Bywa, że pada deszcz, gołymi gałęziami targa porywisty wiatr. Barowa pogoda, właśnie ona skłania do takich myśli, bo życie jest trywialne. Ginie rozdział między bytem i niebytem, brudem i czystością, z potem na skroniach przeplata się pusty śmiech. Dla jednych to dzień powszedni, dla innych egzotyka, surrealizm.
To, co opisałem poniżej stanowi typowy przypadek „męki reportera”, bełkot przeznaczony do kosza. Istotna jest wyłącznie misja. W sumie miałem wywalić te bzdury, sam nie wiem, czemu tak nie zrobiłem. Nie polecam tej lektury. Chyba, że ktoś naprawdę musi…
Onegdaj udało mi się kupić chińskie mokasyny. Tanie, sympatyczne w dotyku i nawet ładne. Cóż za wspaniałe obuwie! Czujesz się w nich jak w papciach. Używam ich tylko do „czystych” wyjazdów, kiedy nie będę leczył. Do tego ubranie wyjściowe, takie do chodzenia między ludźmi, bo w tym terenowym wywołuję odruchy nietolerancji kulturowej.
Paradowałem sobie elegancki i czysty po „Geancie”, żona i syn do wózka dosypywali zakupy. Pełen luzik, piątek godzina dwudziesta pierwsza, jutro wolne! Och, czasami chce się żyć!
– Doktor? Tu Rynkowski! – zabrzęczał telefon komórkowy przy pasku – Jałówce rodnica wypadła!
– Zaraz, zaraz, ale ja jestem po drugiej stronie Torunia, na zakupach – spokojnie spławiam intruza.
– To bardzo niedobrze, niech pan mi tu natychmiast przyjedzie!
– Zajmie mi to przynajmniej pół, a może i godzinę!
– A czemu tak długo? Nie może się pan pośpieszyć?
– Szybciej się nie da, niech pan poszuka innego lekarza!
– No dobra, niech pan już przyjedzie, byle szybko! Minęło już pół godziny!
I co tu zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? W samochodzie odebrałem jeszcze cztery telefony od Rynkowskiego. Najgorsi to są klienci, którzy coś czytali, albo słyszeli. Sądzą, że wiedzą wszystko, ba, lepiej od lekarza!
– Gdzie pan jest? Cały czas czekam! Za ile pan będzie? Ona mi tu zaraz zdechnie!
– Leży?
– Nie, stoi.
– To nie jest tak źle, niech pan czeka dalej.
Po drodze wyrzuciłem z samochodu rodzinę z zakupami. W Ciechocinku złapałem za zestaw terenowy, dorzuciłem dla pewności kilka medykamentów.
– Gdzie pan jest? Jak jest pan potrzebny, to nie można się pana doprosić!
– Woda zagrzana? Prześcieradła naszykowane? – udało mi się przejąć inicjatywę.
– Zaraz będą!
– Niech pan się rusza, panie Rynkowski! Panie Rynkowski! Nie ma czasu!
Wysiadając zorientowałem się, że przyjechałem zdecydowanie za szybko. Mogłem się przynajmniej przebrać. Mokasyny zapadły się w błoto, brudna maź dostała się do środka i komfort cywilizacyjny zaczęli brać diabli. Jałówka zdążyła się położyć, oczywiście nie upilnowali, a i prześcieradła leżały z boku krowy, na słomianych balotach zamiast pod macicą. Macica w fekaliach.
– Woda! Proszę o wodę!
Jedno wiadro, drugie, sytuacja deczko przejrzała.
– Sprzątnijcie brud wokół, ostrożnie, żeby nie uszkodzić mi macicy! Jak ją przedziurawicie, to krowa zdechnie! Co robią te krowy obok? Proszę zabrać je precz! Już, już, już! Niech któraś stanie na macicy i będzie po robocie! – Krowy stały gęsto obok siebie, ocierały się bokami. Za gęsto! To te oszczędności budowlane. Trzy krowy, a dwa stanowiska.
Rynkowski podpierał lewym okiem ścianę. Rano chlapnął sobie wapnem, teraz cała gałka była zaczerwieniona i opuchnięta. Rynkowska, spanikowana biegała kłusem wzdłuż stanowisk, ze wszystkich sił starała się być przydatna. Do pomocy dostałem dwóch synów, studentów i studentkę w gościach. Wszystko rolny, zootechnika i takie tam.
– Czemu nie zabierzecie tych krów obok? Przeszkadzają mi!
– Nigdzie nie ma miejsca doktorze, odsuniemy je na boki!
– Doktorze, szybciej, szybciej, minęło półtorej godziny, a ona może po wypadnięciu żyć tylko godzinę! Tak pisało w poradniku! – popędzał mnie spod ściany gospodarz. Oko musiało mu nieźle dawać do wiwatu, bo ani na chwilę nie odrywał głowy od zimnej ściany.
Podałem „Polocainę”, „Oxytocynę” (pamiętając o rozpyleniu jej w niewielkich ilościach wokół, bo to podobno wzmaga tolerancję międzyludzką). Marynarkę, sweterek profilaktycznie zostawiłem w samochodzie. Podwinąłem rękawy flanelowej koszuli i zabrałem się do dzieła. Będąc doświadczonym fachowcem doskonałe wiedziałem, że najlepiej poczekać, aż zadziałają leki. Razem z panienką, tą zootechniczką z drugiego roku, przystąpiłem do pracy. Najpierw oddzieliłem resztki łożyska, prześcieradło poszło pod macicę i woda, woda, woda. O mokasynach mogłem zapomnieć, a i spodnie zaczęły nabierać barw maskujących. Można zaczynać repozycję. Zaraz toto pójdzie! Ale nie, co włożę kawałek macicy, to jałówka dostaje bóli i wypycha! Ta Polocaina zwyczajnie nie działa!
– O, Łuuu! – zaryczał nagle jeden ze studentów przydeptany przez sąsiednią krasulę i zaczął tańczyć na jednej nodze. Wypadek przy pracy. Noga durniowi nie odpadnie, a na drugi raz będzie mnie przynajmniej słuchał!
– Mówiłem, zabrać? Zabrać mi je stąd zaraz! – zacząłem się wydzierać, żeby przekrzyczeć jęki symulanta. Ten z rolnego najwyraźniej raptus, jak ojciec. Pokicał na jednej nodze gdzieś na drugi koniec obory i zaczął wkładać pięści do oczu. Najwyraźniej stosował akupresurę. Pani Rynkowska ze starszym, pogoniła krowy. Te, jak poczuły, że nie przelewki – przeskoczyły żłób i spokojnie stanęły po drugiej stronie, w korytarzu paszowym. Ot, jak jest potrzeba, to wszystko da się zrobić.
Z nowymi siłami, szczęśliwy z uzyskania pola do manewrów. Pcham, pcham, pcham, aż noga mi się omsknęła. A niby ta posadzka była już nieco doprowadzona do kultury dwoma wiadrami wody. Nieco. Spodnie od tyłu zostały suche, ale niestety dostała flanelka, na razie na brzuchu.
Ręce do kubła, żeby obmyć z krwi i innych rzeczy i znowu pcham. Zrezygnowałem z marzeń o uratowaniu ubrania. Twarda, terenowa rzeczywistość, życia nie oszukasz. Wygodnie, jak u siebie zaparłem się o krawędź korytarza gnojowego i pcham, pcham. Ja do krowy, a krowa w drugą stronę. Gdy udaje mi się wepchnąć kawałek macicy, ta małpa wypycha ją z siebie. Doszło do tego, że dawałem radę utrzymywać macicę w krowie nawet podczas parć, ale w przerwach nie miałem już sił żeby wpychać kolejne partie do środka.
– Pomóżcie! Trzeba popchać!
Rynkowski szurając okiem po ścianie osunął się w dół, następny z głowy. Rynkowska znowu pobiegła czegoś szukać, rękami tak jakoś dziwnie kręciła, ale nic pomóc nie chciała. Student przestał machać rękami, ale dalej kicał. Ten drugi zaczął gorliwie trzymać kolejną krowę w rzędzie, taki zajęty, że strach! Miejsce mi robi, łaskawca. Została dziewczyna w golfie, spodniach.
– Pomoże pani?
– Tak.
Razem poszło nam lepiej. Pchałem, pchałem i z niejaką satysfakcją patrzyłem na dziewczynę, jak stopniowo nabiera barw podłoża. Udał się jej ten pobyt w gościnie, zdecydowanie udał. Ten sweterek, jakiś taki higroskopijny. Pchamy, pchamy, zupełnie jak dziad rzepkę, bo znowu nic! Czuję, że coraz bardziej utożsamiam się z przyrodą, ba, z jej niemedialną tylną stroną… Dziewczyna ociera mi sponiewieraną fekaliami twarz. Brudną łapą oczywiście! Nie czas sadzić róże, kiedy płonie las!
– Odwróćcie mi tą krowę tyłem do koryta. Łbem w dół, do korytarza gnojowego!
– Nie! Zaprotestował z ziemi słabym głosem Rynkowski. Wyraźnie symulował, jakby był taki słaby to by leżał, a on cały czas jakoś trzymał tego ślipa na ścianie.
– Przesuwać mi, ale już! Czas, panie Rynkowski, czas ucieka! – zaapelowałem do jego wiedzy podręcznikowej.
Skutecznie! Zasadzili się do rogów i ogona. Poszło! Z dziewczyną pilnowaliśmy, żeby nieco już oczyszczona macica nie wypadła nam z wiadra. Zadowolony, że stanęło na moim, że zyskałem godziwe warunki do zabiegu – położyłem się na ziemi, zaparłem nogami o żłób. Dziewczyna ofiarnie rzuciła się obok. Pchamy, pchamy, pchamy, przerwa. Pod górkę tej małpie – krasuli rzecz jasna, trudniej się było się mi sprzeciwiać, popchaliśmy jeszcze trochę i – wskoczyła! Cała macica wskoczyła do jamy brzusznej. Wsunąłem w ślad za nią rękę, aż po pachę, żeby przenicować ten specyficzny worek na właściwą stronę. Najgorsze za nami! Parcia przestały być takie straszne, ale na wszelki wypadek trzeba było czasowo zamknąć pochwę.
– Ty, zootechniczka, trzymaj ręce w …, no tam, gdzie trzymasz, ja zaszywam! Jak powiedziałem, tak chciałem zrobić… Igłotrzymacz, „Amfil” z igłą, nożyczki i strzykawka z igłą jeden koma osiem. Zaszywam. Łatwo to powiedzieć. Najpierw trzeba złapać igłę igłotrzymaczem, a rączki mi się trzęsą z wysiłku, że hej. Amplituda drgań coś tak, koło dwóch centymetrów! Tak to jeszcze nie miałem! Niby stary fachura, a dałem się przerobić tej krowinie! Zabieg jak dla eksperta prosty, łatwy i przyjemny, no może czasami… Właśnie był ten „czasami”! Trzeba tylko założyć na wargi sromowe tzw. szew kapciuchowy i po robocie.
Ja wiedziałem, że igła atraumatyczna jest prawdziwą jednorazówką. Ale żeby wytrzymała tylko jeden szew? Przesada. Dobrze, że weterynaria ma opracowane procedury na taką okoliczność. Przebijam się przez powłoki igłą do zastrzyków osadzoną na strzykawce. Jak tylko igła wyjdzie z drugiej strony – wkładam w dziurkę nić i wyciągam razem z igłą. Powiedziałem wkładam nić w dziurkę? Przejęzyczenie. Ręce nadal mi dygocą, choć amplituda stopniowo maleje. Pomaga mi Basia, zootechniczka, co ręce z, no z krowy, wyjęła. We dwójkę idzie nam dobrze. W końcu zaszyte! Mućka może się nadymać do woli, nie wyrzuci!
Pomogłem Basi oczyścić sweterek, a raczej taki golfik. A to dlatego, że w niektórych istotnych miejscach oprócz standardowego brudu, odcisnęły się moje dłonie… Kiedy ja to zdążyłem? Proszę, proszę, nawet sam nie zauważyłem… Rynkowscy na liniach papilarnych się nie wyznają, ale dobrze, że rodzinka w ferworze świadczenia pomocy weterynaryjnej nic nie zauważyła. Chyba już wspominałem wcześniej że to takie raptusy?
Antybiotyk, kroplówka. Ja trzymam igłę w żyle, panna Basia – służy za stojak do lekarstw.
– Panie Rynkowski, mam tu coś dla pana na oko, dobry lek.
– O, a co? – ożywił się i oderwał od ściany gospodarz.
– Normalnie daje się to zwierzętom, musi silnie działać. Najwyraźniej panu by się coś takiego przydało – kuszę.
– O, o, bo już byłem u okulistki, ale jej leki nie działają!
– Moje zadziałają!
– To dawaj pan.
– Zaraz, zaraz, muszę uprzedzić o karencji i…
– Panie, co mi tam karencja! Boli jak diabli! A na kotlety nie dam się przerobić!
– Jest jeden mały skutek uboczny, artefakt taki…
– Eee, a co to takiego?
– Pani Rynkowska, ścierpi pani, jak mąż za jałówkami zacznie się oglądać?
– Nieeee!!!
– To ma pan przechlapane! Będzie bolało dalej!
Flanelkę wrzuciłem do bagażnika, nie zdecydowałem się na zdjęcie podkoszulki i spodni, w czerwone i brązowe łaty. Ręce czerwone od skrzepów. Sweterka nie zakładałem, niech przynajmniej coś czystego przywiozę do domu. Sztywny, uważając na tapicerkę ruszyłem do Torunia. Na Stawkach mnie zhaltowali. Za chyżość pewnie. Siedzę za kierownicą, ręce na kole, zapaliłem światło w kabinie i czekam na gliniarza. Opuszcza się szybka.
– Posterunkowy Kaźmierczak wypalił w moją styronę – dokumenty proszę. Zaraz, zaraz, a jak pan wygląda? To krew?
– No krew. Ale nie moja a krowy.
Policjant odskoczył od okienka, widzę jak ręka wędruje mu na kaburę. Nie ruszam się. Pełna współpraca. Posterunkowemu najwyraźniej medal się marzy, gwałciciela, mordercę schwytał, albo daj Panie Boże zastrzelił! Podbiega drugi.
– Aaa, pan doktor! A gdzie to pan balował?
– U Rynkowskiego, krowa miała problemy.
– A, u Rynkowskiego? Wiem, wiem. Niech pan jedzie, ja młodego udobrucham.
Dobrze mieć znajomości… Nawet nie patrzyłem ni słuchałem, co on mu tam klaruje. Dałem po zaworach i do domu… Kąpiel w różanym szamponie, łachy do pralki, smród do wentylatora. Jedynie mokasynków mi szkoda, tyle czasu utrzymałem je w dziewiczym stanie… Trochę im kąpiel pomogła, ale podczas suszenia ździebko się zdeformowały.
Włodek Szczerbiak