W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia pełniłem funkcję Rejonowego Lekarza Weterynarii. Ówczesny rejonowy lekarz piastował funkcję zbliżoną do, powołanego do życia w 1999 r., Powiatowego Lekarza Weterynarii.
Do zadań tego organu władzy szczebla rejonowego – rejonowego lekarza weterynarii – należało między innymi organizowanie badań oraz ochronnych szczepień profilaktycznych zwierząt w kierunku chorób zakaźnych zwierząt, zwalczanych z urzędu. Pośród zadań, jakie przyszło mi realizować, było między innymi wyznaczanie lekarzy weterynarii wolnej praktyki do prowadzenia ochronnych szczepień psów przeciwko wściekliźnie. W zasadzie
roboty przy tym zadaniu było niewiele,
wszak w rejonie olkuskim nie powstał jeszcze w tamtym czasie ani jeden nowy zakład leczniczy dla zwierząt, a zatem teren obsługiwany do prywatyzacji w 1990 r. przez „stare” PZLZ-ty nadal był pod opieką tychże lecznic, z tą różnicą, że teraz były to już zakłady prywatne. Teraz corocznie kierownik prywatnego zakładu leczenia zwierząt pisał do rejonowego lekarza weterynarii prośbę o wyznaczenie go do szczepienia psów na konkretnym, wskazanym we wniosku terenie.
Starałem się nie burzyć dotychczas panującego porządku przynależności poszczególnych gmin do konkretnych starych PZLZtów. Poza tym koledzy lekarze weterynarii z sąsiadujących ze sobą zakładów leczenia zwierząt a więc gabinetów oraz przychodni weterynaryjnych nie „wchodzili sobie w paradę” i w sprawach wynikających z wyznaczeń byli lojalni oraz honorowi – sami pilnowali terminów szczepień, sami organizowali, głównie w porozumieniu z sołtysami, akcje szczepienia przeciwko wściekliźnie. Problemy pojawiły się dopiero później, kiedy powstało wiele nowych zakładów leczniczych dla zwierząt, zaś sprawa wyznaczeń do tego zadania została wyjęta z kompetencji PLW.
W leżącej nieopodal Olkusza gminie Bolesław prywatną praktykę prowadził kolega Andrzej. Wcześniej Andrzej był w tym PZLZ – cie kierownikiem państwowej placówki, a teraz, wespół z doświadczonym technikiem wet. Maćkiem, dalej świadczyli usługi weterynaryjne dla okolicznej ludności.
Jak zwykle w maju, od lat, w całym naszym rejonie prowadzona była akcja szczepienia psów przeciwko wściekliźnie. I tym razem kolega Andrzej, z wrodzoną dla siebie starannością, przystąpił do zaplanowanej akcji. Dr Andrzej wraz z Maćkiem jak zwykle objechali cały teren gminy Bolesław oraz miasto Bukowno, by rozwiesić plakaty zapowiadające, w których miejscowościach oraz miejscach i o jakiej porze będzie prowadzona akcja. Jakież zdziwienie pojawiło się u Andrzeja, kiedy w zapowiedzianym terminie
przyjechał na szczepienie i … psa z kulawą nogą nie zastał.
Aby dowiedzieć się czegoś więcej, wpierw udał się do sołtysa. Tu usłyszał, że przed kilkoma dniami sołtysa odwiedził jakiś lekarz weterynarii i… ustalił z nim termin szczepienia psów w tejże wsi. W dodatku zaproponował pewną gratyfikację dla sołtysa za okazaną współpracę – za wyrażenie zgody, aby szczepienie psów ów doktor mógł przeprowadzić na placu, obok zabudowań sołtysa. Jak się okazało, nieznany nikomu weterynarz umieścił swoje plakaty na tablicach ogłoszeń oraz słupach i parkanach w kilku sąsiednich wioskach, wyprzedzając tym samym terminy szczepień zaplanowane przez Andrzeja.
Tego samego dnia kolega Andrzej zjawił się w moim gabinecie z pretensjami, że nie powiadomiłem go wcześniej o wyznaczeniu do szczepienia psów innego lekarza i tym samym pozbawiam go znaczącej części dochodu, na jaki przecież jak co roku liczył. Wspominał, że, jak tak dalej pójdzie, to będzie zmuszony zwolnić technika weterynarii.
Wytłumaczyłem koledze, iż nikogo dodatkowo na tym terenie do tzw. czynności zleconych nie wyznaczyłem. Nabrałem podejrzeń, że pani lekarz weterynarii z pobliskiego Sławkowa (miejscowości leżącej na terenu województwa śląskiego) bezpodstawnie uznała, że może sobie „dorobić” na obcym terenie.
Postanowiłem udać się osobiście do sołtysa wioski, w której nieznany doktor zamierza przeprowadzić akcję szczepienia psów i dowiedzieć się, kto i na jakich zasadach będzie to robił. Sołtys, nieco zdziwiony moimi pytaniami o przedstawienie danych osoby podającej się za lekarza weterynarii, oznajmił, że nie legitymował nikogo, o nic nie pytał. Był, owszem, nieco zdziwiony, że w sprawie szczepienia psów przybył nieznany mu dotychczas doktor. Uznał, że pewnie dr Andrzej zatrudnił nowego pracownika. Na dodatek doktor powiedział, że dwa psy, należące do sołtysa, zaszczepi gratis… Sołtys, wielce uradowany, uznał, że to pewnie nowe zasady zawitały do prywatnej placówki weterynaryjnej z Bolesławia, wszak nigdy dotąd, za peerelowskich czasów, nikt mu nie oferował takich luksusów.
Uzyskane od sołtysa informacje niewiele wyjaśniły, o co tak naprawdę tu chodzi.
Postanowiłem przyłapać intruza na gorącym uczynku.
Uprzedziłem sołtysa, aby nie dał poznać, że ktoś interesuje się sprawą zorganizowanego szczepienia i aby w dniu akcji zachowywał się normalnie, przyjął przybyłego doktora i nie przeszkadzał mu w rozpoczęciu dzieła – niech, po prostu, gość zacznie szczepienie.
Ja z kolei, wespół z pracownicą z rejonu, będziemy oczekiwali na rozwój wydarzeń, siedząc w nieopodal zaparkowanym samochodzie. Minęła, wyznaczona na rozpoczęcie szczepień godzina dziesiąta, a na umówione miejsce do szczepienia nikt podejrzany nie dotarł. Jednak parę minut po dziesiątej podjechała bardzo wolno łada ze śląską rejestracją i skierowała się na podwórze sołtysa. Obok posesji, przy parkanie, już gromadzili się mieszkańcy ze swoimi psami. Postanowiłem wyczekać chwilę, kiedy nieznany nam doktor wyjdzie z domu sołtysa i zacznie swoje dzieło. Plan był prosty: złapać gościa na gorącym uczynku, po czym powiadomić Izbę Lekarsko-Weterynaryjną o samowoli. Nasz intruz jednak dość długo kazał na siebie czekać, nie pojawiał się na zewnątrz domu sołtysa, co mnie nieco zaniepokoiło. Uznałem, że pewnie sołtys coś chlapnął nieodpowiedniego i intruz zwęszył zasadzkę. Postanowiłem nie zwlekać dłużej.
Wchodząc do izby w domu sołtysa, zastałem tam, bardzo zmieszanego i wystraszonego, młodego mężczyznę. Po przedstawieniu się, poprosiłem, aby okazał dowód tożsamości oraz dokument uprawniający go do szczepienia psów na tym terenie. Wywiązała się nieprzyjemna dyskusja. Ponieważ nie mogłem uzyskać jakichkolwiek dokumentów, poświadczających legalne działanie podejrzanego, zadzwoniłem po pomoc tzn. po policję. Okazało się, że
mamy do czynienia z …. lekarzem medycyny
– pracownikiem pogotowia ratunkowego z Sosnowca, znanego tamtejszej policji z różnych przekrętów. O, dziwo – dysponował całkiem sporą ilością szczepionki, dopuszczonej w Polsce do stosowania, o nazwie Rabisin. W ówczesnych latach hurtownie leków weterynaryjnych nie podlegały nadzorowi farmaceutycznemu ze strony Izb lekarsko-Weterynaryjnych ani ze strony Inspekcji, toteż leki, w tym biopreparaty weterynaryjne, mógł nabyć każdy, a co dopiero mówić o lekarzu medycyny.
Najbardziej zadziwiające było to, że
ów medyk nijak nie mógł zrozumieć,
że, nie będąc lekarzem weterynarii, nie może… wykonywać czynności lekarsko- weterynaryjnych.
O całej sprawie powiadomiłem Śląską Izbę Lekarską oraz prokuraturę. Co do dalszych losów zaradnego medyka, nie mam do dnia dzisiejszego informacji.
Będąc, po latach, na komisariacie policji w Bukownie w zupełnie innej sprawie, zapytałem komendanta, jak zakończyła się opisana sprawa. Dowiedziałem się, że prokuratura umorzył postępowanie, przekazując sprawę do Śląskiej Izby Lekarskiej. Ta zaś nie informowała o konsekwencjach, jakie poniósł samozwańczy weterynarz.
Kazimierz Janik