Opisana poniżej przygoda wydarzyła się końcem lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy w najlepsze spełniałem się w roli lekarza weterynarii, praktykującego na dużych zwierzętach gospodarskich. Pracowałem jako starszy ordynator w PZLZ w Pilicy – miasteczku leżącym u źródeł lewego dopływu Wisły – rzeki Pilicy.

            W tamtych latach struktura gminy Pilica, jej infrastruktura, szczególnie  sytuacja w drogownictwie gminnym, ulegała z roku na rok znaczącej poprawie. Powstało bardzo dużo dróg gminnych, ułatwiających poruszanie się, szczególnie samym rolnikom, ale również służbom, niosącym pomoc ludności lokalnej. Do wielu kolonii oraz przysiołków dojazd samochodem, zwłaszcza w czasie wiosennych roztopów, jednak graniczył z cudem. Znaczna część gminy to iły oraz grunty gliniaste, a więc drogi gruntowe, wiodące do tych, skądinąd bardzo malowniczych zakątków, o tej porze roku czy podczas dłuższych opadów atmosferycznych wykluczały przejazd pojazdem innym niż furmanka. Zimową porą dojazd pojazdem mechanicznym był całkowicie nierealny. Jedynym rozwiązaniem była wówczas podwoda od drogi bitej do gospodarstwa konno, przy pomocy furmanki bądź sań.

            Zdarzenie, o którym chcę opowiedzieć, miało miejsce wczesną wiosną, kiedy nocami jeszcze utrzymywały się przymrozki, zaś od godzin porannych promienie słoneczne bardzo szybko powodowały topnienie resztek śniegu. W wiosce Przychody, a ściślej – w jej przysiołku zwanym Ojców (leży w malowniczej dolince, pośród starych wierzb, pomiędzy dwoma wzgórzami, przypominając dolinę ojcowską; stąd pewnie jego nazwa) gospodarzył jeden z większych, jak na tamte lata, hodowców bydła mlecznego. Jałowice, pochodzące z tego gospodarstwa, były wystawiane na słynnych wówczas aukcjach bydła, organizowanych przez OSM Pilica. Wystawiane na aukcji dorodne bydło musiało być w zaawansowanej ciąży i spełniać wymogi zdrowotne – być wolne od gruźlicy, białaczki oraz innych schorzeń, z właściwie utrzymanymi racicami oraz w doskonałej kondycji. Potwierdzeniem nienagannego stanu zdrowia było świadectwo zdrowia, wystawiane przez lekarza weterynarii.

            Właśnie zbliżał się termin kolejnej wiosennej aukcji jałowic, toteż rolnicy posiadający młódźki, kwalifikujące się do wystawienia na aukcji, zgłaszali w PZLZ  zwierzęta w celu przeprowadzenia u nich stosownych badań. Gospodarz z Ojcowa, o nazwisku Kijas, zgłosił, aby wykonać wymagane testy u dwóch jałowic.

Zwlekaliśmy z załatwieniem zgłoszenia,

gdyż nagłe ocieplenie spowodowało, że ziemia zupełnie odtajała i grząskie drogi polne nie pozwalały na dotarcie samochodem do gospodarstwa.

            Ponieważ do terminu aukcji zostało bardzo mało czasu, zaś bezchmurne, mroźne ostatnie noce ponownie ścięły grunt, postanowiłem udać się do gospodarstwa, zabrawszy, na wszelki wypadek, technika weterynarii Stanisława do pomocy (liczyłem na jego wsparcie siłowe przy ewentualnym ugrzęźnięciu samochodu w błotnistym terenie). W 1986 r. otrzymałem talon na trabanta –  zachodnią myśl techniczną z przednim napędem. Auto sprawdzało się w tamtym mocno górzystym terenie nienagannie, było prawie tak samo sprawne, jak słynny maluch – fiat 126p.

            Udało się –  droga polna do gospodarstwa była mocno zmrożona, więc, bez  problemów dotarliśmy do gospodarstwa. W kilku miejscach na drodze oraz, ciągnącym się wzdłuż niej, zagonem rzepaku z jednej strony zaś żyta z drugiej, zalegały łachy zmrożonego śniegu.

            Po sprawnie przeprowadzonych czynnościach i szybkim wypiciu porannej kawy, postanowiliśmy bez zbędnej zwłoki udać się drogę w powrotna. Słońce nadzwyczaj mocno rozgrzewało powietrze oraz gliniasty grunt. Dało się zauważyć unoszące się obłoczki pary, co motywowało, aby jak najszybciej dotrzeć na drogę publiczną.

            Samochód z trudem pokonywał kolejne metry grząskiej drogi, biegnącej do asfaltówki z lekka w górę. W pewnym momencie utraciliśmy stabilność, przy najmniejszym depnięciu na pedał gazu koła przednie wyraźnie wpadały w poślizg. Utknęliśmy na dobre blisko celu – około 50 metrów od szosy. Uradziliśmy, iż najlepszym wyjściem będzie wjechanie na zagon rzepaku. Bo tu odnaleźliśmy, pod liściami dorodnych roślin, jeszcze zmrożoną ziemię,  uznaliśmy więc, że pozwoli to nam na w miarę bezpieczne odjechanie z tego miejsca. Stanisław przydał się jak nigdy. Mocno zapierając się nogami, pchał „mydelniczkę” do przodu, ja zaś pomagałem mu, sterując autem.

            Czas nieubłaganie upływał, temperatura powietrza szybko wzrastała, gwałtownie topiąc zmarzniętą ziemi. Posuwając się centymetr po centymetrze przy pomocy dwóch napędów – fabrycznego, z DDR oraz pochodzenia ludzkiego, sił Stanisława – zdołaliśmy pokonać nie więcej niż 20 metrów, po czym auto wolno, acz konsekwentnie, poczęło się zniżać, aby osiąść na dobre całą powierzchnią nadwozia na gruncie. Koła przednie wygarnęły spod siebie resztki rozrobionej gliny, by dalej swobodnie kręcić się – raz w jedną, to znów w drugą stronę, w zależności od tego który z biegów wybierałem.

            Po dłuższym namyśle ustaliliśmy, że nie ma co kombinować –

trzeba lecieć po pomoc do Kijasa.

Po niedługim czasie zjawiło się trzech mężczyzn oraz para silnych, wystanych, jak to bywa wiosną, koni. Podczepiwszy linkę holowniczą i uprzedziwszy furmana, aby powoli ruszał zaprzęgiem, gdyż inaczej rozerwie „tekturowe” auto na strzępy, powoli ruszyliśmy do przodu. Po chwili byliśmy uratowani. Podziękowawszy gospodarzowi oraz jego synom za pomoc, podążyliśmy uradowani do bazy.         Nazajutrz, zaraz po ósmej rano, zadzwonił telefon. Rolnik prosił o pilny przyjazd do zadławionego, prawdopodobnie ziemniakiem, buhajka. Dopytując o adres w słuchawce usłyszeliśmy… Przychody – Ojców. O tak wczesnej  porze w lecznicy  akurat byłem tylko ja oraz, zamieszkujący na piętrze nad lecznicą, technik weterynarii Krzysztof. Zapakowałem potrzebny sprzęt oraz leki i ruszyliśmy na ratunek zwierzęciu. Pogoda była identyczna, jak wczoraj, należało zatem spodziewać się podobnych warunków. Przez całą drogę układaliśmy plan, by na końcu dojść do wniosku, że nie będziemy ryzykować – 300 metrów, dzielących gospodarstwo od drogi utwardzonej, pokonamy pieszo.

            Po dojechaniu do drogi polnej, prowadzącej do gospodarstwa, uznaliśmy jednak, że grunt jest stabilny, dostatecznie mocno zmrożony. Słowem: jednak nie idziemy, tylko jedziemy. W dół poszło jak po sznurku. Na końcu drogi, tuż przed budynkiem stodoły, natrafiliśmy na dużą zaspę zmrożonego śniegu. Postanowiliśmy, że nie będziemy omijali przeszkody koło rosnących tam drzew owocowych i auto pozostawiliśmy tuż przed samą zaspą.

            W obórce stał spory byczek oraz dwie krowiny. Jak w takich przybytkach bywało, i tu również było całkiem mroczno. Jedynie w rogu obory dało się zauważyć, ledwo przebijające się, promyki światła. Żarówka była upstrzona odchodami much i zasnuta gęstą pajęczyną. Słowem – panował tu półmrok, w którym nie można było dokonać żadnej precyzyjnej czynności. Czas biegł nieubłaganie. Gospodarz poszukiwał najpierw kabla, którym zamierzał doprowadzić prąd w pobliże stękającego byka. Za nic nie mógł znaleźć sprawnej żarówki. Każda, którą kolejno przynosił, była przepalona. Tymczasem na dworze

słońce przepięknie rozświetlało i rozgrzewało wszystko wokoło.

            Po około dwóch godzinach, uporawszy się z problemem, czyli wydobyciem ziemniaka, tkwiącego przełyku w byka, pospiesznie podążyliśmy w kierunku naszego Trampiego. Gdy mijaliśmy stodołę, naszym oczom ukazał się jakże malowniczy pejzaż. Nasz trabant stał sobie dumnie… w samym środku jeziorka. Szybko podnosząca się temperatura spowodowała że z górki od strony szosy, drogą, którą dojechaliśmy do zaspy, koleinami wartko spływała woda pochodząca z roztopionych resztek zalegającego śniegu. Natrafiwszy na zaspę śnieżną, wyhamowała, rozlewając się na teren wokół naszego trabanta. Wróciliśmy do gospodarza po gumowce gdyż inaczej nie dało się wejść do „mydelniczki”. Na dodatek, zamiast nawrócić samochód tuż po przyjeździe, jeszcze na zmarzniętej ziemi, teraz przyszło nam zrobić ten manewr sterując nim niczym amfibią.

            Udało się. Krzysztof wskoczył na fotel obok mnie i powoli ruszyliśmy pod górkę, drogą pełną wody, w kierunku utwardzonego traktu. Jazda po gliniastym gruncie nie była łatwa. Koła co rusz wpadały w poślizg, zwalniając prędkość prawie do zera. Nie mieliśmy wątpliwości: obecnym torem jazdy nie wydostaniemy się na ubitą drogę. Tym bardziej, że za chwilę podjazd będzie jeszcze bardziej stromy. Mój pomocnik uznał, że najlepszym wyjściem będzie wjechanie na jeszcze zamarznięty zagon dorodnego żyta, ciągnący się wzdłuż naszej drogi – rzeki. Przystałem na to, bo Krzysiek uchodził w naszej załodze za speca od powożenia autem.

            Ustabilizowawszy rytm jazdy, powoli rozpocząłem zmianę kursu na zagon żyta. I tu czyhała na nas identyczna pułapka, jakiej doświadczyliśmy dzień temu. Trabant  sunął do przodu, ale robił to coraz wolniej, po czym zaczął się zanurzać w rozmarzniętym gruncie na dobre. Jednym słowem,

mieliśmy powtórkę z wczorajszej „rozrywki”.

Cienkie opony trabanta rżnęły rowek w miękiej glinie, powodując osiadanie auta aż do całkowitego oparcia się podłogą o grunt.

            Nie zapomnę reakcji Krzyśka. Wysiadł z auta i oznajmił: „Doktorze, jakby nad nami przelatywał teraz ptak, to z pewnością zapłakałby nad naszym losem…”.

            Cóż było począć, ponownie udałem się po pomoc do pana Kijasa. Ten, wysłuchawszy mojej relacji, począł się śmiać do rozpuku. Wcale mu się nie dziwiłem…

            Opanowawszy śmiech, gospodarz pośpiesznie podpiął konie do furmanki. Po chwili byliśmy, jak wczoraj, uratowani. Pan Kijas i tym razem nie chciał nawet słyszeć o jakiejkolwiek zapłacie za stracony czas. Wyraźnie był dumny, że pomógł „doktorkom”…

                                                                                                   Kazimierz Janik