Nikt wcześniej, jeszcze w okresie pobierania nauki zawodu, zarówno w technikum weterynaryjnym jak i na studiach, nie objaśniał nam wszelkich zrządzeń losu, z jakimi wielu przyszłych lekarzy weterynarii może zderzyć się osobiście. Nie mam do nikogo pretensji z tego powodu. Zresztą takich, nieoczekiwanych zjawisk pewnie jest tak wiele, że nie sposób byłoby je przedstawiać młodym adeptom zawodu. O jednym takim zjawisku, pewnie przez wielu z nas również przeżytym, postaram się opowiedzieć.

       Bezpośrednio po odbyciu stażu rozpocząłem pracę w PZLZ w Pilicy na stanowisku młodszego ordynatora – lekarza weterynarii. Wczesną wiosną planowaliśmy w pierwszej kolejności, jeszcze przed wypędzeniem przez hodowców bydła na pastwiska, uporać się z badaniem w kierunku gruźlicy.

         Pamiętam, że na samym początku, w roku 1980, akcja badania bydła w kierunku gruźlicy odbywała się w okresie letnio-jesiennym na spędach. Rolnicy w określonym dniu pędzili swoje bydlęta do wyznaczonego punktu na wsi, gdzie ekipa, składająca się z lekarza weterynarii – głównego bohatera tego zadania, sekretarki, prowadzącej przy stoliku całą buchalterię z tym związaną oraz kierowcę służbowego samochodu, który dodatkowo dorabiał w charakterze tzw. „trzymacza”. Każda doprowadzona krowa musiała być poskromiona, by lekarz mógł przeprowadzić  badanie – wyciąć nożyczkami w sierści znak w kształcie krzyżyka w miejscu, gdzie  zmierzy grubość fałdu skóry oraz zdeponuje śródskórnie porcję tuberkuliny.

         Po 72 godzinach każda sztuka, poddana badaniu, ponownie była pędzona do punktu, gdzie ten sam skład fachowców z PZLZ dokonywał odczytu i kwalifikował krowy jako zdrowe, podejrzane oraz chore na gruźlicę. Tak z grubsza wyglądało to badanie.

         Szkopuł w tym,

że przy takim stylu badania nie całe pogłowia bydła… było zbadane. Młode jałówki, byczki oraz cielaki powyżej 3-ciego miesiąca życia, rzecz jasna, nie były doprowadzane do punktów badania. Zatem badanie to nie odzwierciedlało faktycznego stanu zdrowotnego populacji bydła w kraju.

        Ktoś wpadł na pomysł, aby badania prowadzić bezpośrednio w oborach. Uznał widocznie, że taki sposób prowadzenia akcji sprawi, iż całe bydło zostanie objęte badaniem. „Kolędowanie” od obory do obory zmusiło nas do przesunięcia terminu wykonania tego badania na okres, kiedy bydło przebywa w oborach. Uchroni nas to bowiem przed niepotrzebnymi spacerami po pastwiskach w celu dokonania badania sztuk wypędzonych na wypas. Rolnicy, jak to oni, nie mogąc się doczekać na ekipę badającą, kiedy bydło z samego rana przebywało jeszcze w oborach, często wypędzali, szczególnie krowy mleczne, aby podjadły sobie zielonki prosto z łąki.

         Dlatego, po tak przeorganizowanym przez władzę zwierzchnią tych badań, zwykle zaczynaliśmy akcję TBC zaraz po zniknięciu śniegu na wiosnę. Tak też uczyniliśmy którejś wiosny lat osiemdziesiątych.

         Wczesnym rankiem, w poniedziałek, udałem się z technikiem, panem Staszkiem, do miejscowości Wierzbica – miejscowość ta liderowała w gminie Pilica w hodowli bydła mlecznego – by rozpocząć wiosenną akcję. Zapowiedź badania zrobiła dobrą robotę. Dom w dom gospodarze oczekiwali na nas i chętnie włączali się w pomoc przy poskramianiu bydła w trakcie badania. Udało się podać tuberkulinę w poniedziałek, wtorek oraz w środę całemu pogłowiu bydła, utrzymywanego w tej wiosce.

         W środę, w godzinach południowych,

nastąpiło nagłe załamanie pogody.

Niebo zasłoniły ciężkie chmury, zwiastując nawrót opadów śniegu. W drodze powrotnej do lecznicy  trafialiśmy na zaspy świeżego śniegu. Wiatr stawał się coraz silniejszy, mróz z każdą godziną był coraz większy. Przez środowy wieczór oraz najbliższą noc napadało ponad 50 cm śniegu. Poranna podróż do pracy była mocno utrudniona  – najpierw należało odkopać ścieżkę od garażu do drogi publicznej. Tę, z racji swojej rangi (droga wojewódzka) służby zdążyły udrożnić. Gorzej było na drodze prowadzącej od Wolbromia do Pilicy. Szczególnie w miejscowości Smoleń oraz Cisowa droga była zupełnie nieprzejezdna. Zmuszeni byliśmy oczekiwać na pług wirnikowy, który uporał się z zaspami sięgającymi dwóch metrów! Około dziesiątej dotarłem do PZLZ. I tu dowiaduję się, że drogi w całej gminie Pilica, a w szczególności w obrębie miejscowości Sławniów- Kleszczowa- Wierzbica-Przychody są całkowicie nieprzejezdne. Słowem, czwartkowa wyprawa na odczyt odczynów poszczepiennych u bydła w miejscowości Wierzbica jest niemożliwa do zrealizowania. Mieliśmy nadzieję że może piątkowe oraz sobotnie badanie zdołamy doprowadzić do szczęśliwego końca. Niestety, wszystkie drogi wokół Wierzbicy czekały do poniedziałku na swoją kolej odśnieżenia. Pogoda nie odpuszczała, do sobotniego popołudnia opady śniegu nie ustawały. Stało się – tyle roboty poszło na marne.

         Postanowiłem opisać arkusze badania w ten sposób,

że kratki poświęcone grubości fałdu skóry po 72 godz. od podania tuberkuliny oraz rubryki przeznaczone na wpisanie wyniku badania w postaci +, – przekreśliłem (wyzetowałem) dając komentarz, że, w związku z nieprzewidzianymi okolicznościami, nie dokonano odczytu, zaś wszystkie sztuki bydła będą objęte ponownym badaniem po okresie 3 m-cy. Arkusze tak opisane, jako dowód w sprawie, szczególnie dla potrzeb rozliczenia zużytej tuberkuliny, złożyłem u sekretarki. Nic nie wieszczyło najmniejszych komplikacji w sprawie nie dokończonego badania.

         Po paru tygodniach nieoczekiwanie

nawiedziła nas kontrola ze strony wojewódzkiego zakaźnika

– zastępcy Wojewódzkiego Lekarza Weterynarii w Katowicach dra Górskiego. Tego interesowały wyłącznie arkusze z badania bydła w kierunku gruźlicy oraz rachunki, jakie wystawialiśmy za wykonane czynności oraz zużyte biopreparaty. Na nic zdały się tłumaczenia, dlaczego nie dokończyliśmy badania w miejscowości Wierzbica. Doktor był nieprzejednany. Kończąc kontrolę, wskazał na mnie i oznajmił, że z dokumentacją dotyczącą feralnego badania mam się stawić przed obliczem samego Wojewódzkiego Lekarza Weterynarii w Katowicach, który zadecyduje o dalszym postępowaniu w sprawie, w tym o kosztach, jakimi będę zapewne obciążony z powodu zmarnowanej tuberkuliny. Pieniądz państwowy, a my, młodzi, tak frywolnie go wydajemy? To niesłychane, aby dotychczas którykolwiek z lekarzy weterynarii nie dokończył badania! I w dodatku tłumaczył to złymi warunkami atmosferycznymi. Słowem, doktor nie uwzględniał tego, że warunki atmosferyczne mogą być wystarczającym powodem do marnowania państwowego grosza…

   Niczego innego nie usłyszałem od samego szefa – Wojewódzkiego Lekarza Weterynarii w Katowicach – dr Artura.

– Ja, na pana miejscu, nająłbym helikopter!!!

A odczyt badania na gruźlicę bym przeprowadził – tymi słowami skwitował moje tłumaczenia.

         Kończąc ten pouczający monolog, Wojewódzki Lekarz Weterynarii oznajmił, że osobiście dopilnuje, aby księgowość ściągnęła z moich poborów równowartość zmarnowanej tuberkuliny. No i dopilnował – równowartość zużytej tuberkuliny została potrącona z moich poborów. Na szczęście nie była to wielka kwota i jakoś z tym się pogodziłem.

    Niektórzy stukali się w głowę, kiedy opowiadałem im o tej sprawie. Mówili wprost:

         – A nie mogłeś wypełnić „na pałę” tych arkuszy – i byłoby po sprawie?

         – Ale jak to?! – mówiłem do nich. – Przecież byłoby to nie po lekarsku… Tak nie można!

         Oni zaś odpowiadali, że skoro jestem takiego zdania, to… mam za swoje. Pewnie wiedzieli znacznie więcej. I doskonale wiedzieli, jak się zachować w podobnej sytuacji…

                                                                                    Kazimierz Janik

Ps.

      Zgodnie z deklaracją zamieszczoną na listach z niedokończonego badania, po trzech miesiącach wykonałem ponownie to badanie pogłowia bydła w tej miejscowości. Tym razem obyło się bez komplikacji.