Błędna diagnoza. Starych rzeźników warto posłuchać…

         Zapewne każdy z nas, bezpośrednio po uzyskaniu dyplomu i podjęciu swojej pierwszej w życiu pracy, nafaszerowany teorią oraz ideałami, starał się nieść pomoc za wszelką cenę, zbawiać niemal cały świat.

         Nie inaczej było również i w moim przypadku. Pamiętam swoje pierwsze lata pracy w PZLZ w Pilicy na stanowisku młodszego ordynatora. Gmina typowo rolnicza, z przewagą hodowli bydła mlecznego, a więc najwięcej zgłoszeń chorych zwierząt dotyczyło przypadków występujących u bydła. Rzecz jasna, że i najwięcej przeróżnych, często mało znanych schorzeń występujących u bydła w sąsiedniej gminie, gdzie przeważała hodowla świń, tu przyszło mi samemu poznawać od podszewki. Bardzo szybko nabrałem rutyny oraz doświadczenia w rozpoznawaniu ciąży u krów, leczenia niepłodności oraz rozwiązywania mniej lub bardziej skomplikowanych porodów. Miałem również szczęście (z reguły rzadkie w zawodzie) trafić przy okazji rozwiązywaniu pierwszego w życiu zawodowym porodu, na potworkowatość (dwugłowiec).

         Od dłuższego już czasu do naszej lecznicy zgłaszany był

przypadek wypadania pochwy u tej samej krowy.

Właściciele krowy – młode małżeństwo – odziedziczyli to małe, liczące może 3 hektary, gospodarstwo od rodziców. Wiadomo, że z takiego kawałka ziemi nie dawali rady się wyżywić, toteż zatrudnili się w pobliskiej fabryce Ospel Wierbka, zaś w gospodarstwie pozostawili do opieki nad małymi jeszcze dzieciakami oraz jedną krowiną matkę staruszkę.

         Kobieta, znająca bardzo dobrze życie na gospodarstwie, zapewne kiedyś już zetknęła się z problemami zdrowotnymi u krów. Kiedy pojawił się problem z wypadaniem pochwy u żywicielki, podpatrzywszy wcześniej, jak repozycji pochwy dokonuje weterynarz, wiele razy sama dawała redę dopomóc bydlęciu. Jednak z czasem problem przerósł staruszkę i zmuszona była dzwonić do nas po pomoc. Z reguły ten przypadek załatwiała nasza „złota rączka” – pan Staszek, technik weterynarii, który często wspominał, że po raz kolejny reponował pochwę u krowy w tym gospodarstwie.

         Kolejne miesiące mijają, a problem z wypadaniem pochwy u znanej nam krowy pojawia się coraz częściej. Stanisław rozkłada ręce, wypytuje o metody zapobieżenia temu, jak już to określiliśmy, „nawykowemu wypadaniu pochwy”. Decyduję się na odbycie wspólnej, ze Stanisławem, wizyty przy kolejnym zgłoszeniu. Na zgłoszenie nasza pacjentka nie kazała nam długo czekać. Tym razem pochwa wypadła w nocy,  doszło do całkowitego zatrzymania moczu, szeregu otarć, uszkodzeń mechanicznych, ziejącej na zewnątrz, mocno zabrudzonej kałem śluzówki wynicowanej pochwy. Sam widok przekrwionego czerwono-różowego tworu, wielkości głowy, wystającego z dróg rodnych leżącej i wykazującej silne parcia na mocz krowy, nie napawał nas optymizmem. Zapewne krowa w takim stanie męczyła się wiele godzin nocnych. Do tego komentarz zdesperowanej gospodyni, wylewającej do nas żale, że młodzi zostawili ją samą z tym problemem, że ma tego serdecznie dość… Błagała nas o jednoznaczne określenie, czy jesteśmy w stanie tak zabezpieczyć zwierzę, aby nie dochodziło więcej do podobnych okoliczności.

         W zasadzie

rozwiązania były dwa.

Jeśli krowa nie jest cielna, celem ratowania wartości rzeźnej, należy skierować zwierzę do uboju. Jeśli jednak krowa jest cielna, to należy założyć na pochwie specjalne szwy, uniemożliwiające wynicowanie się narządu na zewnątrz. Kłopot w tym, że w przypadku nagłego porodu silne parcia porodowe spowodują znaczne uszkodzenie pochwy. Jednym słowem, krowę należałoby wówczas bacznie obserwować za dnia i w nocy. Kłopot w tym, że gospodyni nie wie, czy krowa jest cielna.

         Podejmuję jednoznaczną decyzję: musimy ustalić stan fizjologiczny bydlęcia. Badam rektalnie krowę i nie wymacuję płodu. Z relacji gospodyni wynika, że jeśli krówka jest cielna, to powinien to być ostatni miesiąc ciąży. Ponowne badanie rektalne, badanie przez powłoki, wykonane przeze mnie oraz przez Stanisława, nie potwierdzają obecności płodu. W dodatku w pochwie, tuż u ujścia szyjki macicznej, dały się zauważyć smużki ropy, co  utwierdziło mnie w jednym: mamy do czynienia z ropomaciczem! Bo i skąd by się w pochwie znalazły wyraźne ślady ropy?

         Zbierając do kupy wszystkie składowe naszych dociekań, uwzględniając równocześnie potrzebę ulżenia w doli starszej pani, postanawiam wysmarować skierowanie do uboju z konieczności. Diagnoza: chroniczne, nawykowe wypadanie pochwy. Gospodyni wygląda na zadowoloną z takiego rozwiązania. Głośno planuje, jak to syn weźmie wolne w pracy i odwiezie krowę do, oddalonej niecały kilometr, rzeźni. 

         Kilka dni później, siedząc za biurkiem w lecznicy, odbieram telefon. W słuchawce słyszę głos pani Zosi z rzeźni:

– Panie Kaziu, może pan wpaść do nas?

         Pytam, co się stało. Zosia nic nie wyjaśnia, prosi, abym szybko zjawił się u nich w rzeźni. Jadę. Wchodzę do rzeźni, a tam kierownik, pan Józek, tajemniczo prosi, abym udał się za nim. Zdziwiony tym tajemniczym zachowaniem Józka podążyłem za nim. Na hali ubojowej kierownik wskazuje palcem na ślicznego, całkiem czarnego, z gwiazdką na czole, cielaczka uwiązanego na postronku przy klatce do ogłuszania.       Pytam kierownika, co ten cielak tu robi. Przecież tu nie ubija się tak małych cieląt… Kierownik wyjawia mi całą prawdę. Otóż, z samego rana rolnik przywiózł do rzeźni krowę, którą kilka dni temu skierowałem do uboju. Zaraz po spędzeniu krowy z wózka transportowego starsi rzeźnicy ocenili, że ta krowa na 100 procent… jest cielna. Kierownik wymachiwał im przed oczami moim skierowaniem i nakazał ubój. Stare wygi nie wierzyły ani kierownikowi, ani słowom, jakie skreśliłem na skierowaniu. Dokonali uboju krowy z równoczesnym „paracesarskim” cięciem, którego efektem jest właśnie… ten śliczny byczek.

         Nie mogłem uwierzyć w słowa wypowiadane przez kierownika Józka. Początkowo pomyślałem, że jestem bezczelnie wkręcany. Że stare wygi chcą mnie najwyraźniej nabrać. Że to pewnie stary ich chwyt na młodego doktorka…

         Jednak, po sprawdzeniu papierów, okazało się, że w tym dniu w rzeźni ubito wyłącznie krowę zaopatrzoną w moje skierowanie. Że to nie żart, a brutalna rzeczywistość. Właściciel pewnie miał żal za ten niewybaczalny błąd z mojej strony. Ale w końcu przyznał, że to i dobrze się złożyło, bo teraz matka będzie miała przynajmniej o ten problem mniej, że będzie jej lżej w codziennym pomaganiu w obrządku.

      Przypadek ten nauczył mnie na całe dalsze życie zawodowe, że

nigdy więcej nie przyłożyłem swojej pieczątki                   
pod diagnozą, co do której nie miałem stuprocentowej pewności. W przypadku określenia stanu fizjologicznego krowy musiałem rektalnie wymacać rogi macicy albo płód. Bez tego nigdy więcej nie stwierdzałem bądź wykluczałem ciąży, lecz zalecałem kontrolne badanie, np. za dwa bądź trzy tygodnie.

Kazimierz Janik