Prosektoria mieszczą się w piwnicach Collegium Veterinarium. Obszerny, oświetlony wyłącznie jarzeniówkami korytarz, pełen tablic przedstawiających szkielety lub mięśnie zwierząt. I ten zapach. Charakterystyczny zapach eksponatów, moczonych w formalinie. Białe drzwi z nieprzezroczystym szkłem ornamentowym, a za nimi – prosektorium pełne studentów.
Cała sala pracuje. Sześć stołów, szczelnie obsadzonych studentami, inteligentnie milczy, obserwując wystraszonym wzrokiem oskórowane zwłoki lisów. Żeby tylko nie podpaść, żeby wredny los padł na tego obok. Nikt nie lubi być pytany podczas ćwiczeń. To nic dobrego. Teoretycznie wiąże się z utrwalaniem wiadomości, naukowym entuzjazmem.
Ale trzeba mieć co utrwalać.
Podczas ćwiczeń poszczególne stoły są nadzorowane przez asystentów. Naszym stołem opiekuje się doktor Łakomy. Z ćwiczeń na ćwiczenia, niczym termometrem, sprawdza poziom naszej wiedzy anatomicznej. Odbywa się to w ten sposób, że doktor siada razem z nami przy stole i zadaje pytanie. Krótkie. Jest dość małomówny, zazwyczaj ogranicza się wyłącznie do jednego słowa. Po łacinie. Trzeba rozwinąć. Gdy student nie sprosta zadaniu – nic nie mówiąc, robi kreseczkę w swoim kajecie i zaczyna intensywnie wpatrywać się w kolejnego delikwenta. Takie przeogniskowanie spojrzenia oznacza, że ty oblałeś, ale szansę ma następny – i niech ją wykorzysta.
Bywa i tak, że pan doktor, w trakcie analizowania naszych wiadomości, obejrzy sobie po kolei wszystkich delikwentów przy stole. Rzadko na karteluszku u doktora pojawiają się plusiki. Nawet, gdy komuś uda się rozwinąć pierwszą myśl pana doktora, padają pytania – z założenia – „wyciągające”. Ale z tym „wyciąganiem” to różnie bywa.
– Może ktoś zechce nam powiedzieć,
jak po łacinie nazywa się mięsień zwieracz odbytu?
– zainteresował się kiedyś doktor. Kartka, długopis i uważne spojrzenie przeskakujące ze studenta na studenta. Bractwo w popłochu, atmosfera zdecydowanie nie sprzyja naukowym dociekaniom. Ale każdy ma swoją szansę. Wzrok pana doktora na każdym spoczywa przez kilka sekund, co w zupełności wystarcza do oceny, czy delikwent ma jakąkolwiek wiedzę w rzeczonym temacie. Wychodzi, że nikt nie może sobie przypomnieć, jak nazywa się „musculus sfinctster ani”. Jednak jedna z koleżanek coś wie! Aż kręci się na stołku, żeby nikt przed nią tego nie powiedział! Doktor, jakby nieco ucieszony, łaskawie ominął wzrokiem trzech kolejnych skazańców.
– No, słucham panią?
– „Musculus retractor penis”, panie doktorze!
– Mięsień dźwigacz prącia? To pani miała cały czas na myśli? – doktorowi opadły z wrażenia ręce. On zawsze tak robił, gdy coś go przerastało.
Dziś inaczej, niż zwykle – koło tablicy, przy osobnym stole, trzech nieszczęsnych studentów wytęża swoje szare komórki, usiłując sprostać wymaganiom naszej największej „piły”. Studenci rozpaczliwie przetrząsają zasoby szarych komórek, ale widzą to wyłącznie wtajemniczeni. Skupione twarze, napięta cisza, rzadko przerywana szeptem krótkich pytań, a czasem nawet i – odpowiedzi. Spoceni delikwenci koło tablicy i ewentualne przyszłe ofiary chwilowo bezpieczne, lecz ostro strzygące uszami w kierunku tych trzech, właśnie traconych.
Przy stołach położonych w głębi sal, gdzie zdecydowanie już nie docierają żadne dźwięki z egzekucji – panuje bardziej frywolny nastrój. Biało ubrani adepci sztuki weterynaryjnej ostrożnie, smyczkowymi cięciami, plasterkują eksponaty. Nie, żeby to dawało jakąkolwiek wiedzę, ale
są ćwiczenia i coś trzeba robić,
żeby nie wzbudzać niezdrowego zainteresowania asystenta. Stoły, choć duże i metalowe, z krawędziami zabezpieczającymi przed spadaniem szczątków na posadzkę – nie zachęcają do kładzenia na nich podręczników i atlasów. Otwarte brzuchy lisów, wywleczone jelita stanowią dla nieprzygotowanych oczu niezbyt apetyczny widok. Czasami słychać szczęk odkładanej pincety czy noża. Podręczniki spoczywają na kolanach lub, szczęśliwie, na wolnych taboretach. Od stolików położonych bliżej przodu sali, docierają na tył, przekazywane szeptem, pytania egzaminującego. Grono konsultantów, jak sępy, rzuca się na każdy nowy problem i roztrząsa go na wszelkie możliwe sposoby.
Są też osoby mniej zainteresowane nerwowością ogółu – to ci, którzy już na swoje pytania odpowiedzieli. Teraz siedzą spokojnie, wpatrzeni w bliżej nieokreślony punkt na ścianie i ponownie przeżywają każde słowo, przekonani, że, mimo wszystko, dzisiejszy dzień, tak czy inaczej, mają za sobą. Szczęśliwcy, którzy jednak cokolwiek wiedzieli – zadzierają wysoko głowy, pełni anatomicznej wiedzy. Z tygodnia na tydzień, podczas ćwiczeń, studenci zaczęli dawać asystentom coraz większy odpór. Coraz rzadziej trafiali się ci ze wzrokiem nieobecnym, wbitym w ścianę, w głąb siebie.
Ćwiczenia na dobre się nie rozkręciły, mija dopiero drugi kwadrans zajęć. Z lekkim skrzypieniem zawiasów otwierają się drzwi i na salę, teatralnie skradającymi się krokami, wbiegają dwie studentki w mocno rozchełstanych fartuchach. Są nieco zażenowane tak późnym wejściem, nie na tyle jednak, aby zapomnieć o skinięciu w stronę zaprzyjaźnionych koleżanek i kolegów, a dopiero później w kierunku asystenta.
– Panie Doktorze – autobus… – z bezwstydnymi uśmiechami dziewczęta symulują usprawiedliwianie się.
– Dobrze, dobrze teraz panie nam nie przerywajcie, porozmawiamy na przerwie – odpowiada doktor zajęty wiwisekcją trojga delikwentów.
Zadowolone dziewczyny podchodzą do swojego stołu i, dla zasady, nieco marszcząc nosy, a jednak bezceremonialnie – odsuwają materiał ćwiczeniowy od siebie. Uwolniwszy spory fragment blatu z resztek sekcyjnych – na wolnej jego części rozpakowują kanapki. Papier, w który te były zawinięte, służy za względnie eleganckie obrusy. Teraz kilka pytań kontrolnych w stronę kolegów:
– O co pyta? Ilu pytał? Kiedy będzie przerwa? – i obie panie przystępują do konsumpcji nieco spóźnionego śniadania.
Zdradził je chyba szelest papieru.
Doktor Łakomy czujnie podnosi głowę i bystrym wzrokiem kontroluje tyły sali. Oczywiście, natychmiast zauważa scenę pod tytułem „Śniadanie nie na trawie”, stara się być elegancki:
– O, panie Krystyna i Iwona zgłodniały! Może potrzeba coś do popicia?
Nieco zażenowane dziewczęta dziękują, usiłują tłumaczyć; nie, nie trzeba, zjedzą na sucho. Asystent nie daje za wygraną, stara się okazać dżentelmenem do końca. Wstaje z taboretu i woła w stronę naszego stołu:
– Panie Tyszka, panie Tyszka, niech no pan skoczy i przyniesie koleżankom coś do picia.
Tadzio odruchowo wstaje i odpowiada doktorowi:
– Co? Co? Nie, ja nie śpię!
Spod tablicy słychać szczęk stołka, na który bezsilnie opadł doktor Łakomy.
Zacznijmy od podstawowych definicji. Kołodziej – to, zdaniem Lecha Kozłowskiego, człowiek, który się krząta „koło roboty”. Swoją opinię Lechu popierał zawsze obrazem kołodzieja na klinikach weterynaryjnych w Lublinie, którego rzeczywiście bardzo rzadko mieliśmy okazję widzieć przy robocie, a najczęściej – koło niej.
Krowa kliniczna – jest to zwierzę będące na etacie Akademii, a przeznaczone do demonstrowania studentom rozmaitych zabiegów. W Lublinie była to krowa rasy trudnej do określenia, ale z tych, co to porządny chłop chwyta po pięć za ogony i macha nimi wkoło nad głową. Ponadto charakterystyczną cechę takiego zwierzęcia stanowi odporność na wszelkie eksperymenty, dokonywane na nim przez przesadnie dociekliwych studentów. Mam tu na myśli ćwiczenie rozmaitych technik badań lekarskich i innych takich.
Na początku semestru na salę pan kołodziej – tym razem, o dziwo, przy robocie – stękając z niezadowolenia, wprowadził krowę „kliniczną” i wymknął się po angielsku – jako pracownik katedry chorób wewnętrznych, a nie jakiejś tam przedklinicznej – anatomii. Zresztą miał polecenie, żeby tylko doprowadzić, a reszta to nie jego sprawa…
– Niech ktoś z państwa przytrzyma zwierzę, podczas dzisiejszych ćwiczeń zapoznamy się z topografią ciała u bydła
na przykładzie tej krowy – zdecydowanym głosem rozpoczął zajęcia doktor Łakomy, chowając do kieszeni białego fartucha kartkę z bezcennymi notatkami.
Studenci pierwszego roku wyznają regułę wytrawnych podróżników trakcją Polskich Kolei Państwowych – czyli: „nie wychylać się”. Krowa, dzięki zasadom wyznawanym przez weterynaryjny narybek, dalej stała swobodnie, studenci powiedzieliby, że „na luzie”. Więc rzeczona krowa – rozglądając się po zgromadzonym audytorium, a od czasu do czasu czknąwszy – przystępowała do przeżuwania kolejnego kęsa. Od folgowania innym potrzebom fizjologicznym była wolna, ponieważ przebyła całą drogę z klinik z podniesionym nieco ogonem, aby zamanifestować, co sądzi o studentach młodszych roczników.
Doktor, zmuszony okolicznościami, ponownie wydobył karteczkę i wyznaczył pierwszego „ochotnika” do trzymania eksponatu. Niestety, eksponat, jako że żywy, zaczął przejawiać własną wolę i biedny student podążył w ślad za trawożernym zwierzęciem, które, z nudów, postanowiło rozejrzeć się za żarciem.
Doktor z pewnym z niesmakiem popatrzył na „pogromcę” i – zaciekawiony zjawiskiem – zaczął wyznaczać kolejnych „ochotników” do trzymania bydlęcia. Eksperymenty naukowe wypadały rozmaicie. Niektórzy, stremowani nabożną atmosferą ćwiczeń, nie mogli krowy wcale złapać. Ci, którzy zaś ją szczęśliwie chwycili, najczęściej poruszali się w takt ruchów krowiego łba.
Doświadczone zwierzę doskonale wiedziało,
że w gmachu teorii weterynarii to jeszcze nie są prawdziwi weterynarze. Selekcja kandydatów do pomocy przy ćwiczeniach przechodziła niezwykle szybko. Kto źle łapał krowę – natychmiast był odrzucany do grupki „odpytanych”, a krowa tymczasem penetrowała wszystkie zakamarki w poszukiwaniu zielonki.
Muszę się teraz pochwalić. To jedno z moich największych osiągnięć! Gdy przyszła moja kolej – sprężyłem się w sobie i przypomniałem sobie najgorsze sztuki, jakie trzymałem podczas wakacyjnych tuberkulinizacji w podwłocławskich wsiach, o niebo zresztą większe niż ta, „kliniczna”. Krowa, widząc mnie, zbliżającego się do swojej głowy, a nieświadoma zdecydowanych zamiarów, jakie względem niej podjąłem – zachowywała się podobnie, jak i wobec innych – czyli spojrzała powłóczyście, delikatnie powiewając kitą. To był jej błąd! Nie doceniła determinacji prawie pięćdziesięciokilowego mężczyzny. Założyłem pewny chwyt na nozdrza i róg. Z całych sił, poglądowo podkręciłem łeb lubelskiej krowiny. Ta, całkowicie zaskoczona agresją studencika, z hałasem zwaliła się na posadzkę. Pociągnięty przez przewracającą się krowę – ległem na niej, dalej trzymając za łeb, czym prawie całkowicie uniemożliwiłem jej ruchy. Krówsko wiosłowało nogami po płytkach, a ja odchylałem się, żeby nie oberwać którąś racicą.
Forma, którą zademonstrowałem, okazała się „za dokładna”.
Pan profesor Wawrzyniak – posiadający wśród nas przydomek „Jądro”, jako że wykładał histologię i embriologię – był człowiekiem tak pełnym niezwykłej kurtuazji, że, idąc korytarzem,
potrafił się ukłonić wieszakowi
– oczywiście, tylko wtedy, gdy wisiało na nim palto. Wynikało to po części z wady wzroku, jaką posiadał. Charakterystyczny był też sposób, w jaki od czasu do czasu, podczas ćwiczeń, kontrolował naszą znajomość przedmiotu. Siadał obok delikwenta i chwytał go za nadgarstek. Miało to dla pana profesora duże znaczenie – studenci nie mogli się zamienić miejscami i ten, co zaczynał odpowiadać na pytanie, musiał osobiście skończyć. Możliwe, że w ten sposób profesor zapewniał sobie większą wiarygodność sondy o naszej wiedzy.
Pedagogiczne wysiłki profesora deprecjonowały pewne drobiazgi – jego słynne „parafrazy”. Każdy student wiedział, że owodnia jest jedną z błon otaczających zarodek. Ale nie każdy wiedział (bo niektórzy w swoim zadufaniu uważali to za nieistotne), że owodnia stanowi, zdaniem profesora, własne akwarium zarodka. A o tym istotnym fakcie można było się dowiedzieć na wykładach, lub wynikało to w sposób jasny ze skryptu pana profesora.
Przez Profesora byliśmy zazwyczaj traktowani z należnym szacunkiem i respektem, ale bywało, że niektóre rzeczy tłumaczył nam przesadnie dokładnie, niczym ludziom wspólnoty pierwotnej, którym do przekonania mógł trafić jedynie opis plemnika pod mikroskopem – jako szprychy od motoroweru. Rower, zdaje się, nie wchodził w rachubę, bo jego szprychy nie oddawały istoty rzeczy. Niestety, taka niewiedza potrafiła się czasami ostro zemścić, w postaci nieprzychylnej noty w kajecie do ćwiczeń. Swoje porównania profesor, na szczęście, przelał po wieczne czasy na kartki skryptu z upodobaniem odczytywanego podczas wykładów. Ratowało to od sromotnej klęski takich – jak ja – co to z różnych względów nie chodzili na te wykłady.
Doskonałe opanowanie przez profesora najdrobniejszych szczegółów zawartych w jego skrypcie wyszło na jaw między innymi podczas mojego egzaminu z embriologii – kiedy musiałem narysować przekrój kurzego jajka. Niby jajko to jajko, znając jednak wymagania i dokładność profesora – starałem się być szczególnie precyzyjny. Udało mi się, co prawda na kolanach, dość wiernie przekalkować rysunek ze skryptu. Profesor uważnie obejrzał „moje” dzieło i stwierdził, że nie o to mnie prosił – miałem narysować jajko – a to – to on, niestety, nie wie, co to jest. Poczerwieniałem trochę zaskoczony, a trochę ze wstydu, lecz siedząca na krześle obok mnie Iwona wpadła na genialny pomysł – podała profesorowi ponownie mój rysunek – tym razem… do góry nogami.
– O tak, teraz dobrze, szybko pan rysuje – ocenił profesor z satysfakcją, wodząc nosem po kartce.
Prawidłową odpowiedzią powinno być, że nauczyłem się tego u pana profesora na ćwiczeniach z histologii. Ale jakoś mi to nie przeszło przez gardło.
Wykłady i ćwiczenia z anatomii zakończyły się egzaminem. Egzaminem, będącym jednocześnie pierwszym szczeblem na drodze do opanowania tajników weterynarii. Po przebojach z zaliczeniami poszczególnych działów anatomii, nadchodził pamiętny dzień.
Taktyka zdawania egzaminów
jest mocno zróżnicowana. Jedni starają się zdawać na początku, kiedy egzaminator jest jeszcze cierpliwy, inni uważają, że pod koniec sesji łatwiej się prześlizgnąć, bo docent może być zmęczony i mniej dociekliwy. Jest też „grupa środka”, uważająca, że najłatwiej zniknąć w tłoku. Giełda jest dla tych, co zdają później. Pytania, tendencje egzaminatora często wychodzą na jaw podczas wnikliwych analiz studentów oczekujących na swoją kolej. Mając dobre dane z giełdy, można się lepiej przygotować, ukierunkować.
Ci bogatsi (a może tylko płochliwsi) chodzili na korepetycje do pana Puchacza, pracownika technicznego, który zawsze przygotowywał nam eksponaty do ćwiczeń. Lecz pan Puchacz pomagał tylko na osteologię, przy innych działach anatomii nie był skuteczny. Doskonale opanowana wiedza o kościach rozmaitych gatunków zwierząt podobno nieraz zapędzała w kozi róg asystentów. Z tym, że to była wyłącznie wiedza praktyczna. Różnicowanie kości pan Puchacz opierał na specjalnych sposobach łapania kości, tak zwanych „chwytach”. Szczątki krowy inaczej „leżały” w dłoni niż, na przykład, końskie. I te właśnie „chwyty” poznawali co zamożniejsi lub strachliwsi z nas. Niestety, szybko okazywało się, że kij ma oba końce.
– Jeżeli jakiś asystent zobaczy, że próbujesz różnicować kości metodą Puchacza, to natychmiast wylecisz z sali.
– Tak go nie lubią?
– No, chyba nie. Chodzi niby o to, żebyś potrafił opisać każdą kosteczkę i porównywał je na podstawie opisu, a nie na podstawie tego, jak która leży ci w ręku. Naukowo, rozumiesz?
– Dużo oni mają tych kości?
– Starczy dla każdego. A tych kości egzaminacyjnych to podobno nawet Puchacz nie ogląda…
– Inne?
– Czy ja wiem? W każdym razie pudło z nimi ma u siebie w gabinecie docent Milart. I tylko on wie, co jest w tym skarbcu.
– Może są numerowane? Albo inaczej znaczone…
– To przecież nawet te z sali ćwiczeniowej są bez jakichkolwiek znaków. Jak zobaczą na nich jakieś znaki, to zaraz wymieniają! A te egzaminacyjne? Eee…
– Podobno niektóre są bez główek, żeby utrudnić rozróżnianie…
– Takie numery to robią na ludzkiej medycynie, tam mają jeden gatunek. Przy kilku gatunkach można się zbyt łatwo sypnąć…
– A umiesz rozpoznawać kości po omacku?
– Oczywiście. Najgorzej z ustalaniem gatunku zwierzęcia, ale nic się nie martw, przecież na egzaminie takich sztuk nie robią. Dostajesz do rozpoznania i opisania jedną, czasem dwie kosteczki, bez żadnych takich. Na twój umysł mogą w czasie egzaminu oddziaływać wszelkiego rodzaju bodźce: wzrokowe, dotykowe i jakie jeszcze sobie zażyczysz, musisz jedynie rozpoznać i opisać nieszczęsny gnat.
Niewielka grupka wystraszonych studentów, w sztywno wykrochmalonych fartuchach, nerwowo kręci się w holu przed wejściem na salę prosektoryjną, gdzie odbędzie się wstępna część egzaminu z anatomii. Dopiero po zaliczeniu egzaminu osteologii uzyskuje się możliwość zdawania drugiej, trudniejszej partii materiału. Przez hol szybkim krokiem przeszli na salę – docent i dwaj asystenci.
Po chwili przed drzwi wyszedł jeden z nich i odczytał listę osób przeznaczonych na dzisiejsze śniadanko anatomiczne.
– Wyczytani – proszę na salę! – doktor wyjątkowo uprzejmie, z wystudiowanym szacunkiem przepuścił naszą drżącą grupę.
– Macie państwo przed sobą na stołach kości, które trzeba rozpoznać i opisać. Następnie każdy otrzyma do opisania jedną lub kilka kości z tego pudła w rogu sali.
Te kości na stołach to były te „łatwe”. Kompletne, typowe, z wyraźnie zarysowanymi szczegółami. Nie można się było pomylić. Tym bardziej, że mogliśmy między sobą ukradkiem skonsultować podejrzenia odnośnie oglądanego materiału. Dopiero po „zaliczeniu” kości u jednego z asystentów – przechodziliśmy przed oblicze gocenta.
– Proszę bardzo, co za kość pan trzyma?
– Os mandibulare, żuchwowa.
– W zasadzie tak. Proszę mi ją opisać. Ale najpierw upewnijmy się, czyja to jest kość.
– Koń!
– …??? – próbuje zwodzić Władka Komadę docent.
– Tak, tak – koń.
– Jest pan tego pewien?
– Właściwie… No… Tak…
– Rzeczywiście, panie, panie Władysławie. A czy potrafi pan powiedzieć coś na temat płci tego konia?
Władek ponownie uważnie ogląda trzymaną kość. Niby biała, ale wypolerowana, z licznymi śladami niechirurgicznie czystych rąk studentów.
– Sądzę, że to była klacz. Albo wcześnie wytrzebiony wałach.
– Czemu sądzi pan, że wcześnie wytrzebiony?
– Wtedy dość często zdarza się, że nie wykształca się kieł.
– Świetnie! Doktorze Flieger, to pan przygotowywał tego studenta? Dobrze, dobrze… – docent zanurzył rękę w pudle z eksponatami i zaczął w nim intensywnie mieszać. Po sali rozszedł się chrobot kości. Wszyscy z zaciekawieniem powyciągali szyje.
– O! – Ta będzie dobra. Proszę ją rozpoznać – zadowolony docent podał kość Władkowi.
– Łokciowa, świni, panie docencie.
– Dobrze, znakomicie, a ta? – egzaminator uparł się, żeby koniecznie „zagiąć” naszego kolegę.
– Pierwszy krąg szyjny owcy, atlas.
– Znakomicie! No a ta?
W ręku docenta pokazała się kosteczka bardziej przypominająca patyk niż kość. Chyba miał ją specjalnie na takie okazje. Główki niezbyt dobrze wykształcone, a może i starte, krawędzie niewyraźne, przyczepy nie do odróżnienia.
– No więc, co to za kość?
Władek zaczął się coraz mocniej pocić. Znakomicie przygotowany, a dostał taką dziadowską kość. Patrzymy jeden na drugiego. Co to za draństwo? Nikt nie wie…
Docent, żeby nie denerwować studenta zaczął oglądać gałęzie wierzby rosnącej za oknem. Władek obejrzał się na nas. Ale my też nie wiemy. Rozpaczliwie wzruszamy ramionami. Władek, zrezygnowany, ponownie zaczyna się przyglądać kości. A ta nadal wygląda jak patyk. Zaintrygowani asystenci podeszli bliżej. Spojrzeli jeden na drugiego i porozumiewawczo się do siebie uśmiechnęli.
– I co, panie Władysławie? – zwrócił się ponownie w stronę studenta docent Milart. Niby uprzejmy, a taki zadowolony, że wreszcie trafił w czułe miejsce.
– Mam kłopoty z rozpoznaniem tej kości – odpowiedział buraczkowo czerwony Władek.
– To widzę. Niech pan jeszcze chwilę się zastanowi, to proste… – docent, postukując, w takt własnych myśli, długopisem w stół – ponownie zaczął liczyć wierzbowe liście.
Wtem Władek, rozpaczliwie błądząc wzrokiem wokół, spojrzał na doktora Fliegera. Ten, z dyskretnym uśmiechem, wodził ręką po swoim przedramieniu.
– Promieniowa! Promieniowa, panie docencie!
– O! Znakomicie. A czyja? – docent, wyraźnie zaskoczony, spojrzał na Władka.
Niestety, na to pytanie Władek już nie odpowiedział. Egzamin, oczywiście, zaliczył, ale nadal intrygowało go, czyją to kość dostał do rozpoznania. Po praktycznej części egzaminu całą grupą podeszliśmy do asystentów.
– Panie doktorze, czyja to była kość?
– Psa! – ze śmiechem odpowiedział doktor Flieger.
– Czemu pan tego nie podpowiedział?
– A co? Jeszcze szczekać miałem?
Podczas ćwiczeń z bodajże epizoocjologii (a może z chorób zwierząt mięsożernych?) doktor Andrychiewicz mówił o tym, że wściekły pies potrafi w ciągu jednej nocy przebiec nawet sto dwadzieścia cztery kilometry, co znalazło zresztą potwierdzenie w literaturze fachowej.
Jednak Wojtek Gołąb, jeden z najlepszych studentów na naszym roku niezbyt sumiennie słuchał wyjaśnień asystenta – wiosna na dworze, miał więc taki nieco nieobecny wzrok, być może, jak zwykle o tej porze roku, większość z nas, oddawał się rozmyślaniom na niekoniecznie weterynaryjne tematy…
Doktor Andrychiewicz, wiedziony pedagogiczną czujnością, zdecydował się na sprawdzenie, ot tak na gorąco, zasobu przyswojonych przez kolegę Gołębia wiadomości.
– Panie Gołąb, czy będzie pan uprzejmy powtórzyć kolegom, ile może w ciągu nocy przelecieć wściekły pies? – zadał Wojtkowi druzgoczące pytanie, chwytając jednocześnie za kajet w celu odnotowania w nim odpowiedniej uwagi.
Wojtek poczerwieniał z niepokoju, ostrożnie wstał, z namysłem poruszył u nasady nosa gruboogniskowe okulary, pewnie dla nadania sobie bardziej „naukowego” wyglądu, popatrzył na chichoczących podpowiadaczy, skupił się w sobie i z niejakim ociąganiem oświadczył:
– Myślę, panie doktorze, że jak wściekły, to może, e… e… „przelecieć” ze dwie, no najwyżej trzy suki…
W tym względzie literatura naukowa milczała jak zaklęta i doktor Andrychiewicz nie mógł w sposób prawdziwie ścisły i naukowy ocenić wypowiedzi oddanego wiosennym marzeniom studenta…
Profesor Staśkiewicz miał bardzo szerokie zainteresowania pozaweterynaryjne, czego nigdy nie omieszkał zademonstrować. Do wykładów potrafił wprowadzać
najnowocześniejsze metody prania mózgów.
Z tej też przyczyny – każdy z nich zaczynał się od autosugestii. Cała sala odmawiała półgłosem mantrę, że… farmakologia jest moim ulubionym przedmiotem, uwielbiam uczyć się farmakologii. Sympatie i antypatie profesora w stosunku do jego uczonych kolegów też znaliśmy. Potrafił postawić na sztorc podręcznik nielubianego „konkurenta” w nauczaniu przedmiotu i nakazywał studentom, aby się dobrze przyjrzeli, jakiego podręcznika nie wolno im kupować, ba – uczyć się…
Szczególne popisy profesora dawało się oglądać podczas egzaminów. Było kiedyś tak, że zamknął egzaminowaną trójcę w swoim gabinecie i poszedł na obiad. Nie pamiętam, który z nas miał okazję wykazania się podczas egzaminu szybkością biegania po schodach. Ot, profesor zadecydował, że jeżeli pan student dobiegnie z pierwszego piętra do piwnicy, zanim tam spocznie jego indeks – ma egzamin zaliczony. Student zdążył, ale w indeksie i tak była dwója, bo – jak stwierdził profesor – egzamin był jednak z farmakologii, a nie… z wychowania fizycznego.
Ta część powstała pod wpływem spotkania z Adamem Borysem w Puławach na słynnej Pejsakówce. Tylko raz spojrzałem w jego śmiejące się oczęta zaraz – i mi się przypomniało. Z tym, że to będzie tylko dla dorosłych.
Nie samą nauką student żyje. Egzaminy zdawać można podczas sesji lub w tak zwanym terminie zerowym. Owa zerówka cieszyła się średnim powodzeniem, gdyż, mimo zapewnień, że studenci będą mieli wówczas fory, jakoś nikt bez podstawowej wiedzy nie umiał się przez nią prześlizgnąć. Owszem, można czasem było wyjść bez dwói w indeksie, ale już czekał następny termin egzaminu… Jednak dla ogółu tacy, co poszli zdawać w „zerówce” byli najgorsi, wychylali się. Wszyscy kują zawzięcie, a ten taki, owaki już pakuje walizki, żeby jechać do domu! To niekoleżeńskie, aspołeczne i w ogóle!
– Zdałeś?
– Zdałem, sesja z głowy!
– To, oczywiście, stawiasz!
– A co, nie uczycie się? Zaraz skoczę po napoje!
Są w życiu studenta sytuacje, kiedy wyższa konieczność zmusza do oderwania się od podręczników. Właśnie choćby taka, jak ta – gdy kolega z pokoju może z wewnętrznym spokojem opowiedzieć; jak zdawał, o co był pytany, pocieszyć kujonów, że profesor wcale nie taki straszny na egzaminie. Pytania? Oczywiście, łatwizna, wystarczyło tylko wiedzieć! W oczach tych, co dopiero przewracają kartki, te słowa brzmią jak herezja. O! Poszedł sobie w zerówce – i go przepuścili! To nie tak! To niesprawiedliwe. Życie jest niesprawiedliwe!
– Niech żyją studenci, precz z parazytologią!
Technika pracy umysłowej przewiduje konieczność relaksacji mózgu w czasie intensywnego przyswajania wiedzy. Aby tylko nie przesadzić! Szklaneczka, może dwie, ale nie więcej! Uczciwie podchodzący do problemów naukowych studenci z wprawą i wyczuciem przystąpili do degustacji napojów. Wiadomo, sesja niespecjalnie sprzyja wstrzemięźliwości. Stres, stosy książek, zeszytów i ta świetlana przyszłość, która nadejdzie za kilka dni. Niemniej tego dzwońca, co się wychylił i już ma egzaminy z głowy – trzeba odpowiednio uhonorować!
– No, Włodek! Twoje zdrowie! – naukowa atmosfera pokoju w akademiku przekształciła się w ostrą balangę. Wiadomo, po egzaminie to można będzie sobie pozwolić, a dziś trzeba szybciutko opróżnić szklaneczki – i dalej do książek! Padła jedna wódeczka, druga, ktoś poleciał po jeszcze. Wódka się skończyła, ale jest znakomity spirytus siedemdziesięcioprocentowy, akurat na taką okoliczność. Fajne jest życie studenta! Nawet szafy zaczynają tańczyć!
Otwierają się drzwi. – To już jesteś po egzaminie? Gratulacje! Patrz, mamy szampana! Napijmy się!
– Ale my tu spirytusik właśnie zakanszamy!
– Szampan zacna rzecz! Nie wypada po egzaminie odmówić!
– Ale kto to widział mieszać takie alkohole? To morderstwo!
– Dobra, to nie mieszamy. Włodek, możesz pożyczyć swój podręcznik? Nie będzie ci już więcej potrzebny!
– Ależ oczywiście, oczywiście, już podaję! – żeby podejść do półek na książki, trzeba na chwilę wstać od stołu. W poegzaminacyjnej euforii takie drobiazgi, jak przesuwające się – chyba pod własnym ciężarem – stół i krzesła, są nieistotne. A koledze z sąsiedniego pokoju zawsze warto pomóc.
– O, masz Adam, czytaj sobie na zdrowie, zwrócisz po wakacjach, dobrze?
– Świetnie! To napijesz się ze mną? To twoja szklaneczka?
– Chyba moja, ale ona była do połowy wypita!
– Ze mną się nie napijesz? Do dna!
– Do dna! Ale to coś dziwnego! Spirytus z bąbelkami? Jakiś dziwny smak!
– Pij, pij. Nie gadaj!
Takie uroczystości, organizowane ad hoc, typowe dla nadmiernie nerwowego życia studentów w okresie sesji, nie są niczym nadzwyczajnym. Szybki początek i raptowny koniec imprezy.
– To już więcej nie będziesz z nami pił? – przy stole zostały niedobitki, większa część chłopaków wróciła na łóżka do podręczników. Jedynie Adam, wdzięczny za pożyczony podręcznik, towarzyszy w wykańczaniu resztek.
– Nie, Adam. Jutro raniutko, przed szóstą, mam pociąg do domu. Muszę się jeszcze trochę zdrzemnąć przed odjazdem. Dzięki za towarzystwo, ale ja już idę spać!
– Szkoda, że nie masz czasu dla kolegi, ale mówi się trudno, ty kujonie!
– Kujon? Jaki kujon, spać idę!
Przy wstawaniu odtrąciłem krzesło tak, że poleciało uderzyć o drzwi. Jakie one lekkie się zrobiło! Nawet stół, co normalnie we dwóch trzeba go przenosić, sam zdaje się przesuwać po pokoju.
– Włodek! Nie szalej! Pomogę ci!
– A dziękuję, nie trzeba. Nie jestem na tyle pijany, żeby samemu nie dojść do łóżka!
Adam, nie bacząc na moje zastrzeżenia, chwycił mnie pod pachy i poprowadził do łóżka. To łóżko, a właściwie taka wojskowa piętrowa prycza, nie było specjalnie wygodne do włażenia. Waldek, zdaje się, leżał na dole i czytał jakieś głupie książki o robakach. A ja musiałem wejść na górę. Niczym alpinista! Wywaliłem wprawdzie regał z bzdurnymi brykami, ale czy to ważne? Akwarium? Nie! W naszym pokoju nie było akwarium! Dobrze, że Adam mi deczko pomógł włazić na pięterko!
Z ulgą zwaliłem się na kołdrę. Nawet nie będę się rozbierać. Te kilka godzin do pociągu prześpię w ubraniu. Trzeba wstać przed piątą, spakować rzeczy i zdążyć na pociąg. Trzeba… Zresztą nieważne. Ale ten sufit się kręci…. Dobrze, że ktoś zgasił światło. Nocne lampki przy poduszkach jakoś mniej rażą w oczy. Człowiek taki zmęczony, a ten pokój wciąż wiruje. Coraz mocniej! Najgorsze, że przełyk zaczął się buntować. Nie w tę stronę! Nie, do żołądka! Zgłupiał mi zupełnie! Muszę natychmiast coś z tym zrobić!
Gwałtownie przechylam się za krawędź piętrowej pryczy. Łóżko wije się i gnie. Pod spodem widzę kędzierzawą głowę Waldka, też zwieszoną. Ma taki dziwny zwyczaj kłaść książki na podłodze i czytać leżąc na brzuchu.
A przełyk dalej mi tłoczy pod prąd! Próbowałem, naprawdę próbowałem to powstrzymać! Prawie oczami mi poszło! To jednak było zbyt raptowne. Nawet Waldek – praktycznie trzeźwy jak świnia – nie zdążył się zorientować. Pierwszą dawkę dostał na tył głowy. Zamiast się natychmiast ewakuować, zdziwiony spojrzał do góry. Może chciał mi coś powiedzieć do słuchu. Znowu nie zdążył. Dostał drugą porcję. W końcu zabrał te kędziorki! Książki zostały. Więc ja po tych książkach. Waldek zabrał się za ratowanie dorobku naukowego. Że też on taki poukładany! Zbierał książki jedną po drugiej, zaczynając od góry. A ze mnie tak jakoś dalej coś leciało i leciało…
Potem nie pamiętam.
Wiem tylko, że w domu ojciec strasznie dociekał, po co w mojej ogromnej torbie, zamiast ubrań, przywiozłem taki wielki suporeks…
Włodzimierz Szczerbiak