Zachyłek i uchyłek to w sumie bardzo podobne do siebie nazwy. Najgorzej, jak zajmą się tym profesjonaliści! Wejdźmy w żargon techniczny – i nagle okazuje się, że zachyłek to recessus, a uchyłek to diverticulum. Brzmi zupełnie inaczej, prawda? Przyszło i mi się nad tym zastanawiać. Puryści językowi są gotowi prowadzić na ten temat długie dyskusje. Na swoje potrzeby przyjąłem, że zachyłek jest normalną, anatomiczną częścią organizmu, a uchyłek – patologią. Potwierdza to zresztą copilot w moim laptopie.
Skąd mi się wziął taki temat? Otóż pewnego popołudnia, podczas jedzenia obiadu, poczułem, że pokarm, zamiast, jak zawsze, bezproblemowo, przechodzić z ust do żołądka – nagle gdzieś się zatrzymał. Próby wykrztuszenia nie zdały się na nic, ale wiedziałem jedno:
kęs utkwił w przełyku, a nie w tchawicy.
Wiadomo: gdyby to była tchawica – już bym nie prowadził dywagacji na tak głupi temat. Ale przełyk to zupełnie inna sprawa. Da się oddychać, właściwie nawet bezproblemowo, gorzej z połykaniem. Ani stały, ani płynny pokarm nie przechodzi przez przełyk, tylko ciągle wraca i wraca do miejsca podania. Potem oczy stają w słup – i znowu zaczynamy się krztusić.
W weterynarii sprawa jest prosta. Trzeba jak najszybciej udrożnić przełyk, a objawy patognomoniczne same pchają się do oczu. Weźmy taką krowę. Ślini się biedula, mlaska językiem, próbuje przeżuwać i naprawdę nic jej z tego nie wychodzi. Z tym, że u krowy sprawa jest bardzo niebezpieczna. Krowa jak je, nie ma czasu przeżuć pokarmu – i robi to dopiero później. Póki wszystko jest dobrze, krówka sobie odłyka i przeżuwa treść przedżołądka, a niejako, mimochodem, uchodzą z niej gazy, powstające podczas fermentacji. Chodzi właśnie o fermentację w żwaczu. Żwacz rośnie w oczach!
Krowa w ciągu doby produkuje nawet około 150 litrów śliny, podczas gdy człowiek zaledwie 0,75 do 1,5 litra. Podczas niedrożności przełyku ślina ciągle wypływa krowie z pyska, u człowieka nie jest to takie widoczne, ale też zdecydowanie daje się zaobserwować nagminne plucie.
Wróćmy do mojego kęsa. W pierwszej chwili miałem nadzieję, że albo mięśniówka przełyku zwiotczeje, albo kęs zmięknie. No, nic takiego się nie stało, mimo że czekałem aż do następnego dnia.
Następnym dniem była sobota, później niedziela. A kęs sobie twardo siedział i nie chciał się przesunąć ani w jedną, ani w drugą stronę. Wiedziałem, że nie grozi mi uduszenie wskutek fermentacji i spokojnie czekałem, żeby nie stwarzać służbie zdrowia problemów podczas weekendu.
Początkowo, jak mi się ślina nie mieściła w ustach, biegałem do łazienki, żeby ją wypluć, a moja Mariolka wodziła za mną oczyma, pełna coraz czarniejszych myśli. Postanowiłem zastosować chwyt bodajże z medycyny ariuwedyjskiej. Zaimprowizowałem sprzęt terapeutyczny w postaci kubeczka na plwocinę. Natychmiast spadła moja częstotliwość biegania do łazienki! Czy to podziałało na Mariolkę? Chyba nieszczególnie.
Ale ja natychmiast odczułem niejaką ulgę, z czasem opanowało mnie niejakie lenistwo i plułem sobie do kubeczka, zastanawiając się nad postępem procesu odwodnienia. Wody pozbywałem się dość raptownie, dołem i górą, a nowej – znikąd! Zwykle wypijam przynajmniej 2 litry dziennie, oczywiście, poza wodą dostarczaną w pokarmach, a tu – nic, totalnie ujemny bilans gospodarki wodnej. Tak sobie pomyślałem, że może jest sens przyjąć wodę pozajelitowo.
W Toruniu nie chcieli mi sprzedać ani łyka płynu fizjologicznego albo roztworu glukozy. Nie – i już! Takie przepisy. Potrzebna recepta, ze specjalnymi hieroglifami. Musiałem posłać Qbę do lecznicy, żeby przywiózł kilka butelczynek z zapasu dla kotów. Ot, zupełnie bez recept, nikt się nie czepiał. W niedzielę podałem sobie 1500 ml płynu i. v., ale jakoś wcale mnie to nie uszczęśliwiło.
Cały czas myślałem, co to by było, gdybym był krową.
Wiadomo! Już bym nie żył wskutek uduszenia metanem wypełniającym żwacz, a odwodnienie i te brakujące kilka wiader wody? Nie, odwodnienia nie zdążyłbym zaznać. Rozdymający się przedżołądek udusiłby mnie w ciągu kilku godzin po zadławieniu. Wniosek prosty: jak to dobrze, że ja do zadławień jeździłem zawsze jak najszybciej. Każda godzina ważna, a często – przed próbą wydobycia ciała obcego – trzeba upuścić gaz ze żwacza. Dobrze, że to wzdęcie jest przeważnie grubobańkowe, dzięki czemu wystarczy przebić powłoki brzuszne trokarem, a może i być konieczność, żeby zrobić reumetomię, rozcięcie powłok. Oczywiście, podstawą leczenia było sondowanie, lecz, ze względu na specyfikę gatunkową, zawsze pierwszeństwo miał metan. Usunięcie gazów fermentacyjnych to podstawa.
Po sobocie przyszła niedziela. Hmm… Gdy tylko minęła niedziela, od samego rana zarządziłem… krzątanie się wokół mnie. W pierwszym etapie założyłem, że nie ma sensu jechać do lekarza pierwszego kontaktu. Ale i do szpitala nie przyjmą tak łatwo. Postanowiłem powierzyć wykonanie gastroskopii prywatnej klinice. Posłałem do kliniki syna, niech spróbuje obstalować mi łóżko. Cóż, klinice wcale tak bardzo nie zależało na kasie. Z przyjemnością zaproponowali mi płatny zabieg już… za sześć tygodni. Chyba że się pojawi jakieś okienko. Cóż, dziękuję!
Skoro nie dało się załatwić mojej sprawy ekspresowo, przyjąłem urzędowy tok postępowania. Więc najpierw lekarz pierwszego kontaktu. Po wywiadzie i opisaniu objawów (łącznie z kilkukrotnym zademonstrowaniem, jak pluję do zlewu), nawet bez badania klinicznego, na podstawie wywiadu, (bona interrogatio fundamentum certae diagnosis et rectae therapiae est) – dostałem skierowanie do SOR. Zawiozła mnie Marylka, szwagrowa.
Cóż to za przyjemność! Ten, niezwyczajny dla weterynaryjnego nosa, zapach środków dezynfekcyjnych, zdecydowanie widoczne, czyste, domyte kafelki podłogowe i ścienne, nie pokryte produktami fizjologii zwierzęcej! Istne Bizancjum! Lekarz terenowy jest niezwyczajny takich luksusów.
Luksusy luksusami, ale w NFZ są pewne, ściśle przestrzegane, procedury. Najpierw samochód trzeba zaparkować, opłacić. Później jest ogonek do rejestracji. Na szczęście krótki, taki zaledwie na półtorej godziny. Z kolejką pomógł mi syn (zastąpił Marylę, bo skończyła się jej dniówka). Recepcjonistę, na szczęście, przekonało skierowanie z przychodni rejonowej z dopiskiem „Cito!”. Natychmiast zaczął szybciej obracać w rękach skierowanie do szpitala. Dzięki temu dopiskowi, po kolejnych dwóch godzinach, wzięli mnie do obróbki. Wywiad, przebyte choroby, objawy. Musiałem wyjaśnić gdzie i czemu się urodziłem, a także, czemu sądzę, że się zadławiłem. Był to czwarty dzień, kiedy kęs ani myślał ulec samoistnemu rozkładowi i zaczynałem go traktować, jak coś własnego. Widziałem nawet dobre strony tej przygody, bo schudłem cztery kilo!
Wywiad, owszem, wywiadem, ale, tak, na gębę, nikt nie chciał mi uwierzyć, bo do szpitala wchodzi się przez kilka śluz. Potrzebne są pewne podkładki.
Najpierw sprawdzili, czy… mam krew.
Później zrobili zdjęcie rentgenowskie, EKG i USG. Powyższe badania nic nie wykazały. Planowali zrobić tomografię, ale to było możliwe dopiero za kilka dni. Uprosiłem, żeby ściemnili w dokumentach i przyjęli tak, ot „z marszu”, jakby mnie przywiozła, na sygnale karetka pogotowia.
Udało się! Teraz musiałem tylko poczekać na decyzję ordynatora. Trzy i pół godziny! Ordynator przyszedł, porozmawiał, patrząc w całkiem już grubawy plik badań, z którego – o zgrozo! – naprawdę nic nie wynikało. No, może, poza lekkim odwodnieniem. Pan docent zaproponował, żebym się napił, to wyrówna mi zapotrzebowanie na płyny. Szczęśliwy, że mogę zademonstrować jakiekolwiek objawy – spróbowałem wypić pół szklaneczki wody i zacząłem się klinicznie krztusić i wymiotować. Tym samym przekonałem gościa, że nie symuluję. Dostałem nawet zalecenie lekarskie, żeby już więcej nic nie jeść i nie pić.
Przepełniony wdzięcznością wróciłem na wygrzane miejsce w poczekalni. Po dwóch godzinach podjechał do mnie sanitariusz z wózkiem. Trochę się krygowałem z tą podwózką, ale dotarło do mnie, że procedura. Komfortowo pojechałem na górę do sali gastroskopii. Na badania chodziłem piechotą, ale już na sam zabieg – zawieźli bardzo elegancko.
Tam okazało się, że na mnie czekają. Panie myły w zlewie jakieś węże, sondy, zmywały stół zabiegowy, sprawdzały paski do ubezwłasnowolniania pacjentów. Teraz poszło szybko. Kazali zdjąć ciuchy, żeby się nie pobrudziły – i hop na stół! Solidny stół, nawet nie drgnął! Opryskały mi gardzioło anestetykiem, włożyły do ust prawie taką samą blokadę, jakie zakładamy krowom podczas gmerania w gardle. Później zostałem nakarmiony wężem cętkowanym, niezbyt giętkim, ale zaopatrzonym w kamerkę i haczyki do łowienia ciał obcych.
Pani doktorant sprawnie dostała się w głąb mojego przełyku i zaczęła grzebać. Pstryk, pstryk jedno, drugie zdjęciuszko, żeby wykluczyć, że jestem symulantem. Potem próba wyciągania kleszczykami, tymi na końcu sondy. Owszem, udało im się ogarnąć ten kęs tymi ząbkami, ale zamiast go wyciągnąć – spowodowali tylko, że… beknąłem. Dobre i to! Jakaż ulga! Już wiem, nawet z autopsji, czemu krowy spoglądają na mnie z taką z miłością, jak spuszczam im gaz ze żwacza.
Ale zrobiło mi się wstyd.
I to jaki wstyd! Takie beknięcie z czterodniowego żołądeczka to nic eleganckiego. Panie okazały się jednak profesjonalistkami. Żadna się nawet nie skrzywiła, tylko pilnowały, żeby mi ślina ściekała na stół, zamiast do płuc. A ściekała względnie obficie.
Kęs jednak zdecydowanie nie chciał opuścić uchyłka. Uchyłek to patologia, poluźnione mięśnie gładkie, jakieś nieanatomiczne zagłębienie w przełyku. Pani doktorant najwyraźniej okazała się być obeznana w temacie. Użyła zdecydowanej siły „od się” i przepchnęła kęs w drugą stronę, do żołądka.
Tak, mówiąc między nami, miałem nadzieję, że dowiem się, jaki składnik obiadu okazał się patologiczny, ale nic z tego nie wyszło, bo ten wpadł do żołądka. Nie zależało mi aż tak na tym rozpoznaniu, żeby namawiać (językiem migowym) z rurką w żołądku – do rozgniatania tego kęsa w celu czysto diagnostycznym. A niech tam! Zresztą, to nie mój doktorat!
Jak wyjęli mi tego węża, beknąłem jeszcze raz, zupełnie swobodnie i zapytałem, na jakiej głębokości tkwił ten kęs, może w przyszłości będę bardziej uważał albo co… Niestety, pani doktorant popatrzyła na znaczki na sondzie i wzruszyła ramionami. Znaczy – nie spojrzała. Rozumiem: bo i po co? Czyli mój uchyłek został sobie niezdiagnozowany nawet co do położenia. Ale, co mi tam… Mam tyle innych sprzętowych opisów mojej przygody gastrologicznej.
Właściwie to chciałem już lecieć do domu, ale nie, położyli mnie w butach na łóżku i podłączyli rurki z wodą. Bez żadnych recept. Na dwie godziny. Oni tam dobrze umieją lać wodę! W porę się zorientowałem i odkręciłem nieco szerzej kranik z wodą i dzięki temu już o piętnastej wystartowałem ze szpitala…
Po czterodniowych manewrach, rozlicznych badaniach nadal nie wiem, czy mam zachyłek, czy uchyłek.
Pocieszam się, że w ludzkiej medycynie tak już jest, że nie zawsze wiadomo, co pacjentowi było. Wolę weterynarię. Tu, spojrzeniem z wejścia do obory, ogarniam temat i właściwie nie ma szans na jakiekolwiek niedomówienia. Bez jakichś tam zdjęć, USG, EKG, krwi, tomografii, wiem w którym miejscu przełyku powstaje uchyłek, można to określić nawet palpacyjnie. Bez tego całego Bizancjum, NFZ i czego tam jeszcze.
Włodzimierz Szczerbiak