Pracowity dzień w lecznicy powoli dobiegał końca. Zasłużony odpoczynek wydawał się na wyciągnięcie ręki, tym bardziej, że wróciłem właśnie po czterdziestogodzinnym dyżurze na pogotowiu weterynaryjnym. Załoga pomocnicza, złożona z woźnego i technika weterynaryjnego, podsumowała dzień kieliszkiem Łąckiej.
– No to, doktorze, czas do domu. Niech pan trochę odpocznie, żeby nikt nie niepokoił żadną robotą wieczorem.
Szybko udałem się do mieszkania, mieszczącego się na piętrze lecznicy. Opóźniony obiad, szybka kąpiel i łóżko – to był mój plan. Tak, po takim maratonie,
sen należał się jak nigdy.
Ledwie zacząłem się rozbierać do kąpieli, gdy nagle usłyszałem potężne walenie w drzwi wejściowe lecznicy i przeciągły dźwięk dzwonka. Szybko zbiegłem na dół. Przed drzwiami stał roztrzęsiony chłop.
– Doktorze, ratujcie! Krowinę mi strasznie pucy!
– A, no to dzwońcie na pogotowie, oni przyjadą – odparłem.
– My dzwoniły, ale godają, że mają tyle roboty, że wcześniej niż za trzy godziny nie przyjadą. A do tego czasu krowę szlag trafi! To nasza jedyna żywicielka, a dziecisków w chałupie kupa…
Westchnąłem ciężko. No nic,
jak mogę odmówić w takiej sytuacji?
– Zaczekaj, ubiorę się, wezmę, co potrzeba, i idziemy. Skąd jesteście?
– Z Czerńca. Ot, tu, na tej górce, nad Jeżową.
– Mamy więc pieszą wycieczkę?
– Ano, wiecie… Nie było czym podjechać, tom sam przylecioł przez pola.
Zebrałem niezbędny sprzęt: trokar, sondę, płyny przeciw wzdęciom, torbę na plecy. I ruszyliśmy w stronę gospodarstwa. W zapadającym zmroku co chwilę potykałem się o kolejne przeszkody. Już z oddali słyszałem porykiwania, pomieszane ze stękaniem krowy. Na podwórku zebrało się spore grono mężczyzn, którzy, za pomocą szlaucha, próbowali sondować zwierzę.
– Na bok! – wrzasnąłem. – Dwóch silnych do trzymania krowy!
– Już się robi, doktorze!
Szybkim ruchem wprowadziłem sondę – nic z tego. Lekko syknęło, ale gazy nie uchodziły. Próbowałem przetykać sondę – bez efektu. No, pięknie – mamy problem. Wzdęcie ostre, typu pianowego. Czyli – sonda odpada. Tymczasem
wzdęcie postępowało galopująco.
– Trokar! Podaj mi trokar! – wrzasnąłem do stojącego obok gapia.
Pewnym ruchem zrobiłem trokarowanie. Znów nic! Rurka trokara zapchała się mieszaniną trawy, a gazy ani myślały uchodzić ze żwacza. Krowa, zmęczona próbami, próbowała się położyć z wywalonym językiem. To był koniec. Nie da rady pomóc w ten sposób…
– Nóż! Dawaj nóż! – krzyknąłem.
– Ło Jezu, doktorze, nie dobijajcie jej! To nasza jedyna żywicielka!
Z przerażeniem w oczach gospodarz podał mi nóż. Bez zbędnego zastanowienia wbiłem go w miejsce, gdzie wcześniej tkwił trokar i z rozmachem zrobiłem nacięcie powłok brzusznych. Z jamy żwacza, niczym z sikawki strażackiej, chlusnęła cuchnąca, zielona masa. Prysnęła na okolicznych gapiów, mnie udało się w ostatniej chwili odskoczyć. Od razu poleciały słowa na k… i ch…, ale też… niemal aplauz.
Krowa uratowana! Jakby nigdy nic, przeszła parę kroków, by napić się z pobliskiego koryta. Odetchnąłem z ulgą, ale zaraz przyszła refleksja: krowa rozcięta, żyje i ma się dobrze, ale teraz
trzeba jakoś zaszyć dziurę w brzuchu.
Wracać po środki do lecznicy? Ani mi się śniło drugi raz gonić po ciemku.
– Panie Antoni, macie jakieś mocne nici?
– A wiecie, doktorze, coś się znajdzie. Jo, tak przy okazji, szewcuję. Mam rozmaite dratwie, grube i cienkie.
– No i gitara, czyli nici mamy. A czym szyjecie te buty?
– Mam i szydło zwyczajne, i drugie – z uszkiem. Jak w igle.
– Dawaj. Szycie mamy załatwione. Ale dezynfekcja by się przydała przed szyciem. Śliwowica jest?
– A jakże, doktorze! Ile trzeba?
– Ze dwie flaszki. Jedną wlejemy krowie, żeby ją znieczulić, a drugą do dezynfekcji.
Chór gapiów, którzy zdążyli już obmyć z siebie wzdęciową masę, odezwał się z dezaprobatą:
– A to nie szkoda tak dużo tej śliwki?
Przy słabym świetle żarówki mozolnie zszywałem poszczególne warstwy: żwacz, otrzewną, mięśnie, skórę. Znieczulona śliwowicą krowa stała z niezmąconym spokojem. Gdy skończyłem, z niedowierzaniem patrzyłem na finał.
– Co ma być, to będzie, Antoni.
– A, jo wiem, że będzie dobrze, doktorze. Pięknie wam dziękuję, że się wam chciało. Żywicielka żyje.
Następnego dnia
przyszedłem na targowicę, gdzie miałem nadzór weterynaryjny. Prawie wszyscy rolnicy patrzyli na mnie i coś szeptali.
– No, doktorze, zrobiliście manniane wczoraj u Antka w Czerńcu – odezwał się jeden z nich. – Już wszyscy wiedzą. Bo Antek od rana opowiada, jakie to cuda się u niego działy…
– Cuda, nie cuda. Czasem z nietypowych rozwiązań rodzi się postęp… – mruknąłem pod nosem.
Jan Serwin