W okresie stanu wojennego, który władza ogłosiła 13 grudnia 1981 roku, służby gminne, w tym nasz PZLZ, przymuszone zostały do pełnienia całodobowej służby.
W wydzielonym pokoiku dawnego szkolnego internatu jednemu z członków załogi PZLZ przyszło dyżurować w godzinach popołudniowych, nocnych, również w niedziele i święta. Słowem – zostaliśmy zobowiązani do czuwania nad porządkiem publicznym w całej Gminie Pilica. Do dyspozycji mieliśmy jeden telefon stacjonarny oraz zeszyt 100-kartkowy w kratkę, do którego każdy dyżurant obowiązkowo raportował o zauważonej w czasie tej specyficznej służby, nawet najmniejszej, niestandardowej sytuacji. Pamiętam, że przez cały okres obowiązywania stanu wojennego w zeszycie nie pojawił się raport inny, niż ten:
„W czasie dyżuru nic szczególnego się nie wydarzyło”.
Stan wojenny rządził się swoimi zasadami. W tym czasie najważniejszym w gminie był specjalnie oddelegowany przez władze wojskowe komisarz, któremu podlegali miejscowi notable, na czele z gminnym pierwszym sekretarzem PZPR. Utworzone w siedzibie pilickiego komisariatu milicji stanowisko dowodzenia również wymagało pełnienia w nim całodobowych dyżurów. Różnica pomiędzy naszymi dyżurami, a dyżurami w centrum dowodzenia, polegała na tym, że podczas dyżuru w PZLZ nie dostawaliśmy prowiantu, natomiast dyżurny w centrali dowodzenia otrzymywał pełne wyżywienie. Swoisty, wojskowy katering dostarczał w porze posiłków żywność specjalnie dedykowaną pełniącym służbę. I starał się, jak mógł, by ich zadowolić. Z różnym skutkiem…
Pewnego jesiennego, sobotniego wieczora, ok. godz. 18 zadzwonił telefon. Sądziłem, że któryś z rolników potrzebuje nagłej pomocy. Nic z tych rzeczy! W słuchawce usłyszałem dosyć chaotycznie wypowiadane słowa:
– Tu gminne centrum dowodzenia… – bełkotał rozmówca,
przedstawiając się z funkcji i nazwiska. – Proszę natychmiast przyjechać na komisariat milicji w Pilicy!
Starałem się wydobyć od rozmówcy przyczynę, dla której mam się nagle stawić we wskazanym miejscu. Głos w słuchawce stanowczo jednak oznajmił, iż dowiem się wszystkiego na miejscu.
Na wszelki wypadek załadowałem do samochodu torbę z podstawowym sprzętem oraz lekami. Bo a nuż coś niepokojącego dzieje się z nowo pozyskanym przez komisariat psem – owczarkiem niemieckim? Nigdy wcześniej nie miałem sposobności odwiedzenia miejscowego komisariatu; w Pilicy pracowałem nieco ponad rok od ukończenia studiów i jakoś nie było mi po drodze zwiedzanie tego przybytku miejscowej władzy…
Wszedłszy głównym wejściem spytałem pierwszego napotkanego „krawężnika”, którędy mam się kierować do centrum dowodzenia. Milicjant kazał iść za sobą, by po chwili wskazać na zamknięte drzwi.
– Tu proszę. Pan weterynarz, tak? – upewnił się jeszcze przed wpuszczeniem mnie do pomieszczenia.
– Tak – odparłem, po czym wszedłem do środka.
Za biurkiem siedział szczupły, drobnej postury mężczyzna, palący papierosa. Twarz miał jakoś dziwnie zaczerwienioną, białkówki w oczach przekrwione. Przedstawiwszy się, zapytałem o powód wezwania. Czerwonotwarzowiec wskazał palcem na rozstawione na biurku talerze, po czym zaczął swój wywód. Najpierw zapytał, czy znam się na żywności. Też pytanie! Wyjaśniłem, że, jako lekarz weterynarii, sprawuję nadzór nad pozyskiwaniem żywności zwierzęcego pochodzenia i co nieco wiem na temat kulinariów.
– Proszę zatem o dokonanie oceny tego, co widzi pan na tym stole – zażyczył sobie gminny dostojnik, wskazując na talerz zawierający spory kawałek twardego sera. Podszedłem bliżej, przysunąłem talerz do siebie. Oglądam, wącham. Jeszcze raz dokładnie oglądam i bez wahania wyjaśniam:
– Proszę pana, jest to ser twardy, długo dojrzewający, pleśniowy. Produkt najwyższej jakości. I podejrzewam, że dosyć drogi…
– Co pan tu opowiada! Jaki pleśniowy?! Jaki jakościowy!
I w dodatku drogi?! To przecież kawałek starego zapleśniałego czegoś, co zupełnie nie przypomina sera! – komisarz aż się zasapał, tak go ta słowna tyrada zmęczyła.
Stanowczo nie zgodziłem się z opinią niedoszłego konsumenta.
Ten, nie widząc możliwości przekonania mnie do swego zdania, zażądał dość stanowczo, abym opuścił gabinet. Co uczyniłem z wielką przyjemnością…
Przez całą noc oraz niedzielę męczyło mnie jednak pytanie: co mnie czeka w poniedziałek? Kto tym razem zadzwoni i każe mi się „spowiadać” z sobotniej oceny organoleptycznej kolacji, jaką dostarczono towarzyszowi komisarzowi.
Jak widać, moja ocena była trafna, gdyż
nikt w tej sprawie już nie zadzwonił.
Chwaląc się załodze PZLZ sobotnim spotkaniem z ważną osobistością, dowiedziałem się, iż ów komisarz, który nie gustuje w serach pleśniowych, to miejscowy gminny sekretarz PZPR – człowiek znany w środowisku ze spożywania….. trunków. I to w sporych ilościach.
Kazimierz Janik