Zaraz po studiach, bezpośrednio po odbyciu stażu rozpisanego przez WZWet. w Katowicach, udałem się do pracy w PZLZ w Pilicy. Pamiętam ten dzień – było to 8 maja 1980 r.

         Do pracy pojechałem świeżo zakupionym moim pierwszym samochodem marki Wartburg (tzw. przejściówka). Jak przystało na świeżo upieczonego lekarza weterynarii, nie śmierdzącego groszem, zmuszony byłem do zakupu samochodu na rynku wtórnym. Bez samochodu praca w terenie była bardzo utrudniona. Padło na stary samochód, stojący na  kołkach w garażu starszego kolegi, też lekarza weterynarii, Andrzeja, który niedawno nabył ówczesne marzenie motoryzacyjne – nowego maluszka 126p.

         Wartburg kusił –wszak

była to przecież zachodnia myśl techniczna

(wprawdzie rodem z DDR, ale zawsze to dla nas… był jakiś zachód). Samochód wizualnie przedstawiał się bardzo korzystnie, czego nie można było rzec o jego stanie technicznym. Skręt można było wykonać wyłącznie dlatego, że tuleje metalowo-gumowe w przednim zawieszeniu miały znaczne luzy i luzy te pozwalały na niewielkie skręcanie kierownicą. Główne sforznie w zwrotnicach były całkowicie zapieczone. Słowem, całe przednie zawieszenie, wraz z resorem oraz amortyzatorami, wymagało kompletnej regeneracji. Nic dziwnego gdyż pojazd ten, jak to często mawiałem, jest w wieku „po wojsku”  – liczył już ponad 25 lat.

         Mając pewne doświadczenie w remontach starych pojazdów, biorąc również to, że i cena była przystępna, wsparty kwotą 20 tys. ówczesnych złotówek, podarowanych mi przez ojca, zakupiłem ten pojazd. Po kilkudniowym, gruntownym przeglądzie oraz remoncie wartburg był gotowy do eksploatacji od pierwszego mojego dnia pracy, czyli od pamiętnego 8 maja. Wspominam tamten czas oraz godziny, a nawet całe noce, spędzone w garażu na drobnych, ale i na poważnych remontach mojego wehikułu. Doszło nawet do tego, że zakupiłem i wyremontowałem drugi silnik, który stał w garażu i… czekał na awarię silnika w samochodzie. Tego typu silniki dwusuwowe często bowiem ulegały awarii jednostki napędowej – zatarciu wału korbowego. Silnik oczekujący w garażu na podmiankę pozwalał mi na szybkie opanowanie awarii i poruszaniu się w terenie bez uciekania się do innych rozwiązań, typu korzystanie z taxi, transport własny rolnika itp.        

         W drodze do pracy zmuszony byłem codziennie przejeżdżać przez miejscowość Strzegowa oraz Smoleń.

Miejscowe gosposie znały doskonale mój samochód

i wpadły na pomysł, by dokonywać zgłoszeń przypadków wprost na drodze. Zdarzało się, że zatrzymywano mnie co kilka posesji, zgłaszając wszelkiego rodzaju potrzeby pomocy niedomagającym zwierzętom. Przypadki mniej pilne załatwiałem zwykle w drodze powrotnej do domu.

         Jak przypadło na miasteczko pełniące w gminie swego rodzaju centrum kulturalno-gospodarcze, w Pilicy we wtorki oraz piątki organizowane były targi, na których sprzedawano zboża, zwierzęta, jaja, sery, śmietanę itp. Pewnego targowego dnia, jadąc do pracy, ok 7.45 zostałem zatrzymany przez dwie gosposie, udające  się na targ z koszami pełnymi jaj. Z uśmiechem na ustach zaprosiłem panie na tylną kanapę. I ruszyliśmy w drogę. 

         Poprzedniego popołudnia wykonałem drobną naprawę lewego przedniego koła, które z upływem lat przejawiało objawy zużycia czopu, na którym osadzona była piasta wraz z bębnem hamulca. Piastę utrzymywała na swoim miejscu nakrętka centralna, która zabezpieczona była przed odkręceniem się za pomocą zawleczki. Dokręciłem nakrętkę, nie udało mi się jednak założyć zawleczki, gdyż nakrętka zatrzymała się w fatalnym położeniu  – zasłaniając otwór na zawleczkę. Uznałem, że powoli dojadę te 20 km do pracy bez zabezpieczenia nakrętki i dopiero na miejscu, w lecznicy, dokręcę nakrętkę jeszcze o ćwierć obrotu i założę zabezpieczenie – ową zawleczkę.

         Po przejechaniu kilku kilometrów, nawet przy lekkim skręcie, dało się słyszeć, dochodzący z lewego przedniego koła, stukot. Analizując ten niepokojący objaw, doszedłem do wniosku, że tym razem

mam kłopot

z przegubem homokinetycznym i muszę powoli, bez zbędnych szarpnięć, skrętów dotrzeć na miejsce, gdyż rozsypanie się tego elementu zupełnie unieruchomi pojazd.

         Jadąc zatem dalej z dwiema gosposiami oraz dwoma koszami jaj na pokładzie, zajęci rozmową, poczęliśmy zmierzać w dół z góry smoleńskiej. Wzniesienie dość znaczne, na szczycie niegdyś nasi przodkowie posadowili słynny zamek Pilcza (do dzisiaj zachowały się jedynie ruiny). Pamiętam, że w połowie wzniesienia mijałem wóz konny, zmierzający w przeciwnym kierunku, w górę. Idący obok  furmanki  woźnica wykonywał dziwne gesty w moim kierunku. Nie odczytałem tych znaków. I nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, gdy nagle lewe koło auta… potoczyło się w bok,  a cała karoseria, z dużym hukiem, przechyliła się na moją, lewą stronę.

         Gwałtowne depnąłem na pedał hamulca,

jednak bez jakiegokolwiek efektu. Pojazd nadal sunął z wielkim hurgotem w dół. Siedzące na tylym siedzeniu kobiety poczęły  krzyczeć, ja zaś zauważyłem, że auto nie reaguje na ruch kierownicą oraz za nic nie chce się zatrzymać. Coraz bliżej było do ostrego zakrętu w lewo. Niestety – droga skręciła w lewo, natomiast my nadal sunęliśmy na wprost. Dopiero grząskie pobocze spowodowało, że dolna lewa zwrotnica, zarywszy głęboko w grunt, wytraciła nasz pęd. Na szczęście, kobiety mocno trzymały kosze i żadne jajko się nie zbiło…      

         Kobiety wybiegły z auta, chwyciły za kosze i dalszą drogę na targ, kilometr, musiały pokonać na piechotę.

         Po wyjściu z auta

zrozumiałem, dlaczego moja gablota nie chciała wyhamować

– odpadło kompletne lewe koło wraz z piastą oraz bębnem hamulcowym. Obnażone szczęki hamulcowe, po nadepnięciu na pedał hamulca, nie napotkały na bęben, zaś tłoczki hamulcowe wypadły z cylinderków, powodując wylanie się płynu hamulcowego, czyniąc cały układ hamulcowy bezużytecznym.

         Daleko, gdzieś w połowie wzniesienia, leżało na środku jezdni moje koło. Obok koła zatrzymał się wyminięty przed chwilą znajomy gospodarz ze Smolenia. Pobiegłem po koło. Woźnica dopiero teraz wyjaśnił mi, co miały oznaczać gesty, jakie wykonywał w moim kierunku. Oznajmił, że widział, jak  koło auta dziwnie się toczy, niczym pijane, pomyślał, że pewnie zaraz odpadnie.  Dawał znak ręką, abym się zatrzymał. Niestety, znaków tych nie odczytałem. Być może szybka reakcja na te gesty uchroniłaby nas od przeżytych chwil grozy.

         Na szczęście myśl techniczna, jaką skrywały ówczesne pojazdy, pozwoliła mi na dość sprawne poskładanie do kupy pogubionych elementów, by powoli sprowadzić auto z powrotem do  garażu, gdzie zostało poddane dogłębnej naprawie. Oczywiście – we własnym zakresie.

                                                                                                         Kazimierz Janik