Zbyszek takich nazywa „młynkami”. Nie mam pojęcia, skąd to zapożyczył. Ot, pies, ze dwa świniaki, czasem chuda krowinka. Oni zawsze mają nierzeczywiste problemy. Ot, na przykład: ile podać leku na robaki dla dwóch kokoszek i koguta? Czyżby nie wiedzieli, że lek na robaki podaje się nie na kokoszki, tylko na litry wody do picia? Ech! Wardusiak zgłasza rzadko. Ale, jak już dzwoni, to z góry wiadomo, że ma problem natury kosmologicznej. Zaczyna od Big Bangu, a kończy dokładnie tam, dokąd zmierza świat.
Do południa słońce grzało, że strach było wyjść z lecznicy. Wiatru ani na lekarstwo, totalna flauta, liście zwisały do dołu, jak na wierzbie. Pewnie i dlatego tak szybko nadciągnęły chmury, zaczęło błyskać, a potem grzmieć. Zdążyłem wskoczyć do samochodu, zanim spadły pierwsze, parujące, grube krople deszczu. Chwilowo wydawało się, że już po wszystkim, delikatna mgiełka, unosząca się znad ziemi, zaczęła znikać.
I wtedy zaczęło się na dobre
Najpierw spokojnie, pod równymi strumieniami wody, bez nadmiaru inicjatywy, poznikały wszystkie suche miejsca. Potem deszcz stał się jeszcze gęstszy. Musiałem zamknąć okienka, potem włączyć wycieraczki na trzeci bieg. Do tego doszedł grad. Taki namolny, że nie dało się jechać z jakąkolwiek przyzwoitą szybkością. Przednia szyba w każdej chwili groziła wgnieceniem do środka. Wycieraczki migały jak wściekłe, a przez zaparowane okna, mimo wyjącej dmuchawy, niewiele było widać.
Goszczewo leży na gruntach siłą wydartych spod poligonu artyleryjskiego. Toteż nie bez kozery liczyłem, że największa nawet powódź tam nie dotrze. Przesympatyczne piaski natychmiast wchłaniają każdą ilość wody. Prognozy jednak mają to do siebie, że w najlepszym układzie sprawdzają się zaledwie połowicznie. Na wzniesieniach dawało się jechać, ale w zagłębieniach musiałem pływać. Świeży deszcz nie zdążył poczynić spustoszeń w drodze i jakoś brnąłem, mimo że chwilami samochód stawał pomiędzy ścianami pryskającego w górę błota.
Wardusiak niezbyt już liczył, że dziś przyjadę do niego. Rozmamłany był jakiś, z wzrokiem tańczącym pośród błyskawic, zasłuchany w grzmot rozdzierających powietrze piorunów.
– A pan doktor jak tu, k…, dojechał? – oględnie rozpoczął konwersację.
Hm… Muszę zauważyć, że Wardusiak znowu tak za wielu znaków interpunkcyjnych nie używa. Niemniej zawsze jest bardzo sumienny w swojej dbałości o poprawność wymowy. Toteż w toku dalszej narracji pozwolę sobie, jedynie czasami, dla podkreślenia starań Wardusiaka i epickości scenerii, zaznaczyć co poniektóre z używanych przez niego znaków przestankowych.
– Dzwonił pan do mnie z rana, panie Wardusiak. Grażyna mówiła, że ma pan straszny problem, prawie niebo wali się panu na głowę! Więc przyjechałem.
– Tak, ale ja dzwoniłem, kiedy na drodze się za samochodami kurzyło, a pan przyjechał dopiero jak chlapie…
– No, wie pan, to już nie moja wina, ani mojego samochodu, że sobie pan taką drogę do domu obstalował!
– Ale, k…, panie doktorze, taki ynteligentny człowiek, jak pan, powinien uszanować ewentualnych przechodniów!
– Przechodniów to ja szanuję. Ale kurz i błoto to pana wina! Pan zawsze i wszystko zwala na innych. Pan jest jedyne niewiniątko na świecie! Deszcz pada – bo zesłał go Pan Bóg. Jest sucho, bo w Sejmie nie uchwalili jakiejś ustawy o melioracji. Tylko pan jest niewinny!
Wardusiak – zawsze niewinny!
– Bo jestem biedny, panie doktorze. Taki ynteligentny człowiek, jak pan, powinien wiedzieć, że biednemu to w oczy wieje. Albo, k…, pada.
– To co się stało, panie Wardusiak, że, zamiast iść na zasłużoną poobiednią drzemkę, musiałem tu gonić niczym motorówka?
– Pan stale o tej drodze! Mówiłem, że droga dobra, tylko pan doktor źle po niej jeździ. Taki ynteligentny człowiek, jak pan, powinien to sam wiedzieć!
– Więc co z tą krową? Podobno nie je, nie żuje, nie wstaje, nie kładzie się, nie daje mleka i nie defekuje.
– Aj, aj, żeby pan doktor tak od razu, jednym tchem, wszystkie jej kłopoty! Ale i prawda taka, że tak właśnie jest. Zaczęło się ze dwa miesiące wstecz, zaraz po porodzie. I trzyma do dziś.
– A gdzie ta krowa? Pływa po łące, czy zdążył ją pan sprowadzić?
– Una poszła, zara wróci.
– Aha… A ta Una, to kto? Żona?
– Aj, skąd! Panie doktorze taki ynteligentny człowiek, jak pan, mógł sobie, k…, tak pomyśleć? To synowa, od Kazika.
– A Kazik?
– Śpi.
Z drzwi stodoły było nawet przyjemnie sobie popatrzyć na deszcz. Chłostane nim drzewa słaniały się po ziemi raz za razem, gubiąc gałęzie. Chwilami w powietrzu przeleciał kłąb jeszcze suchego siana, ale, namoknąwszy, zaraz zapadał przy ziemi. Granatowe niebo, orane elektryczną szachownicą, wystraszone zwierzęta, fruwające dachówki i całe połacie blachy z okolicznych dachów.
– To siano, co przeleciało, to pana?
– Yhym – nerwowo pociągnął, już ledwie tlący się, ogarek papierosa. – Una nie pozwoziła na czas.
– A kazał jej pan?
– Nie, ale powinna coś dla domu zrobić, a nie tylko się włóczyć po obejściu. Jak tylko tu przyszła, nic nie robi. A jak już się za coś weźmie, to zaraz zepsuje, albo ukradną!
– Ukradną?
– A tak, ostatnio kieckę jej skradli!
– Co?
– Pan słucha, doktorze! Pan, taki ynteligentny człowiek, to od razu zrozumie, jak to było. Syn kupił Onej na ymininy kieckę z dżinksa. Za całe sto dwadzieścia osiem złotych!
– Sto dwadzieścia osiem złotych? Widocznie ładna była.
– Aj, doktorze, k…, słuchaj pan! Nie była wcale ładna, tylko droga! Mógł kupić jej, głupek ostatni, w ciucholandzie – i też by miała. A to musiał w sklepie!
I ma za swoje! Ukradli!
– Jak to: ukradli?
– Una powiesiła na płocie, żeby wysuszyć. I ukradli!
– Rozumiem…
– Zaraz wiedziałem, że pan zrozumi. Z pana ynteligentny człowiek!
Zza zasłony dżdżu wyłoniły się cienie kobiety i krowy – żywicielki, wiedzionej na łańcuchu. Raz prowadziła kobieta, raz krowa.
– No, pan patrzy, k…, doktorze! Jak una idzi! Nawet krowy ni umi prowadzić… – Wardusiak zupełnie zapomniał o pecie, bezczynnie zwisającym z warg.
– Nie pomoże jej pan? Jest za słaba do tej krowy.
– Na wsi jest! Ma mieć siłę! Darmo karmił nie będę!
– A to gospodarstwo jeszcze nie na syna zapisane?
– Na Kazika? Jeszcze za głupi! Taką wywłokę se wybroł! – ponownie zdenerwował się gospodarz.
– A ona to kto? Nie jest to Anka od Piechockich? To była piękna dziewczyna!
– Od Piechockich, od Piechockich. Ale gdzie tam od razu piękna! Jak się nie umaluje, wygląda jak wszystkie! A na farbki nie będę jej dawał! Ino cięgiem łazi
i tymi cyckami świeci!
Ej, ta Anka to naprawdę ma czym świecić… Nie, żeby jakoś zaburzało to proporcje, praktycznie idealne. Niemniej wzrok ciągle się koncentrował w jednym miejscu. Fiksował. I nic z tych rzeczy! Ostatecznie na czymś trzeba wzrok zawiesić! A czemu nie miałoby to być coś fajnego?
Ale wróćmy do tego kreślenia sylwetki. Niby linie, wszędzie linie, ale – jak trzeba. Tam, gdzie należy – wklęsłości, a tu i ówdzie wypukłości. I ubrana tak, że, co trzeba, było odsłonięte, a co niezbędnie trzeba – zasłonięte. No, ale nie tak zupełnie do końca. No i ten deszcz, deszcz, niczym ściana wody. Gdybym nie miał zaufania do swoich umiejętności artystycznego oceniania kobiecych powabów nawet w fatałaszkach – teraz wszelkie niedociągnięcia by się stały widoczne. A tu żadnych felerów nie było! Materiał, dokładnie przylegający do ciała, uwidocznił wszystkie, co ciekawsze, szczegóły anatomiczne. Ot, rozkosz dla oczu.
– Widzi pan, doktorze, jak kuleje?
– Co? Wcale nie kuleje, tylko krowa ją łańcuchem pociąga!
– O krowie, k…, mówię!
– No tak, ale tak mocno nie kuleje, może trochę.
– Jak Una ją prowadzi, zawsze kuleje, k…!
– Aha.
Moim zdaniem jednak nie kulała. A jeśli chodzi o Ankę od Piechockich, to ta doskonale sobie radziła z wystraszonym bydlęciem. I ta gracja ruchów, niby nieco ospałych, a tak kocich, miękkich…
– Doktorze! Doktorze! No, mówię, niech pan, jako ynteligentny człowiek, sam powie, czy to nie okropne?
– Co?
Anka tymczasem pochyliła się przy żłobie i zaczęła wiązać krowę. Ta zaś. nieco szarpiąc się, łańcuchem ściągnęła jej kawałek ramiączka. Nie, żeby to dużo zmieniło, bo deszcz zrobił swoje, ale zawsze taki widok w naturalnym stanie bardziej cieszy oczy. Niestety, takie uroki daje się bardzo krótko podziwiać. Są jak uśmiech losu. Anka zaraz podciągnęła ramiączko.
– No, pan patrzy, doktorze, jak się obnaża! Nic, k…, poszanowania!
– Ej, panie Wardusiak, a pan to sobie nie lubi popatrzeć? – zagaiłem półgłosem. Gospodarz z namysłem spojrzał na mnie.
– Wie pan, doktorze, z pana ynteligentny człowiek. Powiem panu, że czasem stanę sobie pod oknem, żeby popatrzyć. Nie jakieś tam podglądanie zaraz, ot, tylko jak się rozbiera, tylko tak, rozumie pan?
– Tak, rozumiem.
– To, widzi pan, jak mnie tylko zauważy, zaraz zasłania okno!
– Nic pożytku, prawda?
– A żeby pan wiedział! Ja ją tu żywić i utrzymywać muszę, a ona taka nic!
– Ale to jest żona syna, Kazika?
– I co? A ojciec nie powinien dopatrzyć, jak się synowi wiedzie?
– Cóż, panie Wardusiak, może i ma pan rację…
– Oj, doktorze, z pana taki ynteligentny człowiek, a nic na życiu się nie zna! Toć w takiej gospodarce
syn ojcu wszystko zawdzięcza!
– I żonę?
– A jakże!
– Ma pan żal, że się z panem nie podzieli chociaż trochę, co?
– Aj, tam!
Krowę tak dokładne zmył deszcz, że nawet wieczne grudy zaschłego gnoju, co to zawsze na nogach zostają, rozpuściły się. Trochę wychudzona może i była, ale żeby do przesady, to nie. Nawet niespecjalnie schudła. Może dlatego, że tak mało mleka daje? No, może nieco opuchnięta pod żuchwą. Nieznacznie, można powiedzieć, że dyskusyjnie.
Pewnie Wardusiak znowu ma jakiś filozoficzny problem.
– To co panu się w niej nie podoba? Taka, raczej przy ciele jest.
– Wszystko! Wywłoka taka! A przy ciele, bo i biedy u mnie nie ma!
– O krowę pytam!
– Aha! Ona mi się też nie podoba! Tak dwa miesiące się jej przyglądam i nie widzę jej, oj nie widzę!
– Dwa miesiące? Zaznaczył sobie pan w kalendarzu termin?
– No, jak Unej te kieckę podp… (niedomówienie) – brodą wskazał w kierunku Anki.
– Aha.
– A doi?
– Co doi? Mleko? Jeszcze w ciąży nie była!
– O krowę pytam, panie Wardusiak, a pan, taki inteligentny człowiek, wciąż o Ance!
– A, bo mnie denerwuje, jak ją widzę!
– Więc co?
– Najbardziej mi się nie podoba, jak po liściach beka.
– Anka?
– Nie, krowa!
– Aha.
Zbadałem. Nogi krówsko może nieco zbyt szeroko rozstawiało. A i przygarbiona jakaś taka, że jak Anka za nią stała, to prawie całkiem widok na nią zasłaniała. Ni to je, ni to stęka. Mleka to daje zaledwie dwa, trzy kubeczki.
Najwyraźniej coś jej jest!
– A kiedy ona stęka, panie Wardusiak?
– Wczesną nocą. Albo nad ranem.
– O krowę teraz pytam!
– A! Krowa, krowa, to jak wstaje, albo jak się kładzie, ale ostatnio niespecjalnie – Wardusiak pokręcił głową niezadowolony, że znowu nie zrozumiał mojego pytania. – No, cholera mnie bierze, doktorze, jak na nią patrzę! Zupełnie mi się nie widzi!
– Anka?
– Krowa, doktorze – spokojnie skontastował Wardusiak.
– Tak, tak! No, to ja mogę dać jej proszki, ale chyba niewiele pomogą.
Zastosowałem ogólnie znaną sztuczkę z medycyny – bodajże ajurwedyjskiej, u nas określaną jako strefy Heada. Krówka zareagowała pozytywnie tam, gdzie miała zareagować, ale przekonania tak po prawdzie nie miałem. Lubię, jak zwierzę, pod wpływem ucisku na grzbiecie, aż się pokłada. Wtedy objaw jest wyrazisty i nie mam rozterek diagnostycznych. Jest projekcja bólu, więc jest i podrażnienie w okolicy przepony, tam, gdzie serce uderza osierdziem o czepiec.
– Wie pan co, panie Wardusiak? Tu objawy są nieco zatarte, długo trwało, zanim pan zgłosił chorobę. Mogę wpuścić magnes, bo myślę, że ma gwóźdź. Inna sprawa, że to już późno na taki zabieg.
– I co? Ma tak zostać? Nic się nie da zrobić?
– No, chyba, żebyśmy poszukali tego gwoździa w jej brzuchu. Operacyjnie.
– Operacyjnie. Pan, doktorze, taki ynteligentny człowiek i chce szukać gwoździa operacyjnie? To w sianie nie łatwiej? Czy to warto?
– To musi pan ocenić. Widzi pan, panie Wardusiak, jak ta krowa stęka i przysiada, gdy ją ściskam tu, za kłębem?
– Widzę.
– Niech pan patrzy na krowę, nie na Ankę – mruknąłem scenicznym szeptem. Anka, na szczęście, poszła na drabinę, ściągać z góry siano i chyba nas nie słyszała, bo widać było tylko jej nogi spod mocno podciągniętej od ruchów widłami sukienki.
– Co pan się tak za nią ogląda, panie Wardusiak? Pilnuje jej pan, czy co?
– A kto to wie, kiedy taka czegoś tu nie napsuje? Jak nie będę patrzyć swojego, zaraz z torbami pójdę! Tak, jak ona, latawica! Własnej kiecki za sto dwadzieścia osiem złotych upilnować nie umiała!
– To co, rżniemy ją?
– Kogo, doktorze? – podejrzliwym tonem, tak dla pewności, spytał gospodarz, patrząc za moim wzrokiem.
– No, Krasulę przecież.
– A jest inne wyjście?
– Zawsze może ją pan oddać rzeźnikowi.
– Taką chudą? Dobra! Niech pan operuje!
Wardusiak zawołał do pomocy Kazika. Sam trzymał krowę za łańcuch, Kazik był na posługi. A Anka stała za mną. I dobrze, bo przynajmniej mogłem spokojnie operować. Nie pokaleczyłem się. Nie będę opisywał szczegółów zabiegu. To po pewnym czasie zaczyna być nudne. Grzebie człowiek w tych bebechach i grzebie. Najpierw schodzi gaz, wyrzuca się z przedżołądków masy nieprzetrawionych zieloności. Taczki zaprzężone w Kazika wożą te skarby na stos za oborą, niby do recyklingu. Na dnie żwacza pozostała woda i piasek. Woda, to wiadomo, a piasek, też wiadomo, pełno go wszędzie na łąkach.
Deszcz pada tak aby, aby, przejaśnia się niebo. Burza poszła w Polskę. A tu człowiek tkwi po pachę w krowim żołądku. Jakże trzeba uważać na każdy gest. Pomocnicy zdają się chwytać w pół słowa wszystkie polecenia.
– Wody!
Jest woda.
– Przywiązać ogon!
Ogon przestaje bić po plecach, po twarzy. Ale trzeba samemu opędzać się od much.
– Plecy!
–Ale co?
– W plecy podrapać!
– Tu? Czy obok?
Operacja trwa. W końcu znalazłem gwóźdź – zagięty, rdzą pokryty, w ścianie czepca. Tkwił tam sobie może i od lat. Obrośnięty włóknikiem, nieco dyndał wolnymi końcami, bo akurat samo zagięcie było obrośnięte tkanką. Tego włóknika nawet niezbyt wiele, sprawa najwyraźniej stara. Jak tu pomóc krowinie? Toż nie ten stary kawałek stali jej przeszkadzał. On może trzy, czy pięć lat temu był ważny dla tej krowy. Indukował zachowanie, bólem odbijał się na jestestwie zwierzęcia. Przez to żelastwo nie żarła, może i nawet w ciążę zajść nie chciała. Ale nie w maju, nie w czerwcu, nie w tym roku!
Totalne pudło z diagnozą!
Ciało obce? Owszem, ale nie dziś. Teraz każda krowa ma swoje ciało obce. Nie każde ciało obce i nie każdej krowie szkodzi!
Na dnie piasek. Piasek w przedżołądku? W Goszczewie, które piaskiem stoi? Toż on tam ma być! Bez tego piasku nikt by nie uwierzył, że ta krowa jest z Goszczewa! Szukam dalej! Gdzie? Nic tu nie ma!
O! Coś mam! Chyba coś mam. Jakby płat skóry. Tfu! Nie skóry, bo gdzie skóra w czepcu? Zachyłek któregoś przedżołądka? Wystaje to dziadostwo z utworu prowadzącego do ksiąg. Ba! Ciągnąć się daje! Po kawałku, po kawałeczku. Jakaś sprzączka, jeszcze jakiś metal. To nie skóra. Może worek? Ręcznik też nie, bo ma te sprzączki, też zresztą za twardy.
– I co? Znalazł pan, doktorze? Wiedziałem, że taki ynteligentny człowiek, jak pan, na pewno coś znajdzie!
– Coś mam, ale jeszcze nie wiem – co!
Podciągam to coś bliżej, do otworu wyciętego w brzuchu. Wreszcie zrozumiałem! To kiecka Anki! Kiecka za sto dwadzieścia osiem złotych, na wpół wkręcona w ujście do ksiąg! To ona przeszkadza w pracy przewodu pokarmowego!
– Panie Wardusiak! Już wszystko wiem!
– To jest… – no, właśnie: co powiedzieć w tym układzie? – To jest chyba to!
– Znaczy co, panie doktorze? – Wardusiak inteligentnie i w skupieniu czeka na diagnozę.
Zaraz, zaraz. Powiedzieć, że to ten prezent za pieniądze ojca, za całe sto dwadzieścia osiem złotych, niby od Kazika, dla Anki? W takim miejscu, stanie, poszanowaniu? Spokojnie! Mam ten luksus, że bez wyjmowania ręki z brzucha
mogę wymyślić chorobę, jaka mi się spodoba.
Doświadczenie! Z ręką tkwiącą po pachę w krowich trzewiach mogę wszystko!
Refleksja? W takim momencie? Zwykle jestem raptusem. Bardzo lubię Wardusiaka. Uwielbiam też patrzeć na Ankę, szczególnie, jak włazi mokra po drabinie. I Kazik jest w porządku. Umiał wybrać! Ale jak tylko się okaże, że kiecki od Kazika Anka nie upilnowała, i że nie złodziej cwany ją skradł, a tylko krowa głupia zeżarła, zamiast trawy zielonej? No, no, to może zasadniczo zmienić sytuację geopolityczną w domostwie.
Anka kiecki od Kazika, za ciężkie pieniądze Wardusiakowe, aż tak nie uszanowała, że krowie ją zjeść pozwoliła?! A i to ewidentnie przez Ankę jeszcze i ta krowa jeszcze by zdechnąć mogła! A zresztą teraz koszty jakie. Mało sukienka, to jeszcze operacja! Czarna mogiła! Oj, trzeba spokojnie! Co wymyślić? Kto winien? Czy winna Anka, że suszyła spódnicę na płocie? Czy Kazik, że upalował wedle płota krowę, czy Wardusiak, że nie dał jej wyprowadzić na łąkę? A co mnie w końcu obchodzi wina? Każdy ma swoją rację i każdy jest winny! Ja tylko leczę! Ale co z tym zrobić?
– Panie Wardusiak, leć no pan migiem po wrzątek! Wiadro całe! Tam jest gwóźdź! I ropień!
– Kazik, Kazik – leć po… po, po drut wygięty!
– A ty, Anka, zostań tu! Wiadro mi przynieś!
Domownicy rozpierzchli się wypełnić rozkazy.
– Dawaj to wiadro, Anka! – włożyłem resztki kiecki na dno.
– Widzisz, co tu jest? – odezwałem się ciszej.
– O rany! – zaniemówiła dziewczyna.
– Cicho bądź! Weź to wiadro i zakop to gdzieś za oborą, że niby ropa od gwoździa. I wracaj szybko!
Anka z wiadrem i kiecką, udającą ropę po gwoździu, poleciała za stodołę. Wardusiak przytargał wrzątek, a Kazik drut. Wsadziłem drut do wrzątku, potem do żołądka. No – istny prestidigitator! Wydobyłem gwóźdź ze ściany czepca, zamocowałem do końca druta i dopiero wtedy podałem Wardusiakowi.
– A jednak miał pan rację, doktorze, jak to ynteligentnie umiał pan zrozumieć, co mi się nie widzi w tej krowie! A i jeszcze naprawić! Czy to na pewno to?
– Oczywiście! Anka wyrzuciła ropę, bo śmierdziała, aż mi się kolana zginały. Teraz będzie dobrze!
Czy wszystko wszystkim trzeba mówić?
Dla kogo to zrobiłem? Co warta jest prawda? Anki, Kazika, Wardusiaka, moja? Uratowałem krowę, skłamałem Wardusiakowi, Kazikowi. Czy tak wypada? Przynajmniej deszcz przestał padać…
Przedstawiłem swoją prawdę, ich prawdę. Czy tę właściwą? Wątpię, bardzo wątpię. Ale przynajmniej nikomu nie zaszkodziłem. Skłamałem? E! Lekarzowi weterynarii wiele wolno. Ale najważniejsze: primum non nocere, po pierwsze: nie szkódź!
I dzięki temu świat stał się piękny!
A u Anki mam herbatę.
U Wardusiaka – poważanie, bo, jako ynteligentny człowiek, sobie tylko znanymi sposobami spowodowałem, że – nie wchodząc w szczegóły – jego krowa znowu „mu się widzi”. Czy tylko krowa? Wardusiak będzie teraz starał się przy mnie wyrażać jeszcze oględniej. Pełen szacunek, no Wersal prawie! Ale, bez przesady, o właściwej interpunkcji raczej nie zapomni.
A Kazik? Cóż Kazik, ten świat kręci się najwyraźniej nie wokół jego osi… Ale w tym akurat wypadku wcale nie jest tak źle.
Więc gdzie ta prawda? Prawda? A komu ona w końcu potrzebna? I tak każdy woli mieć swoją! Choćby to i była – mówiąc słowami Wardusiaka – „gówno prowda”.
Włodzimierz Szczerbiak