– Malinowski, z Rudaka.
– Szczerbiak, z Czerniewic.
– Pan jest weterynarzem?
– Lekarzem weterynarii.
– Znaczy: weterynarz!
– No! – odparłem, jak zwykle w takim wypadku – ni to po polsku, ni to po angielsku.
– Rozumiem, że doszliśmy do porozumienia w tym zakresie.
Czy leczy pan konie?
– Owszem – tym razem z niejaką uwagą spojrzałem na gościa, stojącego w drzwiach werandy. Mężczyzna ubrany normalnie, jak to pracujący na wsi mężczyźni zwykli się ubierać. Waga słuszna, a za słuszną wagę uważam każdą większą niż moje sto kilo. Istotny szczegół, to brak złogów tłuszczu, same mięśnie! Takim zawsze pierwszy mówię: dzień dobry.
– A co, zajmuje się pan końmi? – okazałem nieco żywsze zainteresowanie zawodowe, jak to przypadało na świąteczny poranek.
– W wolnym czasie.
– A ja w ramach pracy.
– A czy teraz, mimo że jest po pracy, zechce mi pan pomóc? Bo w Toruniu, o tej porze, żaden chyba lekarz nie zajmuje się końmi. Wszyscy albo pieski, kotki, czasami żółwie. Co się z tymi ludźmi stało?
– Wchodzimy do Unii, panie, konie wyszły z mody! Tylko na prowincji i z całym szacunkiem, na Rudaku, jeszcze się trafiają, a i to rzadko, do pracy w polu. Najczęściej służą jako zwierzęta rekreacyjne, do popatrzenia, do przejechania się „po wsi”.
– Moja kobyła czasem jeszcze jeździ z wozem. Ostatnio rzeczywiście coraz rzadziej, ale pamięta, do czego ma służyć koń w gospodarstwie. A teraz ma kolkę, bóle.
– W jaki sposób znajdę pana na tym Rudaku? Domków tam nastawiane co niemiara. Płot przy płocie, uliczki, alejki, rozbabrane budowy…
– Na pętli „trzynastki” skręci pan w prawo i za drzewami stoi piętrowy dom z czerwonej cegły. To tam.
– A przez te drzewa to widać?
Pan Malinowski nieco litościwie popatrzył na mnie.
– Wiosna młodziutka, a i pączki też!
– Niech pan jedzie do domu, ja pojadę po leki i sprzęt, będę w ciągu godziny.
Mężczyzna, najwyraźniej zadowolony, poszedł do leciwego, wiśniowego Pasata. Raz obejrzał się, skinął głową i pojechał.
Na pętli skręciłem w prawo, za drzewami był dom. Piętrus z czerwonej cegły, z płaskim dachem. Domostwo większe od obejścia, zdecydowanie innego od zabudowań sugerujących, że ktoś tu prowadzi działalność rolniczą. Płot z siatki biegł w poprzek podwórza, najwyraźniej rozdzielał dwa światy. Ten stary, walące się budynki gospodarskie i niby nowy, z około trzydziestoletnim domem i stojącym przed nim passatem. Psy podbiegły i, zamiast uczciwie poinformować gospodarza o moim przyjeździe, zabrały się za obwąchiwanie kół samochodu. Niezbyt mi imponuje to zainteresowanie burków. Każdy, co tylko obwącha wszystkie koła, wybiera sobie jedno do podlania. Co więksi szpanerzy oblewają każde koło.
– O! Pan, doktorze, widać bywa w terenie. Zdał pan test jazdy w oparciu o skromne informacje, a i pieski, widzę, zaakceptowały samochód. Widać, że
prawdziwi weterynarze nie wymarli!
Uśmiechnąłem się głupio. Ot, jak podczas egzaminu.
– A kobyła? Tam jest stajnia? – wskazałem w kierunku najprawdopodobniejszej lokalizacji.
– Brawo! Kolejny punkt!
Odstawiłem kawałek płotu, w wyniku czego nastąpiła migracja kaczek do części miejskiej, a psów do wiejskiej. Uważnie, ale i z pewną wprawą, przedostałem się poprzez pełne nie tylko kaczych niespodzianek podwórze do wrót stajni. Kobyła leżała na prawym boku. Grzbietem dotykała ściany, a podkurczonymi nogami zawadzała o przepierzenie, dzielące stajnię od owczarni. Wokół nóg porozsuwana słoma, najwyraźniej koń w chwilach większego bólu przebierał nogami.
– Czy da się załatwić jakiś wygodniejszy dostęp? – zwróciłem się do gospodarza, jednocześnie spoglądając na poochwatowe kopyta i siekacze, schodzące się pod dość ostrym kątem.
– Baśka! Baśka! Wstawaj, Baśka!
Kasztanka niechętnie przestała wywracać oczy i szczerzyć zęby. Podniosła łeb, żeby spojrzeć na właściciela. Dokonawszy przepisanej regulaminem ewolucji gimnastycznej, z lekkim stukiem położyła łeb w poprzednie miejsce.
– Ty! Masz wstawać, a nie symulować!
Nie widzisz, że lekarz przyjechał?!
Kasztanka ponownie, z niejakim trudem, dźwignęła łeb i popatrzyła tym razem na mnie. Odruchowo pomachałem ręką. Kobyła zlokalizowała mnie i znowu położyła łeb na ziemię.
– Baśka! Tak to nie będziemy się przekomarzać. Zaraz idę szukać bata! Malinowski zaczął się energicznie kręcić po stajni. Baśka, widząc, że to nie przelewki, poskładała nogi do kupy i fachowo, machnąwszy łbem, zmieniła orientację względem ziemi. Na wstecznym cofnęła się ze stanowiska i wysunęła głowę na świat. Popatrzyła w lewo, w prawo i z wyraźną odrazą zmrużyła oczy. Zaraz też zaczęła się cofać do stajni.
– Masz wyjść na podwórze! Rozumiesz, stara? Tam, pod siatkę!
Baśka z niechęcią poprzekładała nogi, w wyniku czego w pewnym momencie znalazła się pod siatką. Stanęła i zabrała się za grzebanie nogą w ziemi. Najpierw robiła to zdrowszym kopytem, a po chwili pogmerała i tym pofałdowanym w harmonijkę.
– Ale co chcesz powiedzieć? Grzebiesz i grzebiesz tymi nogami, a nic nie mówisz!
Kobyła natychmiast przestała szurać nogami i wyciągnęła do przodu dolną wargę. Poruszała nią tak, jakby omacywała powietrze.
– Tego numeru mi jeszcze nie pokazywałaś! Co to ma znaczyć? – zainteresował się Malinowski.
Baśka, nic nie mówiąc, łypnęła okiem na swego pana i dalej gimnastykowała dolną wargę.
– Nie wiem doktorze, o co jej teraz chodzi?
Słomianym powrósłem otarłem boki Baśki z rozmaitych resztek pogospodarskich i przyłożyłem ucho w lewym dole głodowym. Burczało tam, ale jakoś rzadko. Z prawej strony osłuchałem kasztankę przez szmatkę, bo tym właśnie bokiem leżała sobie na tych resztkach pogospodarskich. Też burczało, może nieco słabiej.
– Wyszła na trawę? – zapytałem pana Malinowskiego.
Baśka łypnęła do tyłu i wstrząsnęła łbem.
– Tak, trochę pojadła.
– Wygląda to na lekką enteralgię, ale najwyraźniej kobyłka ma lekkie kłopoty z przemieszczaniem treści przez jelita. Chwilami idzie jej to za szybko, a momentami za wolno. Widzi pan, tu jest całkiem luźny, nie uformowany kał, a tu są prawie zapieczone kulki z nawozem. Ile ma lat ta babcia? Dwadzieścia?
– Nie, tylko osiemnaście.
Baśka uważnie wodziła wzrokiem za moją ręką. W pewnym momencie najwyraźniej mi potaknęła. Puls spokojny, nieznacznie przyśpieszony, przekrwienie spojówek też niezbyt zauważalne. No, może lekkie zażółcenie, ale w wieku Baśki? Myślę, że należałoby użyć tak modnego ostatnio określenia: w granicach normy wiekowej.
– Widzisz Baśka? Zdecyduj się wreszcie!
Masz rozwolnienie czy zatwardzenie? Wybieraj!
– ponownie zagaił gospodarz.
Klacz zaczęła niezdecydowanie poruszać łbem z lewa na prawo.
– Zrobię zastrzyki, żeby unormować perystaltykę jelit. A potem założymy sondę, podam taki preparat dla krów, który się doskonale sprawdza przy tego rodzaju historiach.
Baśka, z wyraźną dezaprobatą, przyjęła postawę konia na biegunach i zaczęła się bujać z przodu do tyłu. Gdybym jej nie znał od kilku minut – wypisz, wymaluj – zapchanie okrężnicy! Ale w wypadku Baśki byłem gotów nie brać tego pod uwagę, nawet gdyby się zdecydowała na postawę siedzącego psa. Najwyraźniej stara symulantka znała się na objawach kolkowych lepiej niż ja!
Ruszyłem do samochodu po leki, a Baśka – cały czas stojąca luzem – uznała to za koniec moich występów i zaczęła przestawiać nogi w stronę stajni.
– Baśka! Gdzie tam idziesz? To nie koniec! Wracaj mi tu zaraz! – zganił ją Malinowski, towarzyszący mi podczas przygotowywania lekarstw.
Zastrzyki, jak to zastrzyki, znalazłem je w pudle i odstawiłem, żeby łatwiej po nie sięgnąć, a trzeba było przygotować sondowanie żołądka.
– Baśka! Wracaj, gdzie tam wlazłaś za drewutnię? Widzę cię! – pan Malinowski zbeształ podopieczną.
Baśka z pewnym ociąganiem wyłoniła się zza ściany i – widząc, że niezbyt się nią interesujemy – włączyła wsteczny.
– No mówiłem ci, czy nie? Masz wyjść na środek!
Baśka, zdegustowana, wyszła, ale zaczęła się rozglądać wokół, najwyraźniej z zamiarem położenia na ziemi.
– Co ty sobie myślisz? Na podwórku się będziesz kładła? Nie widzisz, ile tu kamieni i kaczych kup? Masz swoje miejsce w stajni! Stój porządnie!
Baśka – chcąc, czy nie – stanęła na środku podwórka i z rezygnacją zerkała do tyłu, patrząc, co dla niej szykuję.
– Woda ma być o takiej temperaturze, jaką zawsze pije, odstała będzie najbezpieczniejsza. Wystarczy tamto wiaderko!
Pan Malinowski przyniósł wiaderko z wodą i postawił przy kobyle.
– A czemu tu pływa tyle paprochów? Zawsze taką pije? – wskazałem na rozmaite źdźbła, plewki i niezidentyfikowane obiekty pływające.
– Zawsze! – nieco zdziwiony odparł gospodarz.
– Jak zawsze, to zawsze! – zamieszałem lek z płynem w wiadrze.
– Taką zimną pan podaje? Nie odstałą?
– Jak to nie? Jest odstała! – przekonywał mnie Malinowski.
Najwyraźniej woda na Rudaku robi się odstała zaraz po nalaniu z kranu. Co kraj to obyczaj!
– Przytrzyma ją pan? – zapytałem, rozwijając wąż sondy.
Malinowski położył rękę na głowie Baśki, a ta zaczęła podejrzliwie zezować na mój sprzęt.
– To niech ją pan hipnotyzuje, albo jakoś trzyma!
– poprosiłem, widząc, że nic nie wyjdzie z przepisowego unieruchomienia do zabiegu. Konie normalnie bardzo nie lubią, jak im się wpycha rurę przez nos do żołądka. Niektóre to potrafią skopać cały personel, a nawet wywrócić wiadro! Stąd brał się mój niepokój odnośnie zachowania Baśki.
Pan Malinowski wzruszył ramionami i zabrał się za hipnotyzowanie kasztanki.
– No Baśka! To taki mały włosek, jakie masz czasem w nosie! Nic się nie bój! Stój, mówię! Nie cofaj się! Nie podnoś łba! Niżej ten łeb! Dobrze! Tak trzymaj! Patrz, prawie po wszystkim!
– Zgadza się! Baśka, widzę, jak sonda przeciska się przez twój przełyk. O! Tu widzę jej początek! Czujesz to?
Kobyła popatrzyła na mnie jak na głupiego, więc przestałem się wtrącać do jej hipnotyzowania. Malinowski najwyraźniej uspokojony, że mu nie przeszkadzam, znowu zagadał do konia:
– Widzisz? Już jesteśmy w żołądku! Słyszysz, jak ci burczy? Fu! A jaki tam smród! Co ty jadłaś? – zadał retoryczne pytanie, bo Baśka z wężem w nosie nie umiała odpowiedzieć.
– Teraz wlejemy do żołądka lekarstwo. Ja będę trzymał lejek, a pan niech wlewa mi zawartość wiadra!
Pan Malinowski zabrał rękę z głowy Baśki i pomógł mi przy zabiegu.
– Nie cofaj się! Stój równo! Widzisz? Źródlaną wodę ci lejemy. Z proszkiem na gazy! Stój spokojnie! Nigdy nie piłaś przez nos? No dobra, dobra, starczy tego dobrego, jeszcze się przyzwyczaisz, a ja nie mam zamiaru ciągle chodzić koło ciebie! Oddawaj sondę! Możesz wracać do stajni!
Nieco oszołomiona kulinariami Baśka poczłapała na swych wyzutych kopytach do stajni. Nawet się nie oglądała za mną! Obraziła się, czy co?
Na następny dzień Qba przekazał mi wiadomość.
– Ktoś dzwonił, mówił, że kobyła już nie rusza wargą! Wiesz o co chodzi?
- No! – odpowiedziałem może nieco enigmatycznie.
Włodzimierz Szczerbiak