Czas kilku ostatnich lat komuny w PRL był dosyć okrutny. Pensję jak wcześniej gwarantowało państwo i (w zasadzie) pracę również. W zasadzie, bo w końcówce lat osiemdziesiątych do weterynarii zawitało widmo braku leków. Ot, lekarze rejonowi nie mieli za co kupować leków i całą weterynarię prowadziliśmy metodą „ratuj się kto może”. Apteka lecznictwa była wypełniona lekarstwami, które niezbyt się do czegokolwiek przydawały. Owszem, zapełniały one półki, były nawet tanie! W momencie gdy przychodziło leczyć stadko świnek, albo krówki musieliśmy się zdrowo nagimnastykować, żeby uzyskać jakikolwiek efekt terapeutyczny. Leczenie było skrajnie tanie, prawie półdarmowe. Pensje nasze rosły w miarę regularnie, ale urzędowy cennik usług tkwił bez zmian. Podobnie zresztą było i z lekami. Ceny lekarstw niekiedy może i trochę rosły, ale państwowe zakłady farmaceutyczne – oszczędnie stosowały podwyżki. Leczenie zwierząt w zasadzie było opłacalne dla rolników, bo rachunki okazywały się być śmiesznie niskie, oparte na sztywnych urzędowych cennikach. Owszem, corocznie były wprowadzane nowe, wyższe cenniki, ale zdecydowanie oderwane od rzeczywistości, od galopującej inflacji.

Żeby zaopatrzyć aptekę trzeba było wysyłać samochód służbowy, marki Tarpan do Rejonowego Zakładu Weterynarii, gdzie magazyn był może i nieco lepiej zaopatrzony od naszej apteki lecznicowej.

Działaliśmy metodą „nie ma zmiłuj”. Gdy nasz kierownik dowiadywał się, że z rejonu jedzie samochód do województwa po leki – nasz Tarpan natychmiast ruszał w drogę i część leków była przeładowywana wprost ze skrzyni na skrzynię. Niezbyt to się podobało innym lecznicom, może i mniej zaradnym, bo po odjeździe naszego Tarpana – w magazynie zostawały tylko resztki, wręcz cudem uratowane przed naszą zachłannością. Takie działania sprzyjały „konkurencji” pomiędzy lecznicami w rejonie, konkurencji bardzo drapieżnej.

Corocznie odbywała się rejonowa inwentaryzacja lekarstw i w naszej aptece działo się coś bardzo dziwnego na skalę całego rejonu. Zazwyczaj u nas komisja inwentaryzacyjna – miała co liczyć. Kierownicy pozostałych lecznic posługiwali się sloganem, że przed inwenteryzacją należy opróżnić apteki, żeby było mniej liczenia. Niestety, nasza lecznica stawała komisji inwentaryzacyjnej ością w gardle. Sąsiednie lecznice komisja „ogarniała” w kilka godzin, a w naszej aptece, rzeczywiście było co liczyć. Ba, przed przyjazdem komisji robiliśmy własną inwentaryzację, żeby stan poszczególnych leków zgadzał się z dokumentacją. I, co ciekawe, ten stan był zgodny, co wcale nie było normą w lecznicach mających śladowe ilości farmaceutyków. Ot zebrania kierowników w Rejonie w zasadzie powinny doprowadzić do jakiegoś wyrównania podaży z popytem, ale nasze argumenty ekonomiczne były nie do podważenia. Mieliśmy w szafach, szufladach dokładnie tyle leków, ile powinno ich tam być. Jeżeli ze wstępnej inwentaryzacji wynikało, że jest jakaś superata – szła ona do specjalnego kantorka na poddaszu, do późniejszego rozliczenia. Superata służyła też do kwotowego rozliczenia tych leków, których przypadkiem zabrakło na stanie. Nikogo, a najmniej szanowną komisję inwentaryzacyjną, nie obchodziło, że zwierzęta, według pokwitowań i rachunków – dostawały leki nie zawsze korespondujące z zapotrzebowaniem zwierząt czy też zasadami kliniki chorób. Rozliczenia były o tyle łatwe, że ceny lekarstw nie nadążały za realiami i w zasadzie do dokumentów można było wpisywać to, co chciały tam zobaczyć komisyjne oczy, należące zresztą do osób mających o leczeniu zerowe pojęcie. Przewodniczący komisji, lekarz, był odpowiednio podejmowany w gabinecie pana kierownika i zdecydowanie nie interesował się tym, czy zwierzęta są leczone zgodnie z arkanami sztuki. Ważna była zgodność księgowa!

Często się trafiały superaty wśród leków używanych do „urzędowego” zwalczania niektórych chorób, ale z tym drobiazgiem umieliśmy sobie doskonale radzić. Wprawdzie drabinka prowadząca na strych była nieco zbyt czysta i wyślizgana, lecz nikogo to nie interesowało. Mieliśmy efekty terapeutyczne, obrót porównywalny do kilku sąsiednich zakładów leczniczych naraz. A to się liczyło! Fakt, były lecznice z lepszym obrotem, lecz był on uzyskiwany dzięki odpowiedniemu rozpisywaniu usług. Ci, z Nieszawy obsługiwali wojewódzką stację obrotu zwierzętami. Żyli sobie doskonale, jak to w przypadku nadzoru nad handlem. Konkurencja osiągała sukcesy i premię z leczenia w państwowych fermach, a my – o dziwo jakoś wychodziliśmy na swoje przez leczenie zwierząt w gospodarstwach niezbyt towarowych. Gdyby wówczas jakiś organ kontrolny zechciał przeanalizować te zaskakujące efekty ekonomiczne, pewnie byśmy musieli się zdrowo tłumaczyć, czemu zużywamy aż tyle deficytowych leków. Niemniej prawda była taka, że w państwowych fermach dużo leków nie trzeba było używać, chociaż ilość usług przynosiła chwałę ciężko pracującym lekarzom z sąsiednich lecznic. Szkoda tylko, że system premiowy był oparty nie o globalne rachunki wystawiane odbiorcom, ale o ilość usług, których w naszej lecznicy nie mieliśmy z czego wydusić, bo zwierząt nie starczało. No i premie sąsiedzi obsługujący stada wielkotowarowe mieli większe.

 Próbowaliśmy się ratować biorąc na nasze barki sekcje o wypisywanie za cały powiat tak zwanych operatów PZU za zwierzęta, ale w końcu okazało się, że za masowe sekcje i operaty szkodowe, jakie wykonywała nasza lecznica – żadne premie się nie należą. Bo te upadki zwierząt, to wstyd i hańba, lepiej się nikomu tym nie chwalić. A jeszcze premie z tej racji?

Ot, taka dynamika pracy lecznic. Każda lecznica brała się za wykonywanie tych najlepiej  premiowanych czynności, ale nie każdy teren zapewniał poszukiwane możliwości. Suma, summarum nie dochodziło do żadnych rękoczynów pomiędzy lecznicami. Każden sobie rzepkę skrobie. Najważniejsze, żeby umieć się znaleźć w niszy swojego planu pięcioletniego, gdzie też liczyły się cyferki. Cyferki, zdaniem władz, odzwierciedlały postęp gospodarczy i stanowiły podporę plaowania ekonomicznego w całym kraju.

Mimo tych lokalnych cudów gospodarczych, żyło się nam coraz gorzej. Niby zarobki szły w miliony, a niezbyt dawało się cokolwiek kupić. Tamten czas wymagał prawdziwych umiejętności gospodarowania. Żeby kupić coś ciekawego, na przykład telewizor, radio, meble, ubrania – trzeba było umieć je „łatwić”. Mieć pieniądze na zakup, to wcale nie była podstawa. Warto było mieć kartki na alkohol, papierosy. Najlepiej zresztą punktowane były nie same kartki, ale ich pochodne w postaci już opłaconych butelek alkoholu albo kartonów z papierosami. Na zakupy jechało się ze Stasiem, zasiedziałym w Aleksandrowie technikiem weterynarii, i Stasiu przedstawiał lekarza magazynierom lub kierownikowi składu na opłotkach miasta. Z tamtych magazynów towar rozsyłano po sklepach, w których można było transakcję zalegalizować pieniężnie. Czyli kierownik przekazywał kasę kierowcy, ten wiózł do sklepu same pieniądze, zamiast deficytowego towaru i półki sklepowe, mimo zdawałoby się licznych dostaw, ciągle świeciły pustkami. Inaczej odbywał się zakup bez „łatwienia”. Gdy kupowałem zestaw meblowy do pokoju, musiałem poświęcić trzy doby na stanie w kolejce. Dobrze, że utworzył się komitet kolejkowy, wtedy wystarczyło regularnie przychodzić na odczytywanie listy kolejkowej, lub w określonym czasie pełnić dyżury pod drzwiami magazynu meblowego. W dzień dostawy lista kolejkowa zaczynała się rwać i niejednokrotnie pożądanym okazywała się obecność milicji.

Kolejny problem stanowiły kartki na paliwo. Mimo, że potrzebowaliśmy benzyny, żeby jeździć na zgłoszenia, to jej przydziały były więcej niż skromne. Do służbowego samochodu, przydziały owszem były, ale ten był przeznaczony wyłącznie do wyższych celów, zadań z których lecznica musiała się wywiązać wobec województwa. W któryś poniedziałek, pod koniec miesiąca, zebraliśmy paru rolników zgłaszających chore zwierzęta, do których nie mieliśmy jak dojechać i posłaliśmy ich do Wójta. Kartki dostaliśmy do południa.

W wakacje wziąłem miesięczny urlop.

 Koledzy zaprosili mnie na saksy do Norwegii. Właściwie to nigdy nie zbierałem truskawek w sposób profesjonalny, ale okazało się, że mam wystarczające teoretyczne i praktyczne przygotowanie do tego celu. Pojechaliśmy kilkoma samochodami. Każdy miał trochę zaskórniaków na benzynę, żeby dojechać do tej Norwegii, a z powrotem mieliśmy zatankować w Norwegii, albo Szwecji, a tam nie obowiązywały żadne kartki. Paliwa do oporu, ale ceny takie, że trzeba było mocno zastanowić się, co lepiej – kupić cały bak kartkowego paliwa w Polsce, czy też zatankować zaraz po zejściu z promu imperialistyczną benzynę. Kapitalizm!

Pracę zaczęliśmy od sadzenia szczepionek na przyszły rok, a po tygodniu, gdy truskawki na polu dojrzały w takich ilościach, że opłaciło się iść je zbierać – ruszyliśmy w bój. Cały czas martwiła mnie sprawa kondensatora do zapłonu w maluchu. Trzeba było go wymienić, a norweskie sklepy motoryzacyjne nie znały takiej części zamiennej, bo mój bardzo popularny zresztą w Polsce wytwór FSO, nie był eksportowany za żelazną kurtynę i mimo trzepania komputerowych baz danych w Norwegii – ciągle okazywało się, że Fiat 126p to naprawdę bardzo, ale to naprawdę bardzo egzotyczny samochód. Jakie to cudo, taki komputer! Mój Spektrum może i dałoby się podłączyć do łącza telefonicznego, ale musiałbym nakupić mnóstwo gadżetów. A tu – cały magazyn części samochodowych – w jednym miejscu. Szkoda tylko, że tego kondensatora jednak nie mieli. Ten sprzedawca, jak widziałem, był bardzo zawiedziony, że nie udało mu się przyszpanować najemnikom i z jakiejś tam Polski.

Udało się w końcu, bo to moja Mariolka „załatwiła” mi tę część w Polsce i przysłała pocztą. Początkowo miałem obawy, czy w ogóle to dojdzie, ale doszło! Później to była wyłącznie kwestia bodajże jednej, drugiej śrubki i samochód zawarczał. Dobrze, jak człowiek umie leczyć nie tylko zwierzęta, ale i samochody!

Fajnie było w tej Norwegii, bo robota, mimo że dość wyczerpująca, była jak na nasze potrzeby – znakomicie płatna. Wiadomo, że co dobre, to się szybko kończy. Tak też wyszło z tą Norwegią. Raptem okazało się, że muszę natychmiast wracać do kraju, bo pan dyrektor nie może sobie dać rady. Fakt mój wyjazd uzgodniłem tylko z kierownikiem lecznicy. Później dyrektor mówił, że nic nie wiedział o moim urlopie, a kierownik, że mu dyrektor tak kazał.

Po powrocie z Norwegii czułem się krezusem i nie dochodziłem, kto mi się przysłużył. Dobrze, że chociaż te pierwsze trzy tygodnie wytrzymali wiedząc, że zbijam majątek korzystając z prywatnej kieszeni plantatora truskawek. Pieniądze były rzeczywiście nieziemskie. Po odliczeniu kosztów kupiłem magnetowid i jeszcze trochę zostało. Był to, jak się potem okazało chyba pierwszy magnetowid wśród lekarzy z naszego rejonu.  Najfajniejsze w tym wszystkim było dla mnie to, jakich wielkich oczu dostał mój synek, z jakim szacunkiem spoglądał na swojego ojca! Porównać to mogłem tylko do któregoś przyjazdu mojego taty do nas i jego niedwuznacznych uwag na temat mojego ekstrawagencyjnego zakupu, komputerka ZX Spektrum. Qba słysząc opinię swojego dziadka na temat komputera, zabawki takiej, natychmiast go zdławił słowami – Jaś! Jak się na czymś nie znasz to lepiej nic nie mów!

Nie wiem, co było z tym przerwaniem urlopu, ale nadal jestem pełen podziwu, jak moja Mariolka załatwiła mi ten kondensatorek. Przecież bez niego, to bym chyba naprawdę został na tych saksach gorzko opłakując mój nowiutki samochód.

Z czasem widełki między zarobkami i potrzebami zaczęły się straszliwie rozjeżdżać. Każdy szukał dodatkowych źródeł dochodu. Bardzo popularne stały się dyżury pogotowia weterynaryjnego, lecz chętnych było tylu, że w miesiącu dawało się wziąć zaledwie dwa, do góra czterech dyżurów.

W ramach zaopatrywania lecznicy w farmację, nagle okazało się, że musimy przyjąć na stan ładnych parę kartonów nikomu niepotrzebnego „Biocydu”. Preparat ten był rozlewany w butelki po 250ml i nikt nie był w stanie zużyć takiej ilości tego środka stosowanego przeciw ektopasożytom. Cały problem był bowiem w tym, że dopuszczalne stężenie pozwalające stosować ten lek u zwierząt stanowił 1 ml na litr wody. Czyli butelkę należało rozpuścić w dwóch beczkach wody. Na co to komu? Jak to sprzedać? Taką truciznę? W sumie sposób przyszedł przez przypadek. Trafił się klient, który musiał odpchlić czy odwszawić oborę. Sprzedałem mu 100 ml preparatu w butelce po Biowetalginie, czyli takiej na sto litrów roztworu.  Gość miał więc sto litrów, na pewno mu starczyło na całą oborę. Dalej poszło z górki. Mieliśmy w szufladach zachomikowane z kilku lat nikomu niepotrzebne ampułki po szczepionce doustnej dla świń „Orwac”, praktycznie w dowolnych ilościach. Trzeba było tylko ów „Biocyd” porozlewać, zakorkować i w ten sposób powstały dawki na 20 litrów roztworu, a takie dawki brali już nawet właściciele psów. Cena? Cóż – kupiliśmy ten Biocydu za własne pieniądze, skonfekcjonowaliśmy i wprowadzili na rynek.  Cena? No, cena była korzystna dla wszystkich, bo raz, że innego środka przeciwpchelnego nie mieliśmy, a te małe flakoniczki, z odzysku  kosztowały niewiele, taniej zresztą, niż te preparaty sprzedawane dla psów, kotów w specjalnie do tego przeznaczonych opakowaniach. Przychodzili nawet kupcy z sąsiednich lecznic, a my cały czas byliśmy otwarci na pomoc nawet kolegom, którzy czemuś nie radzili sobie ze sprzedażą Biocydu… Zresztą preparat potrafił być straszny. W Konecku sprzedali rolnikowi ociupinkę tego zaizairu, tak na dnie butelki, żeby go rozpuścił w wiaderku i zwalczył gzawicę u jałówki, Rolnik, bardzo logicznie myślący uznał, że stężony środek lepiej podziała i polał grzbiet bydlęcia. Jak szybko zniknęły ektopasożyty, nikt nie zdążył zaobserwować. W każdym razie, jałówka zdechła dwie godziny później. Zapomniał rozcieńczyć.

Nie ma co udawać. Kreatywność, spryt no i wszechobecne znajomości to w tamtych trudnych latach kończących w kraju okres PRL rzeczy bez których życie sprawiało ogromne trudności.

                                                                                               Włodek Szczerbiak