W miejscowości Smoleń, leżącej w gminie Pilica, przychodziło mi załatwiać niemal wszystkie zgłoszone przypadki zachorowania wśród zwierząt. Było to podyktowane koniecznością przejazdu  do oraz z pracy właśnie przez tę wioskę.

         Rolnicy tak przywykli do tego modelu leczenia ich zwierząt, że po paru latach mojej pracy w PZLZ Pilica, kiedy rankiem, parę minut przed ósmą, jechałem do lecznicy, gospodynie wychodziły na drogę i zatrzymywały mnie, zgłaszając potrzeby swoich zwierzaków.

         W Smoleniu,

na samym końcu wsi, mieszkał Mietek Pasik.

Mietek pracował w gminnej służbie rolnej jako agronom. Po skończeniu szkoły średniej postanowił przemodelować odziedziczone po rodzicach, spore, jak na tutejsze warunki, gospodarstwo. Chłopak, prowadząc jeszcze kawalerski stan, postanowił pobudować nowe pomieszczenia inwentarskie. Dalej zamieszkiwał wraz z rodzicami oraz z babcią w starej, drewnianej chałpinie. Typowa, wielopokoleniowa wiejska rodzina.

         Mietek nie musiał na co dzień zajmować się licznym stadem krów mlecznych,  reszta domowników doskonale ogarniała temat. Na jego głowie było wprowadzanie nowego stylu gospodarzenia, mechanizacji oraz profilaktyki w uprawach oraz w hodowli.

         Po paru latach kawalerki

przyszła na Mietka pora do ożenku.

Trafił, jak twierdziła mama oraz babcia, nieźle. Po prostu chłopak łebski – to i w sprawach damsko-męskich zdał egzamin. Jego wybranka bardzo rezolutna, robotna, pochodząca z sąsiedniej wioski – Cisowej – Marysia, która szybko zbratała się z całą rodziną Pasików.

         Mietek nijak nie mógł przekonać rodziców, a zwłaszcza najważniejszej w rodzinie osoby, czyli babci – ciągle jeszcze bardzo opornych i mających decydujące zdanie przy podejmowaniu istotnych dla gospodarstwa rozstrzygnięć – do bezściółkowego, stanowiskowego utrzymywania bydła. Krowy w oborze nadal stały na grubej warstwie obornika, obficie ścielonego słomą. Starsza pani miała swój utrwalony od pokoleń punkt widzenia w sprawie wyższości legowiska dla bydląt na grubej warstwie gnoju nad legowiskiem na gołym betonie.

I tu należy przyznać babci rację:

na warstwie obornika krowa doznaje korzystnych dla siebie odczuć komfortowych – legowisko jest ciepłe, miękkie, nie powoduje odleżyn, nagniotów podeszwowych. Słowem – samo dobro!

         Pewnego zimowego ranka, jadąc do pracy, zostałem zatrzymany przez matkę Mietka. Zatrzymawszy samochód usłyszałem, że od godziny Pasikowie nie mogą sobie poradzić z rodzącą krową. A  syn Mietek, który z pewnością dałby radę, musiał wcześnie wyjechać na szkolenie do Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Mikołowie.

         Zajechałem pod oborę, prosząc gosposię o ciepłą wodę, mydło oraz ręcznik. Odziawszy się w strój ochronny, przystąpiłem do badania położnicy, po czym, korygując podwiniętą przednią nóżkę oraz główkę płodu, bez większych trudności, przy pomocy trzech kobiet, pomogliśmy przyjść na świat pięknie umaszczonej cieliczce. Mietek, znawca tematu, pełniąc funkcję gminnego inseminatora, często korzystał z nasienia buhajów ras mięsnych o ciekawym umaszczeniu.

         Po umyciu rąk oraz przebraniu się ruszyłem w dalszą drogę do lecznicy. Odjeżdżając, obiecałem, że w drodze powrotnej, ok. szesnastej, wpadnę zobaczyć, jak się ma młódźka. Parę minut po piętnastej zajechałem do Pasików świeżo odśnieżoną drogą. Gospodarze, prócz Mietka, stali wszyscy przed domem i czekali, aż wyjdę z samochodu. Rolę główndowodzącej przejęła babcia, która orzekła, że na krowę chyba ktoś rzucił urok, bo od rana, jak tylko odjechałem, nie wstaje. I w dodatku utraciła apetyt. W oborze

         zastałem bydlę leżące na mostku,

ale bez czucia w zadnich kończynach. Poprosiłem o garnek z gorącą wodą dla podgrzania kroplówek. Podczas przygotowań do dalszego działania zauważyłem, że oborę opuściła babcia. Zaraz potem, w oborze pojawił się i sam Mietek, który prosto z podróży, odziany w wyjściowy „gang” (wszak był na szkoleniu), wparował do środka i zaczął rozpytywać o stan korowy.

         Gdy skończyłem wlew dożylny i podałem kilka domięśniowych zastrzyków, oczekując chwilę na efekt tych działań, w drzwiach pojawiła się babcia, niosąca w dłoniach miskę, okrytą białą serwetą. Kobieta, bez najmniejszego zażenowania, podeszła do leżącej krowy, po czym, nachyliwszy się nad zwierzęciem, jedną ręką odchyliła serwetę, spod której począł się wydobywać wonny dym. Lekkim dmuchnięciem skierowała dym na krowę, po czym przeszła do jej głowy, by tu ponownie uchylić serwety i ją okadzić.

Obeszła bydlę z tym rytuałem bodaj trzykrotnie,

po czym wyszła na zewnątrz.

         Na twarzy Mietka zauważyłem, jak bardzo był tym rytuałem zawstydzony. Pewnie nieraz miał okazję zaobserwować działania babci, jednak nigdy w obecności doktora. Po chwili, upewniwszy się, że w oborze nie ma staruszki, przemówił. Oznajmił, że od lat tłumaczy, wręcz walczy z babcią, aby zaprzestała swoich praktyk odczyniania rzuconego na zwierzę uroku ale, jak widać, bez rezultatu.

         Na pożegnanie zapewniłem, że rankiem, jadąc do pracy, wpadnę zobaczyć, jak się miewa nasza pacjentka. Babcia oczekiwała na mnie w oborze. Stwierdziłem, że  zalegająca wczoraj

krówka ma się już bardzo dobrze.

Stoi przed, pełnym siana, żłobem, zawijając raz po raz spore porcje delicji. Babcia, z uśmiechem na twarzy, orzekła, nie kryjąc zadowolenia: – I co, doktorze? Moje kadzidełko jednak pomogło!

         Roześmiałem się, odpowiedziałem, że z pewnością tak.  I dodałem, że muszę kiedyś pozyskać od niej przepis na sporządzenie cudownego kadzidełka.

         Zachęcona moim zainteresowaniem, poczęła objaśniać, co i jak należy przygotować oraz co dodać do tlących się węgielków, aby uzyskać oczekiwany efekt. Podziękowałem staruszce za bezcenne instrukcje. Ale nigdy nie spróbowałem wdrożyć tej metody leczenia…

                                                                                                       Kazimierz Janik