Rok 1989 to z pewnością ten czas, w którym pewnie każdy lekarz weterynarii w kraju zachodził w głowę, co to dalej będzie z tą weterynarią i co takiego należy począć, by zabrać się z falą zapowiadanych zmian w krajowej gospodarce. Jak sprawić, by wreszcie pójść na swoje.

Praca w jeszcze prowadzonych wówczas PZLZ była coraz słabiej opłacana, a galopująca inflacja powoli robiła z nas, państwowców, przysłowiowych żebraków. Od czasu do czasu dało się usłyszeć słowa prawdy o tym, że model, w jakim przyszło nam przepracować od uzyskania dyplomu lekarza weterynarii do tych historycznych lat, w których państwowe okazało się coraz mniej atrakcyjne, dobiega końca. Czas i pora pokazać swoje umiejętności, skuteczność. Innymi słowy – zadbać wreszcie o swoje sprawy!

Udało mi się w tym czasie nawiązać współpracę z kolegą z Torunia, prowadzącym w, z grubsza odremontowanym, garażu, prywatną lecznicę dla zwierząt. Ruch mieliśmy zupełnie niezły. Leki kupowałem w swojej lecznicy państwowej, w której jeszcze pracowałem, a po części posługiwałem się receptami. Ot, dwie godzinki wieczorem, a już po drugim tygodniu działalności zrezygnowałem z dyżurów w pogotowiu, na rzecz kierownika PZLZ. Koledzy wyczekiwali, kiedy powinie mi się noga i pukali w czoło, co ja robię, że dobrowolnie rezygnuję z państwowych wynagrodzeń za dyżury. Ale ekonomika była prosta.

Za jeden dyżur, bodajże szesnastogodzinny, płacili tyle, ile zarabiałem w ciągu dwugodzinnej pracy w prywatnej lecznicy kolegi z Torunia. Mimo tych oczywistości co do korzyści ekonomicznych, jakie stały za prywatnym interesem, jakoś nikt nie kwapił się do robienia mi konkurencji, wszyscy byli przyzwyczajeni do klepania biedy na państwowych posadach. Nadszedł czas, kiedy ministrem gospodarki został Mieczysław Wilczek, który mocą ustawową wprowadził równość podmiotów gospodarczych, zlikwidował większość koncesji. Złotą zasadą, niczym mottem, stało się powiedzenie, że dozwolone jest wszystko, co nie jest prawem zabronione. W ten sposób ruszyła gospodarka. A uczynił to jeden mądry minister – biznesmen.

Ogarnąłem w tym czasie niezbędne ruchy prawne, fiskalne i coraz mocniej czułem się przedsiębiorcą. Najtrudniejsze wydawało mi się odróżnienie pojęcia dochodu od przychodu, lecz panie w skarbówce chętnie się mną zaopiekowały i pomogły we wdrożeniu w arkana finansów. Zarejestrowałem jednoosobową działalność gospodarczą – stałem się pełną gębą przedsiębiorcą!

Żeby nie było tak różowo,

wieść o mojej dodatkowej pracy szybko dotarła do wojewódzkiego zakładu weterynarii i na kontrolę przyjechał osobiście zastępca dyrektora. Pokazałem rachunki za lekarstwa, powiedziałem, że opłacam stosowne podatki. I wtedy się zaczęło.

Kolejnego dnia do gabinetu w PZLZ, gdzie leczyłem psy i koty, wszedł doktor Adamski.

– Kolego, proszę pokazać książkę kliniczną za ubiegły miesiąc. Interesuje mnie przypadek zapalenia wymienia u krowy pana  Kościuka.

Sięgnąłem do szuflady i zacząłem wertować księgę.

– Proszę, oto i ten zapis. Krowa lat sześć, leczona przez pięć dni, wystawione trzy rachunki za leczenie.

– A kolega czemu tu wykazał, że podczas leczenia zapalenia wymienia u krowy Kościuka zużył aż sześćdziesiąt ampułek penicyliny prokainowej?

– To była, panie dyrektorze, krowa z gronkowcowym zapaleniem wymienia, wrażliwa wyłącznie na penicylinę. Cztery ampułki dziennie domięśniowo, przez pięć dni to takie minimum. Do tego roztwór podawany bezpośrednio dowymieniowo.

– Czyli przekroczył pan dawkę! Wystarczyło krowie podać cztery, do sześciu ampułek!

– Owszem, jednorazowo tak. Ale to był potwierdzony laboratoryjnie gronkowiec, wielooporny. Wyleczenie wymagało więc podawania ogólnego, jak i dowymieniowego dużych dawek antybiotyku. Akurat na penicylinę nie było pełnej oporności. Lek stosunkowo tani, dostępny w naszej aptece. Czyli z punktu widzenia kliniki – postąpiłem w miarę prawidłowo. Teraz czekam na ponowne badanie mleka, żeby stwierdzić czy terapia poskutkowała. A swoją drogą, skąd pan dyrektor wiedział którą pozycję z książki leczenia sprawdzić?

– Kolega prowadzi prywatną działalność, a my w PZLZ musimy kontrolować prawidłowość używania leków. W przypadku zwalczania zapaleń wymion, leki są pokrywane z budżetu państwa, więc mogły wystąpić, powiedzmy… niedomówienia. Mówiąc wprost, krążą plotki, że może pan używać leków z państwowej apteki w PZLZ, bez rachunków.

– Ale to  tylko plotki, prawda, panie dyrektorze?

– Musiałbym sprawdzić pańską buchalterię w tej prywatnej lecznicy. Dowody zakupu, doktorze, pan posiada. Natomiast nie mogę sprawdzić ich rozchodowania w pańskiej lecznicy.

– Co to? Znowu przepisy na to nie pozwalają? Nie nadążają za ustawami? Prowadzę buchalterię i papierową, i przy pomocy komputerka ZX Spektrum. Komputerek to wprawdzie prawie zabawka, ale aż nadto starcza jak na moje potrzeby rozliczeniowe, rozliczam w nim leki ilościowo i kwotowo. Pokazać panu?

– Nie, nie znam się na tych nowoczesnych zabawkach.

– Mogę wszystko zaraz wydrukować… – trochę szarżowałem, bo… wcale nie miałem jeszcze drukarki komputerowej. Ale co mi tam.

– Panie doktorze. Niezależnie od wszystkiego, po przeprowadzeniu kontroli, na polecenie dyrektora wojewódzkiego, zabraniam panu kupowania lekarstw z państwowej lecznicy.

– Ale ja nic złego nie zrobiłem, te leki jak najbardziej mogłem sobie kupić w każdej aptece dla ludzi, gdzie bym tylko chciał. Najłatwiej było to zrobić u siebie w pracy…

– Od tej chwili kierownik PZLZ nie ma prawa sprzedawać panu lekarstw. Nie zauważył pan, że są one deficytowe? Że lecznica nie ma czym leczyć? Czyli ma pan zakaz zaopatrywania się w lekarstwa z lecznicowej apteki!

– W naszej lecznicy, akurat dość dobrze radzimy sobie z zaopatrzeniem…

– To na tyle, dziękuję panu, kolego. Ufam, że nie będzie się już pan zaopatrywał w leki ze swojej macierzystej lecznicy.

– To gdzie mam je kupować? W aptekach dla ludzi? Tam nie mają hurtowych ilości, poza tym sprzedają z marżą.

– To już pana sprawa. Najprościej będzie chyba całkowicie zrezygnować z prywatnego leczenia. Cóż, trzeba było coś z tym zrobić.

Musiałem wziąć dzień urlopu i pojechałem do głównego magazynu, z którego pochodziły wszystkie leki dla województwa. Trochę to może i daleka trasa, a ponadto koszty przejazdu samochodem, konieczność posiadania z góry pieniędzy na zakup…. Słowem: spora inwestycja. Taka droga – trochę pod górkę. Niemniej nie znalazłem żadnego przepisu, zabraniającego mi robienia zakupów w hurtowni, a nawet w fabrykach leków.

Już kiedyś byłem po leki w tym magazynie, toteż z łatwością dotarłem do sali sprzedaży.

– Czego pan sobie życzy? – zapytała mnie pani zza jednego z biurek.

– To jest wykaz potrzebnych mi lekarstw.

– Dla jakiej lecznicy?

– Dla mojej, w Toruniu.

– Czyli dla PZLZ, na Kościuszki?

– Nie, to prywatna lecznica.

– Prywatna? My nikomu, kto nie jest lekarzem lekarstw nie sprzedajemy.

– Ja jestem lekarzem.

– Wiem, ale nie mogę panu sprzedać lekarstw.

– Czemu? Ma pani zakaz? Ustawa mówi, że co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone!

– Muszę zapytać dyrektora… – pani księgowa zakręciła się na pięcie i zniknęła mi z oczu.

Jej nieobecność nie trwała zbyt długo.  Przybiegła w towarzystwie dwóch lekarzy.

– Cześć, co tutaj robisz, Włodek? Przyjechałeś na zakupy? Lecznica cię przysłała? Z Aleksandrowa?

– Nie, prywatnie potrzebuję lekarstw, bo prowadzę teraz działalność gospodarczą.

Marek i Hanka popatrzyli na siebie.

– To jesteś chyba pierwszy! Jeszcze nie sprzedawaliśmy leków z naszej hurtowni prywatnie żadnemu  lekarzowi weterynarii! A masz wszystkie zgody i tak dalej?

– Mam, prowadzę jednoosobową działalność gospodarczą. Jestem zarejestrowany w skarbówce, mam też, jak wiecie, dyplom lekarza weterynarii. Coś jeszcze potrzeba?

– Czy możesz przedstawić jakieś dokumenty?

– A macie uprawnienia, żeby ich żądać, czy może przepisy nie dotarły? – zapytałem z przekornym uśmiechem.

– No, nie – zaśmiał się Marek. – To na czym mamy się oprzeć? Nie mamy żadnych rozporządzeń w tej sprawie!

– No jak to na czym! Na ustawie. To przecież akt wyższego rzędu. Wynika z niego jasno, że jeżeli nie macie zakazu, a także jeżeli ja nie mam zakazu – to hulaj dusza, piekła niema!

– No właściwie to… Zwiedzisz ze mną magazyn? – Marek zaproponował mi wejście do krainy czarów.

– Chętnie. Hanka idziesz z nami?

– Nie, ona poleci jeszcze skonsultować się z szefem, jak my będziemy oglądać towar.

– Rozumiem, że szef też jest już prywaciarzem?

– Jeszcze nie, nikt zresztą nie wie, jak potoczą się te przekształcenia. Nikt nie wie, co się stanie z dotychczasową weterynarią.

Magazyn może nie był wypełniony po brzegi, ale było tu wszystko, czego właśnie teraz potrzebowałem.

Zapewnienia, jakie otrzymywaliśmy w PZLZ – że nie ma towaru (leków) – okazały się bzdurą. Towar był. Potrzebna była wyłącznie gotówka. Później okazało się też, że wziąłem za dużo pieniędzy, bo zrealizowałem właśnie pierwsze zamówienie po cenach hurtowych, w innych zresztą hurtownia nie mogła sprzedawać. Marża, jaką narzucał mi powiatowy magazyn z Radziejowa, okazała się być znaczna. Część lekarstw kosztowała w lecznicy o trzydzieści, część o czterdzieści procent więcej niż w magazynie wojewódzkim. Wiedziałem, że koszt dojazdu po leki jak najbardziej mogę sobie wpisać w koszty prowadzenia działalności, a do tego jeszcze ta marża? Toż dojazd samochodem osobowym, nawet po stosunkowo niewielką ilość towaru z łatwością zmieści się w marży, z jaką moja lecznica sprzedaje leki. Nawet wcale nie muszę sprzedawać leków drożej, niż moja lecznica, żeby stać się konkurencyjnym cenowo. Mogę też kupić leki, których rzekomo nie ma.

Żyć, nie umierać!

Włodzimierz Szczerbiak