Kilka lat po akcesji Polski do UE Bruksela, za pośrednictwem naszych organów kontrolnych, postanowiła sprawdzić, czy deklarowane przez Polskę przepisy, respektujące unijne dyrektywy, zostały w pełni wdrożone.
         Mój inspektorat został wytypowany do kontroli realizacji zadania Inspekcji Weterynaryjnej w zakresie nadzoru w powiecie olkuskim. Zadaniem przybyłej z krakowskiej delegatury NIK inspektorki było sprawdzenie naszych protokołów z kontroli gospodarstw utrzymujących zwierzęta,  postępowania Powiatowego Lekarza Weterynarii w przypadku wykrycia nieprawidłowości związanych z identyfikacją oraz rejestracją zwierząt gospodarskich. Pani inspektor przyjeżdżała z Krakowa minibusem i

całymi dniami studiowała papiery.

Delegację pani inspektor miała wystawioną na dwa tygodnie. Każdego dnia stawiała się w naszym inspektoracie ok. 8.30, prosiła o wybrane teczki miejscowości z powiatu i do piętnastej wertowała, kartka po kartce, rubryka po rubryce, arkusze protokołów. Nie dawała się namówić nawet na filiżankę herbaty bądź kawy. Rasowy kontroler, zupełnie samowystarczalny. Nawet kawę przywoziła w niewielkim termosiku.

         Któregoś dnia oznajmiła, że jutro jej nie będzie – udaje się do siedziby wojewódzkiego oddziału ARiMR, celem wylosowania gospodarstw do kontroli na miejscu. Znaczyło to, że za dwa dni ruszamy z panią inspektor w teren celem sprawdzenia, jak system rejestracji oraz identyfikacji zwierząt sprawuje się w gospodarstwach, czy rolnicy zdołali się już uporać z trudnościami, jakich zwykle przy wdrażaniu nowych zasad nigdzie nie brakuje.

         Najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, które gospodarstwa przyjdzie nam, wspólnie z panią inspektor, odwiedzić. Chciałoby się, aby inspekcja u rolników wypadła równie dobrze, jak dotychczasowa kontrola protokołów. Nie mając pojęcia o tym, które z gospodarstw wytypuje pani inspektor,

nie mogliśmy w żaden sposób ostrzec rolników o nieuchronnej wizycie.

Bardzo dobrze zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że rolnicy nieufnie odbierali każdy przepis oraz system narzucony z Brukseli. System znakowania zwierząt (kolczykowanie bydła, owiec, trzody) oraz zaopatrywania bydła i koni w paszporty kojarzyli z najgorszymi czasami, w których to kraje RWPG wzajemnie uzupełniały braki na rynku mięsa czy innej żywności w Kraju Rad, ściągając żywność z państw satelickich. Słowem, bardzo często kwitowali nasze masowe działania retorycznym pytaniem: – Co, Ruskim znowu brakuje? Byli też i tacy, którzy za nic nie chcieli założyć kolczyków bydlętom, tłumacząc to tym, że po zakolczykowaniu krowy będą… dawały mniej mleka.  Kolczyki oraz paszporty i owszem – nabywali w olkuskim ARiMR, ale co z tego, jak leżały sobie one głęboko w szufladzie.  Zabawa „w kotka i myszkę” u niektórych rolników trwała latami – i tego baliśmy się najbardziej.

         Po dniu nieobecności, zjawiła się pani inspektor i podała adresy rolników, do których tego dnia zamierza się z nami udać. Plan był prosty: nasz pracownik ma dokonać rutynowej kontroli we wskazanym gospodarstwie zaś pani inspektor będzie od początku do końca obserwować tę czynność. 

         Pojechaliśmy. Najpierw do dwóch gospodarstw w gminie Wolbrom. W pierwszym, niewielkim gospodarstwie, wszystko niby było w porządku. Na oko, w oborze wszystko wglądało dobrze. Bydło w liczbie odpowiadającej temu, co zapisano w systemie, prawidłowo zakolczykowane. Pracownica przystąpiła do spisywania protokołu. W pewnym momencie gospodyni została poproszona o okazanie księgi rejestracji. I tu kłopot: kobieta nie wie, o co jest pytana. Nigdy, jak twierdzi, nie widziała żadnej księgi. Pracownica tłumaczy, że każdy rolnik, utrzymujący zwierzęta, został w takie księgi zaopatrzony najczęściej przez pracowników lokalnej lecznicy, wykonujących pierwszą akcję kolczykowania zwierząt gospodarskich. Na to gosposia stanowczo oznajmi, że… nic takiego w jej gospodarstwie nie miało miejsca.

         Byliśmy pewni, że skoro byli weterynarze i dokonali oznakowania zwierząt, to musieli zostawić tę nieszczęsną księgę rejestracji. Niestety, gosposia nadal upierała się przy swoim. Nie było wyjścia – moja pracownica odnotowała ten błąd w protokole i naliczyła dla właścicielki gospodarstwa punkty karne, które miały wpływ na wysokość uzyskanych przez gospodarstwo dopłat bezpośrednich. 

         Jakież było zdziwienie nas wszystkich, kiedy, wsiadając już do samochodu, zobaczyliśmy wybiegającą z domu gosposię, trzymającą w ręku jakieś kartki formatu A-4 i nawołującą w naszym kierunku:

– Pani inspektor,

a może to jest ta księga rejestracji, o którą pani pytała?

         W zasadzie księga była prawidłowo prowadzona od samego początku. Brakowało w niej wpisu ostatnio oddanego byka do rzeźni. Sprawa została szybko skorygowana w samym protokole, co przyniosło nam lekką ulgę.

         Kolejny, wytypowany do kontroli obiekt stanowiło gospodarstwo prowadzone przez samotnego, starszego mężczyznę. Osobiście dotychczas nigdy w tym obejściu nie byłem, toteż miałem spore kłopoty z trafieniem na miejsce gdyż jak na złość gospodarstwo to leżało zupełnie z dala miejscowości do której przynależało. Zarówno obora jak też dom, w którym zamieszkiwał  ów rolnik, stanowił jeden drewniany, kryty strzechą budynek. W całej gminie Wolbrom było takich zagród może dwie bądź trzy. Pomyślałem, że jakieś fatum ciągnie się za nami tego dnia. Przecież, z samego wyglądu tego „skansenu” można wysnuć wniosek, że z pewnością zastaniemy tu zupełnie zignorowany temat oznakowania oraz rejestracji bydła.

         Po jednej stronie sieni domu wchodziło się do sporej izby, która stanowiła jedyne pomieszczenie mieszkalne. Była to zarówno kuchnia, jak też łazienka oraz sypialnia gospodarza. Pod   ścianą stała koza – żelazny piecyk opalany drewnem oraz węglem, na którym gospodarz parował ziemniaki –  przygotowywał z nich paszę dla sporego stadka kur oraz kaczek. Dalej stał stół z kilkoma krzesełkami, a za nim lodówka. Z drugiej strony izby, pod ścianą, stało byle jak zasłane łóżko.

         Idąc z sieni w lewo napotkało się drzwi prowadzące do sporej obory, w której dookoła ścian poprzywiązywane były bydlęta – głównie jałowice, byczki oraz jedna krowa. Światła w oborze nie było i należało mocno wytężać wzrok, by dostrzec  wszystkie bydlęta. Zwierzęta stały na głębokiej ściółce, dosyć mocno przesiąkniętej gnojówką.

         Pani Inspektor zainteresowała się stanem zwierząt w oborze i bacznie obserwowała, jak wespół z moją pracownicą, kontrolujemy, czy wszystkie zwierzęta mają kolczyki. O, dziwo – wszystkie miały.

Odetchnąłem z ulgą.                                                      
          Przeszliśmy do dalszego kontrolowania gospodarstwa. Zasiadając wokół stołu, poprosiliśmy gospodarza o paszporty oraz księgę rejestracji zwierząt. Gospodarz, bez zbędnych pytań, podszedł do lodówki, otworzył drzwi i sięgnął głębiej, do usytuowanego na samej górze zamrażalnika, skąd wyciągnął… dokumenty, o które prosiliśmy. Jak się okazało, gospodarz nie używał lodówki do przechowywania w niej żywności. Mówił, że z oszczędności nie podłączył maszyny do prądu i postanowił wykorzystywać ją jako bezpieczne miejsce na dokumenty.

         Wszystkie okazane księgi były prowadzone na bieżąco, wręcz wzorowo.

         Kolejnego dnia pani inspektor wskazała do kontroli dwa gospodarstwa w gminie Olkusz. We wsi Zimnodół w zasadzie nie było dużych gospodarzy. W jednym z gospodarstw odnotowana była jedna krowa, której w dniu kontroli już nie było – wczoraj zwierzę oddano do uboju. W drugim z  wytypowanych gospodarstw były same młode, kilkumiesięczne cielaki. Od razu przyszło mi do głowy, że trafiliśmy na handlarza cielakami i pewnie tu nie wszystko gra.

         Przed domem przywitało nas starsze małżeństwo, które oznajmiło, że w domu obecnie nie ma młodych gospodarzy, są w pracy w Olkuszu. Ale, jeśli jest taka potrzeba, to zapraszają do środka i udzielą wszelkich odpowiedzi w sprawie, o którą wypytywaliśmy. Weszliśmy do mieszkania. Moja pracownica rozłożyła swój kajet i zaczęła wpisywać dane do protokołu. Postanowiłem, iż wespół ze starszym panem udam się do obórki i sprawdzę co i jak z tym oznakowaniem cielaków. Gdy przedstawiłem swój zamiar,  bardzo do tej pory miły rozmówca, stanął przede mną w rozkroku i oznajmił, że… nigdzie z nim nie pójdę. A pani, zapisująca w tabelkach dane, niech pisze to, co on jej podyktuje.

         Starałem się wytłumaczyć, na czym polega kontrola. Gość był nieugięty. Począł wykrzykiwać, iż ma gdzieś jakieś tam NIK, że co najwyżej, to…

może mnie poszczuć psami, jeśli tylko tego pragnę.

Nie pomagały groźby przywołania na miejsce posiłków w postaci stróżów prawa. Gość poczerwieniał, widać było, że wewnętrznie prawie się gotuje. Starsza pani oznajmiła, że mąż jest po drugim zawale serca i jeśli coś mu się stanie, to ja będę tego powodem. Na ten argument starszej pani odpuściłem. Spytałem, czy mam rozumieć, że odmawiają przeprowadzenia pełnej kontroli gospodarstwa, po czym poprosiłem o podpis pod taką deklaracją. Opuściliśmy gospodarstwo z mieszanymi uczuciami. Nie mieliśmy pojęcia, co z tym faktem pocznie nasza inspektorka. Postanowiłem, że wystosuję pismo, w którym poproszę właściciela gospodarstwa  o stawienie się w inspektoracie i wytłumaczenie owego zajścia oraz dokończenie przerwanej kontroli. Nie omieszkałem zacytować przepisu o konsekwencjach grożących za utrudnianie w czynnościach urzędowych. 

         W dniu wyznaczonym w piśmie, w moim gabinecie pojawiło się owo starsze małżeństwo. Tym razem to niewiasta prowadziła całą rozmowę ze mną, zaś starszy pan jedynie skinieniami głowy dawał wyraz aprobaty słowom wypowiadanym przez żonę. Kobieta od samego progu poczęła przepraszać mnie za zachowanie męża sprzed kilku dni. Tym razem to ja byłem na swoim kawałku przestrzeni  – tu jurny gospodarz zupełnie stracił swój animusz. Ten przypadek nauczył mnie prostej zasady: jeśli chcesz osiągnąć zamierzony cel, to sprowadź teatrum na swoje terytorium.

         Po miesiącu otrzymałem protokół z prowadzonej w moim inspektoracie kontroli. Okazało się, że

nie taki diabeł straszny jak go malują.

      Pani Inspektor była bardzo skrupulatna – odnotowywała wszystko, nawet godzinę wyjazdu z inspektoratu oraz godzinę przybycia do gospodarstwa, czas poświęcany na kontrolę jak również wszystkie fakty, jakie widziała na własne oczy. Podsumowując, uznała pełen profesjonalizm pracownika inspektoratu prowadzącego kontrolę. Mnie zaś pochwaliła za… dyplomatyczny talent i umiejętność radzenia sobie z agresją ze strony rolnika.

                                                                                       Kazimierz Janik