W roku 1990 w naszym kraju nastąpiła radykalna zmiana struktury zawodu lekarza weterynarii. Dotychczasowa państwowa służba weterynaryjna, podobnie zresztą jak wiele innych dziedzin gospodarki, poddała się masowemu procesowi prywatyzacyjnemu.
Zaraz po uchwaleniu ustawy o zawodzie lekarza weterynarii oraz o izbach lekarsko – weterynaryjnych, nie czekając na uregulowania prawne dotyczące procesu prywatyzacyjnego, wielu kolegów – lekarzy weterynarii, postanowiło na własnych zasadach tworzyć prywatne zakłady lecznicze dla zwierząt.
Doskonale pamiętam ten czas,
gdyż osobiście uczestniczyłem w tym procesie. Rejon olkuski, należący do śląsko – dąbrowskiego Komitetu Związku Zawodowego Solidarność, składał się z przedstawicieli różnych zawodów. Służbę weterynaryjną olkuskiej weterynarii reprezentowałem w tym komitecie jako delegat, wybrany przez członków związku zawodowego Solidarność, który zawiązał się przy Oddziale Rejonowym WZWet. w Olkuszu. Jako przewodniczący olkuskiej weterynaryjnej Solidarności bardzo często uczestniczyłem w spotkaniach śląsko – dąbrowskiej Solidarności. Miałem więc wiadomości „z pierwszej ręki” co do nadchodzącego procesu prywatyzacyjnego w naszym zawodzie.
Pamiętam, jak po kolejnym spotkaniu wierchuszki NSZZ Solidarność w Katowicach, na zebraniu naszej olkuskiej zakładowej weterynaryjnej Solidarności, przekazywałem naszym lekarzom weterynarii informacje co do oczekiwanej przez wszystkich restrukturyzacji. Przekaz, jaki polecono nam rozpowszechniać w zakładowych strukturach NSZZ Solidarność był krótki i zwięzły: wyhamować wszelkie przejawy oraz nastroje prywatyzacyjne do czasu prawnego uregulowania całego procesu.
Zebrani na sali konferencyjnej w OT w Olkuszu
lekarze weterynarii ze smutkiem i złością przyjęli ten odgórny nakaz.
Byli rozgoryczeni takim prowadzeniem spraw przez związek zawodowy. Uważali, że sprawy tak bardzo istotne dla każdego z lekarzy weterynarii powinny być traktowane priorytetowo, bez zbędnej zwłoki. W skrytości każdy postanowił swoje sprawy rozwiązać po swojemu. Na próżno było doszukiwać się w obowiązujących w tamtym czasie przepisach rozwiązań prawnych, dotyczących procesu prywatyzacyjnego. Na nic zdały się próby wyhamowywania coraz silniejszych tendencji prywatyzacyjnych na samych „dołach” naszego zawodu. Wystarczyła odrobina informacji na temat restrukturyzacji zawodu lekarza weterynarii, zawarta w słynnym piśmie Ambroziaka z przełomu maja i czerwca 1990 r., aby koledzy w całym kraju uznali, że nadszedł tak przecież długo oczekiwany czas tworzenia własnych zakładów leczenia zwierząt.
I ruszył ten swoisty „wyścig szczurów”. W każdym województwie proces prywatyzacyjny przebiegał inaczej. W jednych Wojewódzcy Lekarze Weterynarii, pełniący rolę zarządzających mieniem skarbu państwa, postanowili sprzedać cały majątek dawnych PZLZ lekarzom weterynarii pracującym w tych zakładach, w innych utrzymali zarządy nad budynkami dawnych PZLZ, wydzierżawiając je lekarzom, którzy spełnią warunki umowy dzierżawy szczególnie te dotyczace zatrudnienia całej dotychczasowej załogi PZLZ, jeszcze w innych wygaszali zarządy i przekazywali majątek jednostkom samorządowym – wójtom, burmistrzom, kolejni przekazywali ten majątek w zarząd kierownikom Urzędów Rejonowych. Jednym słowem,
nikt nie wiedział, co go czeka w przyszłości.
Czy umowa dzierżawy, podpisana z nowymi zarządcami obiektów nie będzie kiedyś podważona? Czy nabyty na specjalnych zasadach majątek po byłych PZLZ nie zostanie im kiedyś odebrany? Czy w nowej rzeczywistości uda się utrzymać wszystkich pracowników itd., itd. Pytań oraz dylematów mnożyło się wiele.
W PZLZ w Pilicy, w którym wówczas pracowałem, ówczesny Wojewódzki Lekarz Weterynarii w Katowicach, pełniący funkcję zarządcy majątku skarbu państwa czyli wszystkich PZLZ-etów w całym województwie postanowił początkowo utrzymać zarząd i wydzierżawiać PZLZty prywatnym podmiotom – lekarzom wet. Tak więc budynki PZLZ w Pilicy wraz z przyległymi gruntami, postanowił wydzierżawić lekarzom, którzy zobowiązali się zatrudnić wszysykich pracowników dotychczas zatrudnionych w tych zakładach. Na ten desperacki krok niewielu lekarzy się odważyło.
Należy zaznaczyć, że po wprowadzeniu pełnej płatności za usługi świadczone dla ludności przez nadal jeszcze funkcjonujące PZLZ, prawie do zera znikły zgłoszenia do leczenia zwierząt. Chłopi, nagle obarczeni płatnościami na rzecz PZLZ, jak za dotknięciem przysłowiowej różczki, przestali korzystać z naszych usług. Cała nasza załoga, licząca 5 – 6 osób fachowej obsady, z dnia na dzień nie miała praktycznie wiele do roboty. Bywało, że całymi dniami pogrywaliśmy w karty, oczekując na bodaj jedno w dniu zgłoszenie. Taki stan zapotrzebowania na nasze usługi nie napawał nikogo optymizmem, toteż żaden z trójki lekarzy nie wykazywał zainteresowania przejęcia zakładu w Pilicy na zasadach określonych w umowie dzierżawnej przez WZWet, czyli wraz z personelem pomocniczym. Wyglądało na to, że w takim stanie będziemy wyczekiwali na rozwiązania odgórne, jakie wkrótce miały przecież nastąpić.
Jakże błędne okazało się moje myślenie…
Pewnego czerwcowego piątku 1990 roku nasz kolega, pełniący funkcję kierownika PZLZ, oznajmił mi, że jutro wraz z żoną oraz dwiema małymi córeczkami chciałby pojechać na zakupy. Zbliżały się wakacje i najwyższa pora sprawić córeczkom niezbędne rzeczy; wszak niebawem wyjeżdżają na letnie kolonie – oznajmił. Poproszony, aby go zastąpić w jutrzejszym dniu, zgodziłem się bez najmniejszego wahania. W poniedziałek z samego rana nasz kierownik dyskretnie zwołał personel fachowy – lekarzy i techników na tyłach budynku lecznicy, gdyż ma nam coś pilnego do przekazania. Nawet tak dziwne okoliczności spotkania nie napawały nas złymi przeczuciami; chwilę później byliśmy wszyscy w wyznaczonym miejscu.
Kierownik oznajmił nam, że właśnie w sobotę podpisał z Wojewódzkim Lekarzem Weterynarii umowę dzierżawy lecznicy w Pilicy i, jako nowy właściciel zakładu, daje nam 15 minut na podjęcie decyzji o przystąpieniu bądź odmowie przystąpienia do spółki, jaką zamierza utworzyć.
Szok, niedowierzanie oraz wielka złość
na samego siebie, że w tak dziecinny sposób dałem się (zarówno ja, jak też pozostali współpracownicy) wykiwać jednemu z nas, koledze, z którym współpracowaliśmy od dekady. Jako jeden z odważniejszych z wykiwanego towarzystwa, wylałem swoje żale i oburzenie wobec kierownika, nie przebierając zbytnio w słowach. Jak mógł tak podle, podstępnie zachować się wobec kolegów z firmy?!
Nie zdecydowałem się na przystanie do spółki z tak nieobliczalnym człowiekiem. Nie odważyłem się również na odwet w postaci otwarcia własnego zakładu leczenia zwierząt na terenie Pilicy, chociaż nawet sam ówczesny wójt gminy oferował mi swój stary dom na siedzibę lecznicy – i to zupełnie bezpłatnie. Uznałem, że nie na moje siły będzie ciągła walka z konkurencyjną starą lecznicą. I, że nie w moim stylu byłoby zabieganie o potencjalnego klienta, a chwyty w postaci przecinania przewodów telefonicznych, przebijania opon w samochodach lub wykręcania wentyli u konkurencji (były takie metody często stosowane wśród braci lekarskiej!) również nie są dla mnie. Na nic zdały się namowy ze strony personelu pomocniczego do pozostania w Pilicy i otwarcie wspólnie z nimi nowego zakładu. Nie miałem złudzeń, że w tej gminie nie ma zapotrzebowania na dwa zakłady lecznicze dla zwierząt.
Na dodatek dowiedziałem się, że w miejscowości Kidów oraz Kleszczowa (w gminie Pilica), świeżo upieczeni koledzy lekarze weterynarii otwarli właśnie nowe dwie praktyki weterynaryjne.
Pozostałem z przysłowiową ręką w nocniku. Nie podejmując pracy w nowej prywatnej lecznicy oraz nie otwierając własnej praktyki na terenie gminy Pilica, będąc nadal pracownikiem OT w Olkuszu zostałem zagospodarowany przez ówczesnego Rejonowego Lekarza Weterynarii – od 1 lipca 1990 r. przeszedłem do pracy w OT w Olkuszu na stanowisko Inspektora ds Higieny Środków Spożywczych. W Pilicy zaś, stara załoga PZLZ, sekretarka oraz dwaj technicy weterynarii, z braku innych propozycji, ostatecznie zatrudnili się u dawnego kierownika.
Kolejny epizod z okresu prywatyzacji naszego zawodu dane mi było przeżyć niedługo po tym, jak odszedłem z Pilicy do Olkusza.
Postanowiłem powalczyć o swoje.
Dochodziły do mnie informacje jakoby młodzi lekarze weterynarii z PZLZ Wolbrom nijak nie chcą przystać na warunki stawiane przez Woj. Lek. Wet. w Katowicach. Proces prywatyzacyjny w całym kraju postępował jednak coraz żwawiej. Dawno zapomniano co na ten temat mówił nasz NSZZ. Każdy z lekarzy weterynarii chciał przebrnąć przez ten okres zwycięsko tzn. zacząć pracować na własny rachunek. Obserwując to wszystko postanowiłem i ja zawalczyć o swoje. Tym bardziej, że jakoś nigdy nie widziałem się w roli urzędnika, od zawsze pragnąłem związać swoją przyszłość z zawodem lekarza weterynarii wyłącznie jako lekarz terenowy, blisko cierpiących zwierząt. Udałem się do PZLZ w Wolbromiu i przedstawiłem załodze swój plan w którym zdecydowałem się na wydzierżawienie obiektu od WZWet na warunkach określonych w umowie dzierżawnej tzn. wyraziłem zgodę na zatrudnienie dotychczasowych pracowników. Załoga przyjęła ten plan z chęcią współpracy ze mną. Lecznicę wolbromską, oddaloną o ok 5 km od mojego miejsca zamieszkania, znałem od podszewki wszak wszystkie praktyki, począwszy od zawodowych dla technika weterynarii oraz jako studenta wydziału weterynaryjnego AR w Lublinie aż po staż, tu właśnie odbyłem. Mając jak każdy w takiej chwili obawy, byłem prawie na 100% pewny, że po podpisaniu umowy z Wojewódzkim Lekarzem Weterynarii, stałem się prawnie właścicielem nowego, prywatnego zakładu leczenia zwierząt w Wolbromiu.
Jak bardzo naiwne było moje myślenie, dowiedziałem się w dniu, kiedy podpisaną przeze mnie oraz kierownika OT umowę dzierżawy wolbromskiej lecznicy dostarczył sam kierownik OT, jadąc do WZWet. w Katowicach na naradę lekarzy oddziałowych z Wojewódzkim Lekarzem. Otóż mój kierownik udał się do gabinetu Wojewódzkiego Lekarza Weterynarii z umową, którą ten ostatecznie również podpisał.
Dla wielu spośród zatrudnionych w PLLZ w Wolbromiu była to dobra nowina, dla niektórych, którym również marzyło się wejście w posiadanie tego zakładu, niekoniecznie. Jeden z niezadowolonych, który w Solidarności przy WZWet. w Katowicach piastował funkcję skarbnika, postanowił poprzez swoje wpływy w NSZZ unieważnić moją umowę dzierżawy lecznicy, by samemu sięgnąć po ten zakład. Jemu szczęście, widać, sprzyjało bardziej, gdyż wojewódzki lekarz… zmuszony został do anulowania swojego podpisu na mojej umowie pod rygorem utraty piastowanego stanowiska. Kierownik OT po powrocie z WZWet nie krył swojego oburzenia na taki obrót spraw. Oznajmił, że nigdy w życiu nie doswiadczył tak wielkiej mocy układów pośród decydentów oraz szantażu jakiego decydenci są zdolni użyć by dopiąć swojego. Wojewódzki, przyparty przez działaczy z NSZZ Solidarność, podpisaną ze mną umowę anulował (oryginał mam do dnia dzisiejszego) i ostatecznie umowę podpisał z dotychczas wahającym się lek. wet.
Krótko mówiąc –
po raz kolejny zostałem „wykolegowany”.
Nie pasowałem do wszechmocnego układu. Stare, komunistyczne zasady zastąpiono nowymi – równie skutecznymi i jeszcze bardziej wyrafinowanymi metodami walki o swoje – głównie opartymi na strukturach kolesi, którzy dbali wyłącznie o własne interesy.
Kazimierz Janik
P.s.
Po tylu latach przepracowanych w strukturach Państwowej Inspekcji Weterynaryjnej oraz prowadząc równolegle przez ok 15 lat prywatne usługi weterynaryjne dzisiaj nie noszę urazy do kolegów którzy w tamtym czasie nieczysto grali. Jak się okazało, dla wszystkich z nas miejsca w zawodzie wystarczyło.