzo ciekawy w działaniu, model magnesu do zbierania ciał obcych z przedżołądków bydła.
– Co za rewelacja? Magnes jest tylko magnesem, może być silniejszy lub słabszy, większy lub mniejszy, ale żeby aż nowy model? Nie jest to przypadkiem jakaś pseudonaukowa sztuczka dla uzyskania doktoratu?
– Nie. Widziałem ten magnes i rzeczywiście ma on rewelacyjne właściwości w porównaniu do dotychczas stosowanych.
– A na czym polega ten fenomen? – zapytałem.
– Ma on kształt mocno spłaszczonego torusa, dzięki temu gwoździe i kawałki drutu – zamiast pozostawać na jego powierzchni i dalej kaleczyć śluzówki – wpadają do wewnątrz magnesu, stając się całkiem nieszkodliwymi.
– Dobry pomysł! Genialne są zwykle niespodziewanie proste. Ten doktor musi być istotnie nieszablonowym człowiekiem. Ziutek, daj mi jego namiary. Muszę z nim porozmawiać – podnieciła mnie wizja rozmowy z tak nietuzinkowym człowiekiem.
– On nie tylko takimi sprawami się zajmuje…
– No, myślę. Bardzo bym chciał go poznać.
– Zastanawiam się, czy nie zaprosić jego tutaj – rzucił, uważnie oglądając swoje paznokcie, Ziutek.
– A czy zechce przyjść?
– Może uda mi się go przekonać.
Wtem coś mnie tknęło.
– Ziuciu, a może ten pan coś wie o elektrosedatorze?
– Właściwie to on jest jego współkonstruktorem…
To tu spoczywał ten zdechły pies… – myślę.
– Dobra, Ziutek – zaproś tamtego pana do nas do lecznicy, a my już tu się odpowiednio przygotujemy na jego przyjęcie.
– A przywieziesz swój elektrosedator?
– Tak, może jest zepsuty.
– Widzisz, doktor mówił, że domyśla się, czemu ten aparat nie działa.
Koniec końców,
nadszedł dzień wizyty doktora.
Oczekiwałem na to spotkanie z dużą niecierpliwością. Zaintrygował mnie ktoś taki, co potrafi dojrzeć rzeczy pozornie tak proste, a jednocześnie przez innych nie dostrzegane – jak na przykład w wypadku tego magnesu.
W lecznicy, jak zwykle, zajmowałem się leczeniem piesków. W dniu wizyty doktora – przyszło ich sporo. Później atrakcją dnia były dwa świniaki z przepuklinami. Tylko kilka razy, wychodząc na krótki czas z ambulatorium, mogłem przelotem zajrzeć do gabinetu kierownika, gdzie konferowali moi koledzy. Podrzuciłem do przejrzenia sedator i dalej walczyłem z chorobami swoich pacjentów. A oni rozmawiali, rozmawiali i manipulowali przy aparacie.
Wreszcie moi pacjenci poszli do domów i mogłem dołączyć do grona wybranych. Wojtek zreferował mi błędy, jakich się dopatrzył doktor przy obsłudze sedatora. Głównie chodziło tam o niewłaściwy opornik i spowodowało to konieczność nagrzewania aparatury przez około czterdzieści pięć minut przed użyciem.
Znowu musiałem opuścić dostojne grono, ale podrzuciłem do gabinetu klienta z psem. Psu trzeba było wyczyścić uszy, co moi koledzy uznali za wystarczający powód do wypróbowania aparatury pod fachowym okiem. Jak i co oni tam robili, nie dowiedziałem się nigdy. Zauważyłem tylko, że nagle z gabinetu wybiegł spanikowany pies, a za nim jego właściciel. Na podstawie tych wskazówek doszedłem do wniosku, że
eksperyment się nie powiódł.
Mój kolejny powrót do dostojnego grona zastał je w trakcie rozmowy o użyciu wahadełka do diagnozowania schorzeń. Na ten temat coś wiedziałem, ożywił się też pochodzący z Lubelszczyzny „Kulega”. „Kulegą” został dlatego, że właśnie w ten sposób zwracał się do wszystkich lekarzy. Poważny lekarz, parę lat przed emeryturą, cichcem uprawiał sztuki tajemne, polegające na posługiwaniu się stożkowatym wahadełkiem. Czasami i mnie wciągał do komitywy – najczęściej podczas dyżurów pogotowia. Siadał wtedy doktor w fotelu, z zakamarków marynarki wydobywał wahadełko i oświadczał:
– Kulego, niech kulega popatrzy, coś kuledze pokażę…
Dogłębnie przejęty dopuszczeniem mnie do czarnoksięskich praktyk „Kulegi”, przyglądałem się ruchom wahadełka i zwykle kończyło się to wykryciem u „Kulegi” chorej i chyba bolącej nerki. Cóż, po takiej diagnozie nie wypadało mi pozwolić, aby starszy kolega jeździł na zgłoszenia i resztę dyżuru ja jeździłem, a „Kulega” oglądał mecze w telewizji. Szczęście tylko, że nie zawsze „Kulega” był w tak dobrym nastroju i na innych dyżurach załatwialiśmy zgłoszenia na zmianę.
Doktor Wysłocki pierwszy poddał się badaniu radiestezyjnemu. Kręcąca się obrączka wykazała lekki stan zapalny lewej nerki „Kulegi”. Doktor Wysłocki wymownie spojrzał w moją stronę. Zdawało mi się, że mówi:
– A widzisz, Włodziu?
Ale wahadełko to drobiazg. Doktor zademonstrował posługiwanie się różdżką. Sam kiedyś ćwiczyłem z tym sprzętem, lecz bez możliwości potwierdzenia wyników eksperymentów dałem sobie spokój. Teraz jednak okazało się, że całkiem dobrze rozpoznaję granice żył wodnych wokół lecznicy. Okazało się ponadto, że granice, które sam kiedyś wyznaczyłem, potwierdził doktor. Dzień był w sumie ciekawy, szkoda tylko, że rzadko trafiają się takie gratki.
Kolejne doświadczenie z elektrosedatorem
przygotowaliśmy już całkiem zespołowo. W oparciu o poprzednie doświadczenia i rady konstruktora sądziliśmy, że zdołamy wkroczyć w tajemniczy wymiar elektrosedacji. Pacjentką była krowa z rozpoznanym urazowym zapaleniem czepca. Naszego królika doświadczalnego wprowadziliśmy na salę operacyjną, a właściciela krowy wysłaliśmy do miasta, aby kupił, trudno wtedy dostępne, drożdże. Sami, swobodnie zabraliśmy się do dzieła. Zamocowałem elektrody i kręcę potencjometrem. Powtarzają się poprzednie objawy. Przy dwudziestu procentach pojawił się niepokój. Przy czterdziestu, pan Stefan już czekał ze szmatą. Potem stopniowo przełączyłem na pięćdziesiąt, jednocześnie wydając komendę:
– Panie Stefanie! Taczka!
Po chwili napełniona taczka, ze skrzypieniem i popiskiwaniem koła, wyjechała z sali. Przy sześćdziesięciu procentach krowa nadal spokojnie stała. Porzuciłem aparaturę i zbliżyłem się ze skalpelem do lewego boku zwierzęcia. Delikatnie dotknąłem nożem powłok brzusznych. Nic, żadnej reakcji – czyli prawidłowo. Z triumfującym uśmieszkiem starego hochsztaplera nacisnąłem mocniej.
Koledzy podnieśli mnie z podłogi, zwiniętego w kłębek. Żeby chociaż to bydlę miało czystą nogę…
Szarpnięcie wyrwało przewody z aparatu i krowa, ciągnąc za sobą girlandy drutów, zaczęła chodzić po sali. Siedząc na stołku, podtrzymywany przez Wojtka, widziałem moment, gdy przyszedł właściciel eksperymentalnej krowy i, mile zaskoczony, zapytał Wojtka:
– To jak, doktorze, wypadło jej EKG?
– Cóż, proszę pana – serce to ona ma jak dzwon…
Elektrosedator stoi teraz w swoim pudełku, nieco zakurzony, zapomniany. Czasem spoglądam na mój nabytek. Szwagier to ma radiotelefon. Ale i dla mnie aparat ten swoją wartość ma. Historyczną…
Włodzimierz Szczerbiak