Jasny gwint! Znowu mnie nie było w lecznicy! A stała się rzecz straszna! Ale zacznijmy od początku…

W naszym kurorcie, zgodnie z pradawnymi przekazami, gdzieś na dzwonnicy kościoła, urzęduje sowia rodzinka. Żyje ona sobie w pełnej harmonii ze wszystkimi statecznymi mieszkańcami grodu. A stateczni mieszkańcy, to – zdaniem sów – tacy, co wieczorem nie szwendają się niepotrzebnie po skwerach. Niestety, sympatycznym myszołowom trudno jest zrozumieć pojęcie „kuracjusz”. Nie potrafią one uzmysłowić sobie, że pacjenci sanatoriów niekoniecznie o siódmej wieczorem wracają do pokojów.

Oczywiście, w końcu trafił się taki zawodnik, który, niezgodnie ze sowim harmonogramem, kręcił się po terenie łowieckim naszych ptaszydeł. Pamiętnego dnia sowa, należąca do okręgowego koła łowieckiego mieszkańców dzwonnicy, przepędziła szurającego nogami włóczykija – płoszyciela myszy. Aby oczyścić terytorium nocnych łowów, lotem koszącym zaatakowała amatora wieczornych przechadzek. Niestety, trafiła na odważnego człowieka. Bronił się długo i wytrwale, na swoją zgubę zresztą. Dopiero drugi atak, tym razem ze wszystkimi szykanami – trzepot skrzydeł, drapanie pazurami i tak dalej umożliwił ptakowi oczyszczenie terenu.

Ów wandal okazał się wandalem jedynie w mniemaniu bojowej sowy. Starszy mężczyzna bardzo sprawnie zredagował na papierze kancelaryjnym w kratkę kilkustronicową epistołę z opisem pożałowania godnego incydentu.

Ktoś musi za to odpowiedzieć!

Pismo, pełne wymagań, ociekające jadem, zszarganej przez wredną ciechocińską sowę osobistości. Kto to widział, żeby sowa sama w nocy latała! Bez smyczy i kagańca! Intruz, czujący się na sowim skwerku, jak w domu, zażądał od miejscowego lekarza weterynarii ustalenia stopnia poczytalności sowy w postaci świadectwa o jej pełnym zdrowiu klinicznym i psychicznym, a w szczególności o nie zachorowaniu biednej ptaszyny na wściekliznę. Niech tubylcy poczują, z jakim to gościem zadarła ich sowa! Jeszcze zobaczycie, z kim macie do czynienia!

Zbyszek, technik weterynarii i mój asystent początkowo próbowali wyperswadować ustnie amatorowi wieczornych spacerów, iż wtargnął on nocną porą na obszar nadzorowany przez przemiłe za dnia (bo śpiące) ptaszki. Niestety, Zbyszkowy dar wymowy okazał się niewystarczający do przekonania kuracjusza o groteskowości żądań. Ba, sprowokował poirytowanego mężczyznę do jeszcze konkretniejszych działań!

– Poproszę kartkę w kratkę! – jak stał, tak efektownie, wiecznym piórem, jednym ciągiem napisał pismo. Urzędowe! Zgroza! A zrobił to prawie na stojąco! Ekspert!

W lecznicy pojawił się elaborat kuracjusza. Co na to powie Zarząd Miasta? A środowiska opiniotwórcze? Pismo zostało zaadresowane do Wojewódzkiego Zakładu Weterynarii, ale przekazane Punktowi Weterynaryjnemu do wykonania. Niech dranie mają zajęcie! A tak w ogóle, – to kto to widział, żeby w kurorcie po niebie latały sobie jakieś głupie sowy! Nasz gość takie sprawy załatwia od ręki! Ot jak!

Zadanie obserwacji w kierunku wścieklizny rozmaitych zwierząt jest tradycyjnie z różnych względów zlecane weterynarii (może liczą na naszą nadnaturalną odporność psychiczną?). Standardowo taki zabieg polega na obserwacji przez dziesięć dni dostarczonego, konkretnego zwierzęcia. A bo czy ja jestem małpą albo ornitologiem, żeby latać po drzewach i obserwować pierzaste?

Srogo brzmiące, urzędowo sformułowane,

(że to karygodne i tak dalej) słowa wniosku, niestety, nie zawierały dokładniejszych informacji, o którą sowę chodzi. Wobec zaistniałych nieścisłości nie wiadomo było, czy powód na pewno został zaatakowany przez naszą, ciechocińską sowę, a nie przez jakąś obcą, co to na gościnne występy przyleciała z tego lasu za Wisłą.

Obserwowanie przez załogę lecznicy kościelnej dzwonnicy niewątpliwie stanowiłoby doskonałą pożywkę dla gawiedzi do opowiadań o tym, jak pracowici, albo – religijni są weterynarze. Całymi dniami, a także i w nocy nic innego nie robią, tylko wpatrują się rozmodlonym wzrokiem w dzwonnicę. Niemniej efekt takowej obserwacji można było przewidzieć od razu. Nasz petent w zasadzie aż się prosił o natychmiastową odpowiedź, ubraną w piękne słowa, a sprowadzającą się mniej więcej do informacji:

U dających się zaobserwować w dniach od – do sów, na terenie skweru wokółdzwonnicowego – objawów wścieklizny nie stwierdzono. Nie wyklucza się jednak pewnego prawdopodobieństwa wystąpienia choroby. Niemniej wobec niezaobrączkowania przez Obywatela ptaka podejrzewanego o wściekliznę (czyżby czasu mu nie starczyło, czy co?), a także dość schematycznego opisu zwierzęcia – (że miało dziób, skrzydła, ogon i pazury) – nie dokonano identyfikacji zwierzęcia, które dopuściło się inkryminowanego mu czynu. Ponadto z przykrością stwierdza się, że mimo obserwacji całej populacji sów kurortu, nie można wykluczyć u szanownego obywatela kuracjusza zarażenia się wścieklizną.

Ptaki w zasadzie na wściekliznę nie chorują, albowiem temperatura ich ciała wyklucza rozwój wirusa tej choroby, jednak niektórzy nadgorliwi uczeni donoszą o spektakularnych przypadkach zachorowań na tę chorobę i wśród pierzastych. W związku z powyższym, na wszelki wypadek, należy zgłosić się do poradni dla osób pokąsanych przez zwierzęta i poddać ewentualnemu szczepieniu. Szczepienia te są obecnie lekkie, łatwe i przyjemne. Małe ukłucie i już! Niech Obywatel się nic nie boi! Współczesna medycyna… I tak dalej, dalej.”

Pismo, niestety, szkoda, nie zostało skierowane bezpośrednio do mnie, lecz także do dyrekcji, do Lekarza Wojewódzkiego – zamiast odpowiedzieć osobiście, na co miałem zresztą wielką ochotę, 

musiałem skonsultować problem w Województwie.

Zgarnąwszy, skoro świt, z biurka w lecznicy sowi elaborat, ruszyłem na konsultacje. Na wszelki wypadek, aby wykazać się pracowitością – po bożemu nadłożyłem nieco drogi i przejechałem obok kościoła. Oczywiście, o siódmej wszystkie sowy w najlepsze sobie spały gdzieś w zakamarkach, a na skwerku wygrzewały się jedynie psy i kilku żądnych rannego słoneczka kuracjuszy. Nie próbowałem klasyfikować ludzi, jedynie odruchowo, tak dla wewnętrznej statystyki policzyłem wszystkie cztery kundle, śpiące na trawniku przed domem tamtej rudej suki. Po pniu lipy właził kot (wykastrowałem go kiedyś i rzekomo miał już nie wyjadać małych ptaszków). Na gałęzi siedziała wiewiórka i coś tam robiła – ale nie widziałem, co.

Rannym więc rankiem, upoważniony urzędowym pismem kuracjusza, zaszczyciłem swoje skromne stopy chłodem wytwornych kafelków podłogowych w Wojewódzkim Zakładzie Weterynarii.

– A witam, witam kolegę, co sprowadza w nasze skromne progi? – wyszedł zza biurka Doktor.

– A, zmartwienie, doktorze…

– Cóż, będziemy radzić. Ale może najpierw napijemy się kawy lub herbaty?

– Skoro zasadą ma być, że nie obradujemy „o suchym pysku”, to poproszę o herbatę.

– Więc co kolega tu robi tak wcześnie? – zapytał, nadal zdumiony moim widokiem, pan Inspektor. Pewnie sądził, że nie jestem w stanie wstać, zanim słońce zacznie na dobre przypiekać.

– Dbam o dobro ludzi poprzez dbanie o zwierzęta.

Taka bowiem idea przyświeca wszystkim lekarzom weterynarii.

– A w konkretnym przypadku? – zechciał ukierunkować moją wypowiedź starszy kolega po fachu.

– Sowa. Podrapała kuracjusza.

– Co znowu za sowa? O żadnej sowie nie wiem…

– Ja właściwie też. Ale ona podrapała tego pana i pan się niemożliwie wkurzył. Bo kto to widział, żeby go w kurorcie podrapała sowa? Napisał pismo, że ona go bezprawnie podrapała, a to w zasadzie on powinien i tak dalej…

– Kogo? Gdzie?

– Koło kościoła. Tam, gdzie zawsze gnieżdżą się nasze sowy – jedna z nich zaatakowała jakiegoś nocnego marka – kuracjusza, a ten – zanim wyjechał do domu – zażądał przeprowadzenia badań.

– To schwytał ją?

– Kuracjusz? Sowę? Ba, gdyby schwytał, nie musiałbym tu przyjeżdżać…

Zafrasowany doktor usadził mnie przy stoliczku konferencyjnym i podszedł do stojącego na parapecie okiennym bezprzewodowego czajnika. Napełniwszy naczynie wodą, uruchomił urządzenie.

– Więc co tam dobrego w Ciechocinku słychać, kolego? – jeszcze raz spróbował, po dobremu, wydobyć ze mnie informacje pan Inspektor.

– Ano zbliża się sezon urlopowy, powoli przybywa coraz więcej kuracjuszy, zapełniają się nimi deptaki i sklepy.

– A kolega ma z tego jakiś pożytek?

– Eee, kręcą się – i tyle.

– Chorują?

– Kuracjusze? Nieszczególnie, słaba zgłoszeniowość. Natomiast zwierzęta – czasami owszem, owszem. Zwykle są to kwestie adaptacyjne, zmiana żywienia, klimatu i temu podobne historie.

– A co z tą sową? – służbowo, po nitce do kłębka, dążył pan Doktor.

– Pismo mam.

– Pismo? O! Kolega pokaże! – ucieszył się doktor. Zaczynał chyba mieć dosyć moich podchodów.

Zagłębił się w lekturze, w milczeniu potakując swoim myślom. Po przeczytaniu pierwszej strony odwrócił z niejakim zniecierpliwieniem dokument na drugą i, w szybszym już tempie, skończył lekturę.

– To jest pismo skierowane do kolegi. I kolega powinien udzielić odpowiedzi.

– Taaak, jest zaadresowane do mnie. Jednak petent powołuje się także na dyrektora Wojewódzkiego Zakładu Weterynarii. Jak pan dyrektor zechce, to ja odpowiem, ostatecznie pismo tylko się odwołuje do niego. Z tym, że gdyby moja odpowiedź poszła komuś w pięty, to znowu będzie na mnie! Sam nie mogę w tym wypadku podjąć decyzji o prowadzeniu lub zaniechaniu obserwacji tej sowy.

Przyjechałem, żeby „wypracować wspólny front działania”.

– Rzeczywiście, to pismo jest skierowane do dyrektora za pośrednictwem kolegi. Hmmm… Mam niemniej jednak gdzieś tu nawet, kolego, instrukcję z Departamentu Weterynarii w sprawie wścieklizny u rozmaitych dziwnych zwierząt. Zaraz ją znajdę – doktor szybko podniósł się z fotelika i poszukał w szufladzie swojego biurka odpowiedniego dokumentu.

– Tak, piszą tu, całkiem naukowo zresztą, także o wściekliźnie u ptaków, że nie jest wykluczona, aczkolwiek możliwa. Nic dodać, nic ująć.

– Też tak myślałem, panie doktorze. Czyli dość typowe postępowanie na wypadek, gdyby jednak okazało się w przyszłości, że ptaki mogą, mimo tak wysokiej temperatury ciała, chorować na wściekliznę. A może sieją wirusem awionizowanym?

– Cóż, mamy ostatecznie do czynienia z przyrodą, a ta nie lubi jednoznacznych odpowiedzi, prawda kolego? – teraz pan Inspektor zrozumiał nader skomplikowaną naturę zagadnienia i zaczął częściowo skłaniać się ku mojemu tokowi rozumowania.

– Więc to znaczy, że, idąc w duchu instrukcji, mam udzielić temu panu kuracjuszowi odpowiedzi, iż – wobec niedostarczenia materiału do badania w kierunku wścieklizny, uprzejmie informuje się Obywatela, że ptaki bardzo rzadko chorują na tę chorobę, a właściwie to prawie wcale, niemniej szanowny Obywatel – powinien się zgłosić do Rejonowej Poradni dla Osób Pokąsanych celem przebadania i wdrożenia odpowiedniego postępowania z zastrzykami i te de? – uprzejmie zapytałem.

– A co z sową, rzeczywiście jej nie ma? – poważniejąc, zbył moje pytanie inspektor.

– Żebym przynajmniej wiedział, która to sowa, jakiego gatunku, bo jest ich cała chmara. Przejechałem się nawet dziś koło tego skweru. Nie powiem, nawet coś leciało nad trawnikiem.

– Co? – dał się zażyć.

– Gołąb.

– …?

– Tak!

– A, znaczy: co robił?

– A, leciał sobie…

– Rozumiem… Ma kolega rację. Myślę jednak, że tak, na wszelki wypadek, poznawszy bliżej pańskie zdrowe nastawienie do rzeczonej sprawy,

zwolnię kolegę z obowiązku odpisania na wniosek.

Skonsultuję to z dyrektorem. Kolego, proszę tu chwileczkę zaczekać. Tymczasem, tak na przyszłość, odbiję koledze na kserokopiarce ten fragment instrukcji, dotyczący zwalczania wścieklizny u ptaków.

Inspektor krokiem prestigidatora udał się na stronę. Wykonał kilka tajemniczych ruchów. Błysnęła światłem i zaszumiała maszyna stojąca w rogu, za chwilę wyrzuciła ze swoich czeluści kilka zadrukowanych karteluszków.

Doktor pochylił się nad drukiem i pociągnął markerem na żółto kilka zdań.

– Tu koledze zaznaczyłem odnośny fragment. Proszę się z nim zapoznać, ja za chwilę wrócę.

Zapoznanie się z instrukcją zajęło mi tylko chwilę. Miałem niesłychanie komfortową sytuację, mogąc czytać tylko to, co niezbędne, zaznaczone na żółto, tak specjalnie dla mnie, bez steku zbędnych bzdur…

– Kolego, ustaliliśmy z dyrektorem, że odpowiedź na pismo tego pana zredagujemy sami, ponieważ jest ono w sumie skierowane do dyrektora.

– Znakomicie, mam sprawę załatwioną.

– A tak przy okazji, kolego. Czy Burmistrz w Sowim Grodzie planuje coś zrobić z tą ptasią menażerią?

– Tak, właśnie układa nowy regulamin!

– Hmm, rozumiem.

– Aha, doktorze…

– Tak, słucham?

– A tamtej pani to nie trzeba odpowiadać?

– Jakiej znowu pani?

– No tej, co była z tym panem!

– Czego jeszcze nie wiem?

– Wszystko, tylko doktor Staros dzwonił do mnie i pytał, czy od tych zadrapań na końcu pleców tego faceta (bo miał je wtedy gołe) –

może się zarazić ta pani, co z nim była?

– I co kolega odpowiedział?

– Poprosiłem, żeby przysłał tę panią na badania do lecznicy. Ale on się zaczął śmiać! Rechotał straszliwie! Przysłać ją panu?

– Nieee!!!

                                                                               Włodzimierz Szczerbiak