Już od wielu lat czwartek w tym małym mieście na Podhalu miejscowi nazywali świętem dyszla. Z racji odbywającego się w tym dniu jarmarku, od północy ciągnęły sznury zaprzęgów konnych od Rabki po Zakopane i od Czarnego Dunajca po Krościenko, kierując się w stronę Nowego Targu.

         Stukot końskich kopyt przeplatał się z porykiwaniem wiezionego bydła, akompaniowały temu dodatkowo kwiczące prosiaki, gdakające kury i bulgoczące indyki. Wszyscy zmierzali zgodnie w kierunku placu targowego. Już wczesnym świtem rozpoczynała się gorączka handlu. Szczęściem w nieszczęściu plac targowy sąsiadował z lecznicą zwierząt. Czwartek oznaczał więc dla pracowników wzmożony ruch.

         Mając to na uwadze, szef lecznicy, a jednocześnie mój wuj, już w drodze ustalał, kto co danego dnia będzie miał do wykonania.

         – Jasiek, dziś siadasz na moje miejsce

i przejmujesz obsługę rolników. Musisz nauczyć się działać szybko i sprawnie. Nie wdawać się w długie dyskusje, szybko decydować: komu, co i za ile. No i, oczywiście, wszystko wpisywać do kwitariusza – rzekł wuj.

         Z poleceniami szefa nigdy nie było dyskusji. Dla mnie, dopiero co rozpoczynającego staż, to zaufanie i możliwość samodzielnej pracy były bardzo na rękę.

         Przepychając się samochodem, dotarliśmy na parking. Przed lecznicą stał już spory tłum interesantów. Po otwarciu wszyscy, jak jeden mąż, ruszyli pod gabinet szefa.

         – Szefem na dziś będzie młody doktor – oznajmił wszystkim wuj.

         Na twarzach oczekujących pojawiło się zdziwienie.       

         – Jak to, szefie? – zapytali z niedowierzaniem.

         – Ano, tak to! Ja mam dziś wiele innej roboty w terenie i do południa mnie nie ma – zripostował wuj.

         Nie mając wyboru, jeden po drugim, gazdowie i gaździny wchodzili do gabinetu ze swoimi zwierzęcymi problemami. Od Distolu na motylicę, przez żółty płyn na tasiemca, od kulawki u owiec po dziug u krowy –kolejni pacjenci zostali obsłużeni. Wiązało się to z ciągłym krążeniem między magazynem leków, pachnącym dziegciem i formaliną, a gabinetem, gdzie należało wydać lek, pokwitować wpisem do kwitariusza i skasować należności.

         Około jedenastej ruch ustał.

         – No, trochę oddechu teraz – pomyślałem.

         W tym momencie usłyszałem, że szef wraca z terenu.

         – No i jak poszło? – pyta.

         – Myślę, że dałem radę. Wszyscy obsłużeni, a w szufladzie sporo kasy.

         W tym momencie z kąta wysunął się barczysty gość i zwrócił się do szefa:

         – Wiycie, doktorze! Jo tu se specjalnie dłuzyj posiedzioł i patrzołek, jak se tyn młody bedzie radziył.

         – No i jak? – pyta wuj.

         – A wiycie, sło mu to barz dobrze, ino on cosi mało rozmowny…

         Szef, widząc, że dostosowałem się do jego wskazówek, tylko się uśmiechnął.

         –Tak ma być – odrzekł wuj z niekłamaną satysfakcją.

         – Teraz, Jasiek, będzie zamiana. Ty przygotuj sobie sprzęt i

 jedziesz do Pyzówki rozwiązać poród u krowy

– oznajmił mi wuj.

         – Jasne, już wszystko, co potrzebne, zbieram i za chwilę jedziemy.

         Szybko wykalkulowałem, co potrzebne: fartuch gumowy, buty gumowe, linki porodowe, haczyki oczne (na wszelki wypadek), jakieś leki i kwitariusz, jako rzecz podstawowa.

         – Mam wszystko. Mogę jechać.

         W tym momencie czujne oko szefa zatrzymało mnie tuż przed wyjściem.

         – Zaraz! A sprzęt do cesarki masz? – krzyknął.

         – Że co? Przecież ja cesarki nie zrobię!

         – A to niby czemu? Kończyłeś weterynarię czy teologię? – pyta wuj. Wuj dobrze wiedział, że niewiele brakowało, bym był właśnie na tym kierunku.

         – Ale, wuju…

         – Nie ma „ale”! Bierz wszystko do cesarki, bo na powroty nie ma czasu. A do pomocy niech jedzie uczeń z technikum – Wojtek.

         Gdy Wojtek stanął chętny do wyjazdu, pomyślałem: „I co może mi pomóc to ludzkie chucherko?”

         Nic to. Zabrałem dodatkowy sprzęt do cesarki, wsiedliśmy do służbowej nyski i obraliśmy kierunek Pyzówka. Z trudem odnaleźliśmy gospodarstwo z podanym adresem.

         – To tu? – pytam.

         – A co? Po coście prrzyjechali? –zapytała gaździna. Była to kobieta, o której mówiono: „ma na czym siedzieć i czym oddychać”. Towarzyszył jej mąż – izyczne przeciwieństwo. Górale zwykli mawiać o takich: „taki chudy, bo pewnie od dziecka chory”.

         – Ponoć tu się krowa nie może wycielić – tłumaczę gaździnie.

         – Ano tak. Ale doktor godoł, ze tu ni ma innyj rady, ino trza cesarke robić…

         Po wejściu do obory od razu wszystko stało się jasne. Pierworódką była jałówka o wadze około 350 kg. Po podstawowym badaniu stwierdziłem, że cesarskie cięcie to jedyne wyjście z sytuacji.

         –No to co, Wojtek? – mówię do ucznia. – Robimy cesarkę!

         – A przeprosom, ze sie spytom – odezwała się gaździna.

– Cy wy, panie, umiecie zrobić cesarke?

         – Umiem i zrobię – odpowiedziałem z taką pewnością, jakbym miał ich sto za sobą, choć był to mój debiut.

         Tu wtrącił się dotychczas milczący gazda:

         – Panie, a jako to wyglądo tako cesarka? Co to bedziecie robić?

         – Ano, kochany, rozetniemy brzuch, wylecą bebechy, wyjmiemy macicę, rozetniemy ją, wyjmę cielaka, a potem trzeba w odwrotnej kolejności wszystko zacerować – tłumaczę.

         – No, ale to się bedzie wtedy loła krew?

         – Będzie.

         Chłop, uświadomiwszy sobie fakty, zbladł i, niczym złamany pień, runął zemdlony w kupę zgromadzonego obok obornika.

         Do akcji wkroczyła żona.

Jednym ruchem, biorąc gazdę za pasek przy portkach i kołnierz koszuli, przez otwarte drzwi wyeksmitowała go na podwórko.

         – No, dupa nie chłop! Co mo tu wam przeskodzać – rzuciła gaździna. – A wy, panie doktorze, jak umiecie, to ratujcie krowine.

I teraz mamy jaja z porodem…

         – Adyć wiycie, pasło siy to bydlęcie razem z bycusiem. Fto to pomyśloł, ze taki mały, a juz swoje umie zrobić?

         – No to, Wojtku, do dzieła.

         Szybko przygotowaliśmy pole operacyjne, pacjentka położona, znieczulona. Z zamkniętymi oczami wykonałem pierwsze cięcia. Procedura według odtwarzanego planu z nie tak dawnego egzaminu z położnictwa.

         Żywy cielaczek już podnosił łebek i ślepił oczami na to cudaczne otoczenie. Pobudka dla pierworódki. O dziwo, sama wstała i, jak gdyby nic się nie stało, zaczęła czynić wobec pierworodnego swe matczyne powinności.

         Nieśmiało do obory wszedł gazda.

         – Żyjesz, chłopie? –pytam.

         – Jakosi mi juz przesło. Ale ze ciele i krowina tyz zyjom, to siy straśnie, panie, ciesem…

         Dumni i bladzi wracamy do lecznicy.

Już od progu słyszymy szefa:

         – No i jak poszła cesarka?

         – To ty, wujek, od początku wiedziałeś i dlatego mnie tam posłałeś?

         – Chłopie, pamiętaj. Zawsze musi być kiedyś ten pierwszy raz. A w weterynarii im szybciej, tym dla ciebie lepiej.

A Wojtek, uczeń trzeciej klasy nowotarskiego Technikum Weterynaryjnego po trzech latach zameldował się już jako technik w kolejnej mojej placówce – w Łącku. Tak, widać, miało być od początku…

                                                                             Jan Serwin