Kiedy w 1982 roku, jako polityczny uchodźca, znalazłem się w Stanach Zjednoczonych, miałem nadzieję na znalezienie pracy jako technik weterynarii. Moje późniejsze wykształcenie prawnicze (magister po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim) nie rokowało bowiem, w perspektywie co najmniej kilku lat, najmniejszych szans na pracę w tym zawodzie. Głównie z powodu bariery językowej, zupełnie innego systemu prawa i konkurencji na rynku prawniczym.
Do Stanów dostałem się poprzez obóz dla uchodźców w Austrii, w którym przebywałem przez siedem miesięcy. Po złożeniu wniosku o emigrację, przejściu systemu kwalifikacji i zapisaniu się do jednej z organizacji pomocowych (jako katolik, zdecydowałem się na Caritas), która wybrała mi miejsce docelowe, wyleciałem za ocean. Na lotnisku w Springfield, stolicy stanu Illinois, odebrał mnie ksiądz polskiego pochodzenia Milewski. Ksiądz skierował mnie do biznesmena polskiego pochodzenia, Sordyla, a ten ulokował w jednym z kilku małych domków rodzinnych, zamienionych w magazyny sprzętu muzycznego. Sordyl dał mi pracę za stawkę minimalną – 3,5 dol. za godzinę. Do moich obowiązków należało pilnowanie obiektów, sprzątanie otoczenia i karmienie dwu psów.
Kontaktując się ze mną, właściciel
używał języka polskiego, ale dość specyficznego,
który przejął od rodziców i dziadków przybyłych z Polski dawno temu. Mówiąc oględnie, nie ubierał poleceń w specjalnie wyszukane formy. Po pewnym czasie nie byłem wiec już zszokowany słysząc polecenie: „Masz czyścić teren z gówien po psach”. No cóż, jeszcze niedawno w pracy w prokuraturze w Zakopanem wszyscy petenci nisko mi się kłaniali, a tu taki Wersal…
W ramach obowiązków miałem także, korzystając z polskiego prawa jazdy, jeździć transportowym busikiem po instrumenty muzyczne. Polskie prawo jazdy było ważne do trzech miesięcy od przyjazdu, potem należało zdać test na amerykańskie.
W Stanach świetnie się jeździło – szerokie autostrady, automatyczna skrzynia biegów. Gdy właściciel zobaczył, że dobrze i bezpiecznie prowadzę, zlecił mi wożenie dzieci do szkoły. Jednego razu wysłał mnie do odległego Saint Luis, informując, że w pobliżu lotniska jest hurtownia, którą prowadzą polscy Żydzi. Dojeżdżam wiec do tego wielkiego miasta z pięknym łukiem, symbolizującym bramę na Dziki Zachód.
Zatrzymuję się na stacji benzynowej, gdzie wlew paliwa obsługuje Murzyn. Podchodzę i pytam łamanym angielskim, gdzie jest airport. Murzyn wzrusza ramionami, nic nie rozumiejąc. Wtedy pokazuję mu ręką lot samolotu, jednocześnie naśladując dźwięk silnika. Murzyn „załapuje” i krzyczy fonetycznie „ejport” (a nie, jak się pisze i jak ja wymawiam: airport.
Docieram do hurtowni, widzę grupę koszernych Żydów z pejsami. Mówią po polsku z naleciałościami jidisz. Pytają:
– A skąd ty jesteś?
– Z okolic Krakowa.
– A moja kamienica przy ul. Sławkowskiej jeszcze stoi?
Zapewniam że na pewno, bo Kraków nie był podczas wojny zniszczony. Widzę zadowolenie.
I wracam z pełnym ładunkiem instrumentów muzycznych.
Takie były początki.
Z Polski zabrałem adres i numer telefonu do Cześka Bednarza, kolegi z nowotarskiego Technikum Weterynaryjnego, z którym w internacie miałem pojedynek o piosenkę (incydent ten opisał w książce „My, z Kokoszkowa”, nasz „Góral”, Władek Styrczula z młodszego rocznika technikum). Telefon się przydał i do tygodnia od nawiązania kontaktu Czesiek przyjechał z Chicago. Pracował tam w jednej ze słynnych rzeźni, bo pod względem finansowym była to świetna praca, ze stawką 15 dol. na godzinę. Niby trochę w swoim fachu, ale była to bardzo ciężka, fizyczna praca przy taśmie produkcyjnej. Dla oceny siły nabywczej podam, że paczka papierosów kosztowała wtedy 1 dol., a domek jednorodzinny w Chicago można było nabyć za 40 do 60 tys dol.
Czesiek starał się mi pomoc. I znalazł mi pracę w Chicago,
w fabryce Żyda Briskina, ze stawką 6,50 za godzinę. Praca przy produkcji baków na paliwo do samochodów dla firmy GenalMotors w Detroit była bardzo ciężka, ale pozwalająca na pomnażanie oszczędności. Zaprzyjaźniłem się tam z rodowitym Ślązakiem Aleksandrem, którego większość Polaków lekceważyła. A był to dobry i solidny kolega.
Tak w Springfield, jak i w Chicago starałem się zorientować, czy jest możliwość podjęcia pracy w weterynarii. Okazało się, że w Stanach nie ma stanowiska technika weterynarii, a ponadto nawet będąc lekarzem, należało nostryfikować dyplom, swobodnie posługiwać się językiem angielskim i mieć przychylność danej lecznicy, a o to byłoby bardzo trudno, bo tu rywalizacja jest bezwzględna. Dwa lata spędziłem w tej ciężkiej pracy, dochodząc do pewnych oszczędności, co w Polsce, przy wielkiej sile nabywczej dolara, wystarczyłoby na względne ustabilizowanie się.
W Polsce nadal jednak rządziła prosowiecka komuna.
Nie było szans, by wracać. Ale naciski prezydenta Reagana na Polskę pozwoliły na sprowadzenie rodziny do Stanów. Kolega Aleks opowiadał mi, że córka ich znajomych, będąc na praktyce studenckiej po studiach rolniczych we Wrocławiu, weszła w związek małżeński z jednym z największych biznesmenów działających w branży drobiarskiej (w hodowli kur niosek) i proponowała koledze oraz jego synowi pracę na fermie. Zapytałem Aleksa, czy nie znalazłoby się tam miejsce dla technika weterynarii. Po kilku dniach Aleksander odpowiedział że właściciel, pan Rust, jest zainteresowany zatrudnieniem nas na jednej z siedmiu farm kurzych. Zaproponowane warunki wydawały się atrakcyjne. Farma, do której trafiliśmy z żoną i małą córeczką, oferowała nam mieszkanie w małym domku jednorodzinnym, tuż obok kurników.
Tych było dwanaście, każdy nowocześnie wyposażony w trzypoziomowe rzędy klatek siatkowych, z nachyloną lekko siatkową podłogą – by każde zniesione jajko staczało się na pas transmisyjny, przewożący jaja do zbiorczego, szerokiego pasa, a ten wyjeżdżał z kurnika do pakowalni. Cały kurnik zbudowany z blachy i drewnianej konstrukcji o kształcie baraku i mieścił ok.125 tys. kur.
Ja miałem zarządzać dwoma takimi kurnikami
Moim zadaniem było pilnować, by automatyczne rampy, ustawione elektronicznie, nie napotykały żadnych barier w równomiernym sypaniu paszy – głównie mielonej kukurydzy, preparatów białkowych i minerałów – do korytek, zamontowanych w trzech poziomach klatki, wzdłuż ponad stumetrowego pasa. Rampy posuwały się na kółkach po zamontowanych w podłodze szynach. Przy takim rozwiązaniu jajka powinny bezawaryjnie przesuwać się na pasach transmisyjnych.
Bardzo często wystarczyło jednak zaczepione pióro kurze, by tworzył się zator. Wtedy jajka spadały pod podłogę, gdzie zbierał się kurzy nawóz, bardzo cenny i nie mogący być zmoczony wodą z pojników. Pojniki często zapychały się odpadami z paszy i do moich obowiązków należało schodzić do poziomu piwnicy pod klatkami w gumowych, wysokich, jak u rybaków, butach, notować, który pojnik przecieka i potem w danej klatce go naprawić.
Roboty przy tym było sporo, więc czasem dostawałem pomoc dwu miejscowych chłopaków – Kewina, typowego potomka Indian oraz Mateusza, typowego nordyka, czyli najprawdopodobniej potomka anglosaskiego lub szwedzkiego.
Co jakiś czas, z racji wykształcenia,
właściciel kierował mnie do innych farm na szczepienie kur.
Pomocnicy zarządzali wtedy moimi kurnikami Żona pracowała w pakowalni jajek, gdzie maszyna nanosiła spływające z kurników jajka do wytłaczanek, pracownicy zamykali pudełka, sprawdzając czy nie ma uszkodzonego jajka i układali wytłaczanki na paletach. Po ułożeniu palety inna maszyna owijała całość folią, a pracownik na wózku widłowym odbierał takie pakunki i ładował do tirów. Stricte związana z weterynarią była jedynie akcja szczepienia kur. Pomiędzy kurnikami przemieszczałem się firmowym samochodem. Szczepionki i sprzęt były wcześniej dowiezione na daną farmę.
Do pomocy miałem zawsze dwie osoby. Jedna otwierała klatkę, wyciągając kurę, druga chwytała ją za skrzydło i nogi a ja podawałem strzykawką szczepionkę pod uchylone skrzydło. W każdej klatce mieściło sie 6 kur, a klatki zamontowane były w jednym, trzypiętrowym ciągu. Całość zaplanowana była na totalny akord. Praca była tak ustawiona, by na jednej zmianie zaszczepić ok. pięć tysięcy kur.
Wracając do domu, bylem totalnie wykończony,
dodatkowo cały w bialym pyle – taka ilość ptaków powodowała. że można było się czuć jak pracownik młyna. Z twarzy ścierałem biały pył, nie wspominając o ubraniu. W pewnym momencie pomyślałem, że po 15-minutowej przerwie przesunę oznaczony punkt szczepienia o kilka metrów dalej. Nieświadomy amerykańskiej mentalności i darwinowskiej walki o byt, podzieliłem się tym planem z pomocnikami.
Ledwie wyszedłem na przerwę, gdy wezwano mnie do telefonu. Dzwonił właściciel, poinformowany przez moich pomocników. Zrozumiałem wtedy, że mentalność amerykańska jest totalnie odwrotna od polskiej z czasów komuny. Tam uważano, że jeśli się złoży donos na kierownika, to kierownik straci pracę, a donosiciel awansuje.
W efekcie odwołano mnie z tej pracy
i dalej zajmowałem się tylko przydzielonymi kurnikami. Wynagrodzenia za pracę nierzadko po 10 godz. na dobę oscylowały formalnie od 350 do 400 dol. na tydzień. Wyplata tygodniowa jest powszechna w USA i zazwyczaj wypada w piątek, obejmując poprzedni tydzień. Realnie, jak się przekonaliśmy, z wypłaty potrącane były opłaty za wodę, prąd itp.
Nadto właściciel wymyślił trik reklamowy, by każdy pracownik nabył samochód, który musiał być w białym kolorze i mieć na boku duży napis reklamowy Roze Acre Farms. Każdy więc miał potrącane z pensji 150 dol. Tygodniowo, a po uzbieraniu 70 procent potrzebnej na zakup kwoty, właściciel dopłacał 30 proc. Oczywiście, każdy, kto zwolnił się z pracy, swój wkład tracił. Firma wydawała swoją lokalną gazetkę i każdy pracownik musiał opisać swoje jak najlepsze wyniki pracy w danym tygodniu. Właściciel oceniał te opisane wyniki pracy i typował daną osobę lub całą rodzinę na tygodniowy pobyt na wczasach w Miami na Florydzie. Przelot i wyżywienie na własny koszt, a tylko pobyt w apartamentowcu darmowy.
Mieliśmy, jako rodzina, spędzić taki tydzień urlopu.
Wycieczka była ciekawa. Podczas, gdy w Stanie Indiana był już śnieg i minus 5 stopni Celsjusza, to na Florydzie, w Miami, plus 26 i piękna pogoda. Wynajęliśmy samochód i zwiedzali południowe krańce stanu, w tym Everdgley, rezerwat przyrody. Ale ponieważ parkowaliśmy pod hotelem, a nie na drogim parkingu, obsługiwanym przez Latynosów, skradziono nam pojazd na dzień przed wyjazdem. Pojazd potem się znalazł. Myślę, że była to specjalna akcja, nauczka, że parkingowych mafiozów nie należy lekceważyć.
Łącznie w tej pracy spędziliśmy dwa lata, Mile wspominamy święta Bożego Narodzenia; w trakcie wspanialej imprezy właściciel obdarowywał pracowników złotymi 10-cio dolarowkami. Jednak, reasumując, system wynagrodzeń był tak pomyślany, by finansowo się nie uniezależnić i cały czas polegać na łasce i niełasce właściciela.
Choroba mojej mamy w Polsce i konieczność wyjazdu z córką do Polski zakończyła moją przygodę z weterynarią w Stanie Indiana w USA.
Jacek Biela