Wspomnienia to jak wielki stół na który systematycznie dostawiano coraz to nowsze potrawy. Przypominanie jak smakowały te najstarsze to jest koneserstwo ale tylko indywidualne. By takie nie pozostało podzielę się tym odczuciem.
Już na studiach ówczesny doktor S. Flieger powiedział do mnie – ty, nawet jak masz rację pamiętaj, że ci inni, którym chcesz to przekazać mają większe możliwości dokuczenia. Tylko częściowo zapamiętałem te słowa, co czasami powodowało, że dostawałem po garbie. Pracę zawodową, po stażu, rozpocząłem w maju osiemdziesiątego roku ubiegłego stulecia i byłem pracownikiem państwowym nad którym nadzór sprawowali odpowiednio wyżsi urzędnicy. Wtedy głównie dużo starsi koledzy po fachu. A ja, kierownik wiejskiej lecznicy, z bagażem wiedzy i marzeń uzyskanych na studiach – oczywiście wdrażałem to w czyn.
I tu schody.
W oczach bezpośredniego zwierzchnika, nie zawsze było to takie proste. To ten nowy lek za drogi lub w zasadzie niepotrzebny, a ta metoda niesprawdzona, wątpliwej przydatności lub nieprzydatna, a poza tym nikt tu takich rzeczy nie robi. Chyba nikt nie lubi jak ktoś kwestionuje bezzasadnie twoje działanie.
„Cenzura” ta dotyczyła głównie czynności lekarskich opłacanych przez państwo.
W wypadku tych „prywatnych”, płaconych przez klienta, szybko przestałem przejmować się zdaniem innych – robiłem swoje. Do czynności refundowanych przez państwo (takie wtedy były) należało leczenie niepłodności u bydła. Hormony wtedy dopiero wchodziły do użycia. Pomijając to, że nie było ich dużo, to niektóre nie były tanie. Ale i te „stare” i tanie czasem kłuły w oko, szczeglólnie gdy używał ich ten niesforny i w dodatku najczęściej niestandardowo.
Po tym wstępie do rzeczy.
Jestem wezwany do województwa by wytłumaczyć się z … – niegospodarności i naciągania budżetu państwa na straty. Okazuje się, że niezwykle beztrosko w kolejnych dniach rozchodowuję do każdego przypadku całą ampułkę Stilbestrolu. Przecież należało tę ampułkę wykorzystać dla kolejnych krów w kolejnych dniach. Dębieję.
Jak, jako lekarz, mam stosować wcześniej otwarty lek wyprodukowany do jednorazowego użycia. Nie jest to jednak żadne tłumaczenie. Ostatni mój argument – panie doktorze ampułka kosztuje 1,70 zł. a sam dojazd do pana to ponad 50 zł, nie licząc straconego czasu, więc po co ta moja wizyta. Zwierzchnik ma zawsze rację, ale wcale nie obiecuję poprawy i trwam przy swoim. Skutkuje to częstymi kontrolami lecznicy.
U bałaganiarza papierkowego zawsze coś można znaleźć więc –
protokół, stwierdzone nieprawidłowości, zalecenie.
Trudno, kolejna kontrola itd. W końcu stawiam następnych inspektorów przybywających na kontrolę przed … faktem. Panie doktorze, tutaj są wszystkie papiery dotyczące treści kontroli – ja muszę bezzwłocznie udzielać pomocy chorym zwierzętom, bo po to tu jestem i przepraszam, nie mogę Panu towarzyszyć. Sekretarz zrobi Panu herbatę, do widzenia. Podchody skończyły się po kolejnej wizycie w województwie gdzie zostałem wezwany celem wyjaśnienia bezprawnego naciągania skarbu państwa na nieuzasadnione koszty. Chodziło o używanie preparatu Oestrophan – prostaglandyna PGF 2 alfa. Jak można używać ten lek u krów, dwukrotnie w odstępie dwunastu dni, skoro nie ma takich wskazań. I tu mocno przydał się prof. Krzyżanowski z położnictwa, którego konikiem były prostaglandyny, przez co egzaminowany student musiał je mieć w małym palcu. Okazało się, że ulotka specyfiku z jakiej korzystał inspektor była jego jedynym źródłem informacji o preparacie. Była też nieaktualna i informacja o procedurze lekarskiej – synchronizacja rui u sztuk np. z cichą rują jeszcze nie dotarła.Z premedytacją zrobiłem rodzaj wykładu o działaniu prostaglandyn i po tym wskazałem, że chyba normalnym powinno być, że wyższe instancje powinny być motorem postępu, a jak nie, to niech przynajmniej nie przeszkadzają. Do tego można być na bieżąco dosyć prosto – choćby czytając nowsze ulotki leku uzupełniając wiedzę o działaniu specyfików i niestandardowym ich wykorzystaniu. Po prostu działać po lekarsku.
Wiem, nie byłem lekki w kontaktach, ale herbata w gabinecie lekarza wojewódzkiego, który zaprosił mnie do siebie po wizycie u inspektora smakowała wyjątkowo.
Wcale nie rozmawialiśmy o celu wizyty.
Osobną historią to kontakty z personelem pomocniczym – dzisiaj, a wtedy równoprawnymi pracownikami weterynarii. Przypuszczam, że stan ten był początkowo podyktowany małą ilością lekarzy, ale potem wynikiem naszego –lekarskiego lenistwa. Oczywiście wielu techników posiadało duże doświadczenie w zawodzie co stawiało ich w uprzywilejowanej pozycji w stosunku do młodego lekarza, nabierającego doświadczenia zawodowego. Sporo podglądnąłem u tych starszych. Ale jak to w życiu bywało różnie. Obejmując lecznicę, w której dotąd pracował jakiś czas tylko technik doszło do przeciągania liny wyższości kompetencyjnych. Nie wszystko musiało być po mojemu, ale musiało grać merytorycznie. Wtedy doszliśmy szybko do porozumienia.
Życie płata jednak figle. Takim figlem okazał się inny pracownik. Końcem lat osiemdziesiątych „Góra” tj. kierownik Oddziału Terenowego ożeniła mnie, bez jakiejkolwiek konsultacji, ze starszym sanitariuszem weterynaryjnym. Po prostu pewnego dnia zastałem w lecznicy znanego mi ze słyszenia Pana i telefoniczne wytłumaczenie kierownika O.T.
że ma u mnie pracować, bo…. ma blisko do domu.
Sanitariusz to osoba po chyba miesięcznym kursie weterynaryjnym podczas służby wojskowej w latach pięćdziesiątych. Pan ten bardzo wysoko cenił tytułowanie go doktorem i mocno to akcentował na każdym kroku. Raziły mnie jego tyrady, że w poprzedniej lecznicy to on w zasadzie prawie wszystko robił i decydował o wszystkim, bo tamten doktor był do niczego. Puszczałem to mimo uszu – cóż ma taką manierę to niech się jej trzyma. Po niedługim czasie jego bytności w lecznicy okazuje się, że pan ten w terenie tak właśnie informuje rolników o tym co jest w mojej lecznicy. Informacja ta szybko dotarła do mnie, bo dziesięć lat pracy dało w oczach klienteli obraz moich poczynań – rodzaj marki. Zacząłem przyglądać się czynnościom swojego pracownika. Okazało się, że jego mniemanie o ważności nie szło w parze z jego wiedzą fachową. U świń miał dwa rozpoznania – różyca i nie różyca (wpisywane w kwit !). Do tych dwóch diagnoz stosował dwie metody leczenia różniące się obecnością lub nie surowicy p. różycowej. Schemat ten w ogólnym zarysie dotyczył także innych zwierzaków. Nie dawał się tknąć zwłaszcza, że mój zwierzchnik nie reagował na ustne informacje. Czarę goryczy przelało leczenie konia przez dwa tygodnie codziennie na zmianę polisulfalent + oxyvet i polisulfamid + oxyvet i. m. – w rozpoznaniu ochwat kopytowy. Koń, mimo wdrożonych poprawek, nabawił się ogromnych nacieków z ropniami na szyi i znacznej deformacji kopyt (prawie pozbył się kopyt), co zdyskwalifikowało go jako zwierzę robocze i właściciel zażądał rekompensaty od tegoż leczącego – finalnie od zakładu pracy. Z premedytacją postawiłem sprawę na ostrzu noża – albo Pan ten, udowodni mi merytoryczną podstawę tego leczenia, albo w trybie natychmiastowym wnioskuję o jego zwolnienie z uwagi na brak jakiejkolwiek wiedzy fachowej. Gdy w odpowiedzi otrzymałem informację, że przecież tam jest „zapolenie”, a ja jestem niedouczony – szeroko otworzyło sanitariuszowi wet. drzwi wyjściowe. Jak nie lubiłem oficjalnych pism i papierów tak teraz wyprodukowałem niezwykle dosadne i „uczone” skierowane do mojego bezpośredniego zwierzchnika oraz do wiadomości instancji wyższej tj. województwa. Po raz kolejny podpadłem życzliwemu poplecznikowi pana „doktora” – sanitariusza, ale to nie była dla mnie żadna nowość, więc
szło przywyknąć.
Żałowałem tylko, że wcześniej swoich uwag nie przekazywałem na piśmie.
Pan starszy sanitariusz wet. został zatrudniony jako tzw. dezynfektor w Oddziale Terenowym.
Znów okazało się, że gdy idzie o merytorykę w zawodzie łatwy w obejściu to nie jestem.
Poprostu, wierny byłem zasadzie – Primum non nocere.
Ale finalnie warto było. Nagrodą okazał się nowy, młody, fantastyczny technik. Można ?? – MOŻNA !!!!.
Jerzy Harmata