Pół roku po stażu. A ja używam swojego fonendoskopu, który kupiłem i używałem podczas studiów. W lecznicy, w której pracowałem, leczenie zwierząt odbywało się z „za biurka”. Bez termometru, bez fonendoskopu,  bez  młoteczka opukowego. Krótki (a nawet bardzo krótki) wywiad – i już była diagnoza. Co prawda, leków było „pięć na krzyż”, a z góry wiadomo, jaka jest diagnoza.  Diagnozowano kilka chorób, a jak leczenie było nieskuteczne, to kierowano zwierzę na ubój z konieczności.  

         Jak ja, naładowany teorią, wyniesioną ze studiów, próbowałem „wymyślać” diagnozę różnicową, to byłem sprowadzany do parteru:

niech kolega nie wymyśla, nie filozofuje, tylko leczy.

Nie, żebym miał wiedzę bezwzględną. Miałem świadomość, że w sztuce weterynaryjnej dopiero raczkuję, ale chciałem się rozwijać, nie popadać w rutynę. Był ciągły konflikt między mną, a kierownikiem. Od samego początku mojej pracy po stażu zwróciłem uwagę na przeszkloną szafkę, zamkniętą na kłódkę, w której leżało kilka narzędzi, m in. fonendoskop. Klika razy zwracałem kierownikowi uwagę, że ja używam swego prywatnego fonendoskopu w pracy na państwowej posadzie. Spływało to jak po kaczce…

            W trakcie imprezy imieninowej szefa, na którą przybyła prawie cała wierchuszka, od lekarza wojewódzkiego, poprzez zastępców, inspektorów po powiatowego lekarza i jego zastępców. Po dobrych kilku głębszych, wojewódzki zapytał mnie: jak się koledze tutaj pracuje? Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że lubię tę pracę, ale są pewne braki. Ze zdziwieniem zapytał: jakie? Odpowiedziałem, że jest bardzo mały zasób leków i narzędzi, np. fonendoskopu.

            Mój pryncypał spojrzał na mnie groźnie. Na to wojewódzki: kolego, słyszałem, że kolega wymyśla jakieś nowe choroby. Ja wiem, że na uczelni naukowcy różne choroby wam wciskali, ale po to, żeby robić wam mętlik w głowie. Jest wielka różnica  między teorią a praktyką. W terenie nie ma czasu na bzdurne myślenie,

tutaj trzeba pracować. 

            Nazajutrz szef wezwał mnie do swojego biura i zapytał, dlaczego poskarżyłem się dyrektorowi. Powiedziałem, że ja tylko odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, na zadane pytanie.  Na to kierownik: na przyszłość trzeba odpowiedzieć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Fonendoskop, o który kolega mnie nagabuje, mógłbym dać, ale szafka nie była otwierana kilka lat i nawet nie wiem, gdzie jest kluczyk do kłódki.

            Kupienie kłódki w tamtych czasach było nie lada wyzwaniem. Po kilku dniach, obsługując spęd, wstąpiłem do sklepu Gminnej Spółdzielni, który mieścił się przy placu targowym. Na półkach było kilka  narzędzi rolniczych, ale przy większości był napis: „Na zapisy”. Kłódki nie widziałem.

            Do sklepu wszedł prezes GS i zapytał : czego doktor poszukuje w gminnym sklepie? Powiedziałem, że tego,  czego poszukuję, tutaj nie ma. Na to prezes, że tutaj jest wszystko, ale nieraz trzeba  poczekać. Odpowiedziałem, że poszukuję kłódki. Na to prezes:  pani Stefanio, kiedy będą kłódki? Sprzedawczyni, z szelmowskim uśmiechem, powiedziała, że ma, ale… na zapleczu. Proszę przynieść i pokazać doktorowi. P. Stefania przyniosła kilka rodzajów kłódek, od bardzo dużych po maleńkie. Wybrałem średnią.  Prezes dumny, że spełnił maje marzenie, powiedział: Wszystko jest, ale trzeba pytać…

            Mojego szefa nie było przez parę dni w pracy. Ja przygotowałem piłkę do cięcia metalu i  nową kłódkę. Gdy szef się zjawił w pracy, zakomunikowałem, że mam nową kłódkę. Trzeba było zobaczyć jego minę – zdziwienie połączone ze zdumnieniem.

–  Dobrze, dostanie kolega fonendoskop.

Lecz należy go  szanować, bo to jest fonendoskop kilkuletni a przydziały na fonendoskop są raz na 10 lat.

            Po rozpracowaniu kłódki i założeniu nowej byłem szczęśliwy, że mam to, co chciałem. Nie wiedziałem jeszcze, jaka czeka mnie niespodzianka. Jadąc w teren, wrzuciłem do torby zdobyczny fonendoskop – i w drogę. Przy pierwszej wizycie odruchowo wyjąłem swój, zbadałem krowę, diagnoza, zastrzyki – i na następne zgłoszenie.  Tym razem koń z podejrzeniem kolki. Sięgam do torby po zdobyczny fonendoskop, a wyciągam tylko… metalową część. Jakie było moje zdumienie, kiedy zauważyłem, że części gumowe zupełnie się rozleciały, po prostu sparciały. Jak wróciłem do lecznicy, mojego kierownika już nie było. Następnego ranka wziąłem wszystkie części  fonendoskopu i pokazuję szefowi: fonendoskop był sparciały i się rozleciał.

            Na to mój pryncypał zrobił się czerwony jak burak.  I powiedział:

         – K…a! Leżał spokojnie dziewięć lat. A pan wziął i w jeden dzień rozpier….ł na części. A mógłby leżeć jeszcze następne 20 lat…

            Tak skończyła się moja przygoda ze służbowym fonendoskopem. Wróciłem do studenckiego.

                                                                                             Andrzej Pępiak