Pełniąc funkcję Powiatowego Lekarza Weterynarii w Olkuszu, miewałem rozliczne, dość nietypowe sprawy do rozwiązywania. I chociaż niektóre z nich były spoza zakresu moich obowiązków, często podejmowałem próby sprostania wyzwaniom. Do takich przypadków należy zdarzenie, które niżej opisuję.
Zadzwonił telefon.
– Halo? Czy to powiatowy lekarz weterynarii w Olkuszu?
– Tak. W czym mogę pani pomóc?
– Otóż, widzi pan, panie doktorze..…
I tu kobiecy głos na dobre zawładnął słuchawką. Pani zaczęła opowiadać, jakie ją spotkało
życiowe nieszczęście.
Tu wskazała na chorobę nowotworową swojego 17- letniego syna oraz to, że właśnie syn jest w trakcie chemioterapii. Nie dość jednego nieszczęścia, to na dodatek, parę dni temu, syn został pogryziony przez psa. I tu tkwi dalszy problem, ponieważ lekarze onkolodzy zupełnie rozkładają ręce. Nie wiedzą, co w takiej sytuacji mają począć. Mianowicie: jak zachowa się organizm faszerowany cytostatykami w perspektywie nieuchronnego wprowadzenia profilaktyki przeciwwściekliznowej.
Na dodatek właścicielka psa, który dotkliwie pogryzł syna w łydkę, nie chce nawet słyszeć o tym zdarzeniu. Owa właścicielka, sąsiadka z drugiej strony ulicy, znana jest w całej miejscowości z bardzo nieprzychylnej postawy wobec innych. Z każdym z sąsiadów ma na pieńku. Nawet nie chce słyszeć tego, że jej pies mógł ugryźć kogokolwiek. Słowem – matka schorowanego chłopaka nie może się doprosić świadectwa z ostatniego szczepienia. I nie pozostaje w tej sytuacji nic innego prócz natychmiastowego faszerowania syna szczepionką przeciwwściekliznową oraz surowicą przeciwtężcową. Medycy poprosili kobietę, aby przyniosła stosowne kwity, wskazujące jednoznacznie, że pies jest zdrowy i że nie mógł zarazić syna wirusem wścieklizny.
Poruszony opowieścią matki, obiecałem jej wszelką na jaką mnie stać pomoc,
postanowiłem działać natychmiast.
Wszak każdy dzień niepewności i perspektywa przerwania chemioterapii jest dla młodzieńca na wagę złota.
Uprzedzony przez rozdygotaną rozmówczynię o usposobieniu właścicielki psa, postanowiłem, że na wywiad do właścicielki psa udam w asyście policji.
Jeszcze tego samego dnia, około godziny czternastej, z dwoma młodymi funkcjonariuszami udałem się do miejscowości Zawada w której zamieszkiwała właścicielka psa posądzonego o pogryzienie młodzieńca. W trakcie kilkunastominutowej wspólnej podróży policjanci opowiedzieli mi o kobiecie, do której zmierzamy. Z ich relacji jednoznacznie wynikało, że nie jedziemy do normalnej kobiety, lecz do wyjątkowej jędzy która znana jest zarówno w środowisku gdzie zamieszkuje jak również stróżom prawa.
Na miejscu zastaliśmy zamkniętą furtkę. Po wielu dzwonkach w drzwiach domu pokazały się dwie kobiety – starsza i młodsza. Pomiędzy nogami kobiet wybiegły na zewnątrz dwa psy. Starsza pani już od drzwi rzuciła w naszym kierunku zapytanie: o co chodzi? Co takiego się wydarzyło, że policja dobija się do furtki?
Funkcjonariusze poprosili o wpuszczenie nas na posesję. Kobiety odmówiły. Zapędziwszy biegające wkoło pieski z powrotem do domu, podeszły do furtki, powtarzając pytanie: o co chodzi? Funkcjonariusz przedstawił mnie i oznajmił, że ja będę dalej referował cel naszej wizyty. Wypowiedziawszy stosowną formułkę, przedstawiłem się i wyjaśniłem, o co chodzi.
Kobiety dreptały niecierpliwie z nogi na nogę. Widać było, szczególnie u młodszej pani, jak tłumi chęć zripostowania mojego przydługawego wstępu. Cały swój urok objawiły w momencie, gdy stwierdziłem, iż młody, schorowany człowiek wymaga natychmiastowej pomocy – i to właśnie jest głównym powodem naszej wizyty. Młodsza pani (córka tej starszej) wypaliła:
– A co mnie to wszystko obchodzi! Nie interesuje mnie stan zdrowia syna sąsiadki. A w ogóle – to
dobrze mu tak! Niech zdycha…
Słuchałem tych słów z niedowierzaniem. Nie mogłem pojąć zupełnego braku u tych kobiet empatii, bodaj odrobiny współczucia dla ludzi w nieszczęściu.
Młodsza „jędza” wykrzyczała mi prosto w twarz, że ona ma w d…e (tu nie zacytuję, w jakiej części ciała) jakiegoś tam, nieznanego jej, powiatowego lekarza weterynarii. A w ogóle kto to jest ten powiatowy lekarz? Nie będzie się przede mną spowiadała, czy zaszczepiła swoje pieski, czy nie. Oznajmiła, że ma swojego weterynarza i tylko jego poważa. Jej weterynarz z Olkusza (tu podała nazwisko kolegi po fachu), który od lat opiekuje się zwierzętami w tym domu, nic jej nigdy nie mówił o tym, że jej psy są chore.
Stojący obok mnie funkcjonariusze nie reagowali na rzucane w moim kierunku kalumnie. Miałem wrażenie, że nawet gdyby kobieta sięgnęła za kij i zaczęła mnie nim okładać, ci stróże prawa dalej tkwiliby w bezruchu. Bo
słuchali i stali niczym zahipnotyzowani.
Uznałem, że niczego nie osiągnę tkwiąc za furtką. Na nic zdawały się próby straszenia kobiet konsekwencjami, na jakie się narażają, stosując obstrukcję we współpracy z organami władzy publicznej.
Odjechałem z miejsca zdarzenia w zasadzie z niczym. Nawet nie ustaliłem, czy przebywające w tym gospodarstwie psy mają aktualne szczepienia przeciwko wściekliźnie. Miałem jedynie satysfakcję z tego, że zobaczyłem na własne oczy, iż sprawca pogryzienia żyje i ma się dobrze. Przepisy jednak każdorazowo po pokąsaniu człowieka przez psa (nie jest ważne, czy zaszczepionego, czy też nie) nakazują poddanie psa 10-dniowej obserwacji.
Udałem się prosto do gabinetu prowadzonego przez wskazanego przez kobietę kolegę Janka, który znał i obsługiwał od lat te kobiety. Ba – nawet chwalił je… za wielkie serca, okazywane swoim pupilom. Zleciłem koledze Jankowi przeprowadzenie obserwacji piesków i wystawienie po dziesięciu dniach stosownego zaświadczenia, w którym jednoznacznie wypowie się o stanie zdrowia psów.
Po wymaganym okresie Janek przywiózł zaświadczenie, które uchroniło młodego człowieka od kłopotów.
Długo po tym zajściu, dopingowany przez stróżów prawa,
nosiłem się z zamiarem wytoczenia kobietom powództwa
o utrudnianie urzędowych czynności, o obrazę majestatu organu władzy publicznej. Po głębszym zastanowieniu się, doszedłem jednak do wniosku, że szkoda mojego czasu oraz nerwów na niekończące się przesłuchania i rozprawy sądowe.
Kazimierz Janik