Po studiach na wydziale weterynaryjnym AR w Lublinie i odbytych stażach lecznicowych, rzeźnianych, w laboratorium (ZHW) oraz na punkcie granicznym w Zebrzydowicach, osiadłem na etacie ordynatora w PZLZ w małej miejscowości Pilica, wówczas nie posiadającej praw miejskich (dzisiaj, po odzyskaniu praw, ponownie jest to miasteczko).
Obsadę placówki (wówczas państwowej) stanowili dwaj lekarze (w tym ja), technik weterynarii, sekretarka oraz sprzątaczka. Niebawem pojawił się trzeci lekarz oraz dwóch techników. Słowem – ekipa dość liczna. Jednak, jak na potrzeby w latach 80-tych ubiegłego stulecia w tym, czysto rolniczym, terenie w sam raz –
pracy w zawodzie weterynaryjnym było co niemiara.
W tamtym czasie duże zwierzęta gospodarskie (bydło oraz konie) były ubezpieczane obligatoryjnie. W ramach tego ubezpieczenia koszty leczenie bydła oraz koni pokrywał ubezpieczyciel. Ubezpieczenie trzody chlewnej zależało od ilości hektarów, na jakich gospodarzyli poszczególni rolnicy. Składkę naliczano niezależnie od tego, czy rolnik utrzymywał świnie, czy nie posiadał w gospodarstwie ani jednej „blondynki”. Oznaczało to, że do każdego hektara gruntów danego gospodarstwa, doliczano pewną sumę składki, która była przeznaczona na zrekompensowanie straty rolnika w przypadku padnięcia świnki. Leczenia świń powszechne ubezpieczenia w rolnictwie nie obejmowały. Czynności lecznicze na tych zwierzetach były w 100 procentach płatne przez rolnika. Inna sprawa, że wówczas prawie w każdym gospodarstwo utrzymywano kilka krówek, konia (bądź parę koni) oraz kilka świnek. Tak czy siak, każde gospodarstwo dysponowało polisą potentata na tamte lata w dziedzinie ubezpieczeń – PZU obejmującą odpowiedzialność za padłe zwierzę.
Zdarzało się, że niektórzy chowali również kilka owieczek. Kóz w tamtych latach nie spotykało się w gospodarstwach. Bo, podobno, koza to oznaka biedy. Dlatego w „czasach gierkowskich” ten gatunek praktycznie nie występował w naszych wioskach.
Pamiętam tamten dzień, koniec dyżuru.
Godzina 14,30 do drzwi zastukał rolnik z Siadczy – wioski oddalonej od Pilicy o ok. 12 km. Pan Szywacz był nam dobrze znany, gdyż prowadził spore gospodarstwo, utrzymujące stado bydła mlecznego, będącego dodatkowo pod kontrolą użytkowości mlecznej i odchowujące jałowice, wystawiane na popularnych w tamtych czasach aukcjach. Takie gospodarstwa podlegały szczególnym względom ze strony wszystkich służb, w tym służby weterynaryjnej. Za leczenie dużych zwierząt gospodarskich rolnik nie płacił – nasze działania były opłacane przez płatników zastępczych: Okręgowe Spółdzielnie Mleczarskie, PZU, Urząd Wojewódzki.
W tym czasie pracowaliśmy w systemie jednozmianowym – po godz. 15 dyżur poza PZLZ w domu pełnił kolejno jeden z nas. Dlatego rolnicy starali się za wszelką cenę dojechać (innej formy szybkiego zgłoszenia przypadku prawie nie było gdyż telefonuów na wioskach nie było prawie wcale) do naszej placówki jeszcze przed piętnastą, by zgłosić przypadek do leczenia. Bo później zmuszeni byli, najczęściej taksówką, jechać aż do miejsca zamieszkiwania dyżurującego weterynarza, by, na własny koszt, przywieźć go do potrzebującego pomocy zwierzęcia.
Najmłodszy? No to – do roboty!
Tym razem rolnik zdążył i zastał jeszcze w PZLZ całą obsadę. W związku z tym, że ja byłem w tym towarzystwie najmłodszy stażem, zapadła decyzja, że to ja załatwię potrzebę zgłaszaną przez rolnika – udam się do gospodarstwa i rozwiążę poród u jałowicy.
Jako że pracowałem dopiero bodaj piąty dzień w tej lecznicy, poprosiłem kolegę – lekarza wet., aby pojechał ze mną do tego porodu i był dla mnie wsparciem. Wszak – uzasadniłem – on pracuje tu już od roku i dysponuje doświadczeniem w takich przypadkach. Kolega, po licznych namowach z mojej strony, ostatecznie postanowił pojechać ze mną do gospodarstwa.
Po wejściu do obory
kolega zachowywał się dość dziwnie.
Uznał, że skoro na mnie wypadło załatwienie zgłoszenia, to on nie będzie się przebierał i postanowił przyjąć bierną postawę obserwatora.
Jałowica leżała na boku z objawami zaawansowanej akcji porodowej. Silnie parła, nadymała się, porykiwała. Po odpowiednim odzianiu się, klęcząc na jednym kolanie, postanowiłem zbadać zwierzę i ocenić sytuację. Po pokonaniu zewnętrznych dróg płciowych, począłem ustalać poszczególne części płodu, od głowy, poprzez kończyny, aż po tułów. Najpierw ustaliłem… dwie głowy. Postanowiłem je rozdzielić, aby odszukać kończyny przednie. Nijak jednak nie mogłem tych głów oddzielić. Były jakby zespolone na stałe na szyjach, zaraz za uszami. Głeboko namacałem jakieś dziwne twory, przypominające sztywne patyki, grubości kciuka, poplątane między sobą. Nie miałem pojęcia, co takiego dziwnego namacałem.
Nie okazując zupełnego zaskoczenia oraz nie przyznając się do braku diagnozy, wstałem, obmyłem ręce i wziąłem kolegę na bok. Poprosiłem go, aby się przebrał i sprawdził, z czym tu mamy do czynienia. Miałem pewne domysły, ale nie wierzyłem, abym miał aż takiego pecha – zaliczając już przy pierwszym w życiu rozwiązywaniu porodu przypadek potworkowatości. Nie sugerując niczego koledze, zdałem mu szczegółową relację z badania.
Kolega niechętnie, ale jednak podjął pałeczkę i postanowił sprawdzić moje rewelacyjne odkrycia. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zakończył badanie i dyskretnie dał mi do zrozumienia, że…
nie ma pojęcia, z czym mamy do czynienia.
Słowem – był zupełnie bezradny…
Postanowiłem, że nie możemy dać poznać gospodarzowi, że zupełnie nie mamy planu dalszego działania wobec takiego przypadku. Podzieliłem się z kolegą moimi przypuszczeniami. Przyznał, że moja diagnoza może być prawidłowa, lecz upierał się abym to ja ją przedstawił zebranym w oborze. Bardzo spokojnie oznajmiłem, że mamy do czynienia z potworkowatością i że, niestety, musimy wrócić do lecznicy po sprzęt, gdyż będziemy wykonywali cięcie cesarskie. Po krótkim instruktażu, co w tym czasie gospodarze mają przyszykować, popędziliśmy po „scyzoryki”.
Okazało się, że ten zabieg nie jest tylko dla mnie pierwszym samodzielnym zabiegiem chirurgicznym tego typu. Kolega, pomimo rocznego stażu, również nigdy cięcia cesarskiego nie wykonywał. Mało tego – robił wrażenie że nawet na studiach nigdy nie widział tego zabiegu. Stało się dla mnie oczywiste, że, niestety, muszę sam zmierzyć się z problemem. Pomoc, jaką otrzymałem od kolegi, sprowadzała się wyłącznie do podawania narzędzi.
Najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że moja diagnoza… może się nie sprawdzić. Bałem się tego najbardziej. Jakiej ulgi doświadczyłem, gdy wydobyłem z macicy martwy płód potworkowaty. Był to klasyczny dwugłowiec z jednym tułowiem oraz ośmioma, niedorozwiniętymi, sztywnymi w stawach kończynami.
Kolega również rozpromienił się na ten widok, spod jego czarnego wąsika dało się zauważyć uśmiech. Bez watpienia był to wyraz uznania za przeprowadzony przeze mnie zabieg cesarskiego cięcia.
Nie ukrywam: sam
byłem dumny z tego, że trafnie oceniłem sytuację.
Wkrótce po tym doświadczeniu jeszcze kilkakrotnie spotykałem na tamtym terenie przypadki potworkowatości u cieląt. Jak później udowodniono, za całym problemem stał buhaj, który swój defekt genetyczny przekazywał inseminowanym krowom wraz z nasieniem.
Kazimierz Janik