Brzemienne skutki baciarki
„Nie zno zycio, fto nie bywoł na baciarce!” – nucili młodzi górale, parafrazując popularną piosenkę rezerwistów Marynarki Wojennej. Na barciarce bywałem, więc życia nieco liznąłem. Jedną z moich baciarek zapamiętałem szczególnie – skończyła się kompletną kompromitacją weterynaryjną.
Co to jest baciarka? Dla współczesnych kawalerów z Podhala to termin historyczny – ich dziadkowie czy nawet ojcowie telefonów nie mieli. Ani stacjonarnych, ani, tym bardziej, komórkowych. I jak taki dawny kawaler miał się skontaktować z panną, do której „czuł miętę przez rumianek”? W niedzielę, po sumie, do panny nie podejdzie, bo wszystkie wiejskie baby go obgadają: on się do niej zaleca…Może niedługo dadzą na zapowiedzi… Ani jemu, ani jej takie gadanie się nie przysłuży. Wiejska potańcówka – to dobra okazja, ale rzadka. Nie ma wyjścia – trzeba iść na baciarkę. Baciarka to była wieczorna, nocna włóczęga.
Cel był jeden – ona.
Sposoby dwa: albo szedł baciar samotnie, albo w grupie kolegów. Drugi sposób dawał poczucie bezpieczeństwa – w razie spotkania innej grupy baciarów, podążających w podobnym kierunku, mogłeś liczyć na to, że cię obronią.
Osiągnąwszy cel – dom wybranki – baciar zwykle nigdy nie był pewien, co dalej go spotka. Czy delikatne stukanie w szybę (aby nie obudzić śpiących domowników), spowoduje uchylenie okienka, czy otwarcie go na oścież, czy… zupełny brak reakcji. Takie baciarskie ryzyko. Panna reagowała zależnie od tego, kogo za oknem rozpoznała.
Do „Okrutnej” (tak ją przezwałem, bo, w moim odczuciu, zbyt powściągliwie reagowała na moje zaloty; w rewanżu przezwała mnie „Okropnym…), mieszkającej w sąsiedniej wiosce (godzina szybkiego marszu) wybrałem się wieczorową porą samotnie. Spodziewałem się, że na poddaszu, w oknie małej izdebki, zobaczę światełko. Nic z tego. Jedyne, oświetlone w całym domu pomieszczenie, to była corno izba, pełniąca zarazem rolę kuchni. Przez, pozbawione firan czy zasłon, okno dostrzegłem, siedzącą przy stole i dobrze się bawiącą, sporą grupę domowników i gości. Oczywiście, wśród nich była też „Okrutna”.
„No, to po baciarce…” – pomyślałem gorzko.
Deszcz zacinał coraz mocniej. Wracać, czy zaczekać? Stanąłem pod drzewem niezdecydowany. Już miałem wracać, gdy na poddaszu zapaliło się światło. Wyjąłem z kieszeni parę przygotowanych szyszek – jedna z nich trafiła w cel…
„Okrutna” mnie rozpoznała, zbiegła na dół i dyskretnie („Zdejmij buty, żeby nie hałasować…”) wprowadziła do swego królestwa. Dostałem instrukcję, aby siedzieć cicho w ciemności, ona tymczasem musi jeszcze na jakiś czas wrócić do towarzystwa, a później… zobaczymy.
Po dobrej półgodzinie wróciła. Powiedziała towarzystwu, że źle się czuje i musi się położyć. Całkiem dobre wytłumaczenie – przyznałem jej rację.
Niestety, nie do końca dobre – jak się okazało. Po następnej półgodzinie usłyszeliśmy skrzypienie schodów – to troskliwy tatuś postanowił sprawdzić, jak córeczka się czuje…
– I kogo my tu mome? – zaczął gazda od progu, widząc nieznajomego w pokoju córki.
–To Władek z Dzianisa, mój skolny kolega. Weteryniorz… – zaczęła się jąkać „Okrutna”, zmieszana jeszcze bardziej niż ja.
– A, weteryniorz… A ka się ucyłeś tego zawodu? W Nowym Torgu moze?
– W Nowym Torgu.
– A praktyki jakie miołeś? Ka?
– Miołek. W Cornym Dunajcu.
– Moze u doktora Cisonia?
– U niego tyz.
– No to, Właduś, z niebaś nom spod!
Zbadołbyś nom jałowke, cy jest cielno?
Zamurowało mnie. Na praktykach w Czarnym Dunajcu lekarz i technik parę razy pozwolili mi pomacać krowę, u której stwierdzili ciążę. I to było całe moje doświadczenie ginekologiczno-położnicze, wyniesione z technikum. W Lublinie, już jako student weterynarii, właśnie korzystający z dziekanki, wprawdzie przez cały semestr chodziłem na zajęcia praktyczne z tej dziedziny do Zakładów Mięsnych przy ul. Turystycznej, ale też owoców to nie przyniosło.
Jakim cudem, będąc na dziekance, uczestniczyłem w zajęciach? Bo chciałem pomóc koledze ze starszego roku. Kolega zachorował na żółtaczkę i przez kilka tygodni musiał przebywać na kwarantannie. Zapytał, czy nie zechciałbym się wcielić w jego rolę i przez owych kilka tygodni występować na zajęciach, jako … on. Bo w przypadku dłuższej absencji straci rok studiów… Asystenci na zajęciach się zmieniają, przez kilka tygodni nikt nie zauważy, że on… to nie ja – pocieszył mnie. Przystałem. Niestety, asystent był ciągle ten sam, po jakimś czasie już zwracał się do mnie… nazwiskiem kolegi. Nie było wyjścia – musiałem dotrwać do końca semestru.
Pożytku wielkiego z tej praktyki nie było. Spośród krów kierowanych na rzeź, w czasie całego semestru, ciężarnych trafiło się zaledwie kilka. Widać, lekarze, którzy je wcześniej badali, solidnie traktowali swą robotę.
Rok, czy dwa lata później, kiedy przyszło mi, już pod własnym nazwiskiem, uczestniczyć w zajęciach przy Turystycznej, przeżyłem niemały stress.
– A pan to nie chodził już wcześniej na zajęcia z położnictwa? – zapytał mnie asystent, u którego praktykowałem pod innym nazwiskiem.
– Nie. Jestem pierwszy raz…
– Dziwne… Dałbym głowę, że już się spotykaliśmy…
– Rozumiem, panie doktorze. Pan mnie zapewne myli z moim bratem ciotecznym, który jest dwa lata wyżej… Wszyscy mówią, ze jesteśmy bardzo podobni… – wypaliłem bez namysłu
– No, faktycznie. Jak dwie krople. Matczyne geny, widać, dominują…
To, co: zbados nom tom france?
– powtórzył gazda pytanie, zmieniając nieco jego formę.
– Cemu niy. Mogem zbadać… – czułem, że innej odpowiedzi udzielić nie mogę. Po chwili żałowałem pochopnej deklaracji. Ale już nie było odwrotu.
Zeszliśmy na dół. Ponowna prezentacja – domownicy i goście zachwyceni obrotnością gazdy: skąd ty tak szybko, o tej porze, wytrzasnąłeś weterynarza?! A to moja tajemnica… A tymczasem – po kielichu!
Proszę o wiadro ciepłej wody, mydło, denaturat. Denaturatu nie ma. To może być spirytus. Taki do picia? Taki. A do czego on? Żeby rękę odkazić. A po co – żeby zaraz ją do zas… krowiej dupy wsadzić? Właśnie po to: krowa ma swoje bakterie, ja mam swoje, nie można ich mieszać…
Z całym towarzystwem idziemy do jałówki. Wkładam rękę po łokieć – nic. Wkładam głębiej – zero. Jestem w jałówce po pachę. Wyżej, niżej, w lewo, w prawo – wszędzie czuję to samo: miękko, ślisko, ciepło, nigdzie żadnej różnicy. Z czoła pot kapie mi już prawie strumieniem (bardziej z przejęcia niż z wysiłku) – ciągle nic nie wyczuwam.
Skończyć, czy jeszcze poudawać?
– Od downa ona mo być cielno? – zagaduję, by przerwać niezręczną ciszę.
– Z pół roku temu wiedli my jom do bycka, dokładnie mom zapisane w kalendarzu – wyjaśnia gazda.
– No to wyglondo na to, ze tyn bycek się nie popisoł… Jałówka nie jest cielno.
I jo tyz tak myśloł. Musime jom sprzedać…
* * *
Trzy miesiące po tamtej baciarce, połączonej z badaniem, „Okrutna” przekazała mi radosną wiadomość: jałówka właśnie się ocieliła! Cielaczek zdrowy, choć nikt mu nie pomagał przyjść na świat. Bo nikt się porodu nie spodziewał. Wszak weterynarz twierdził, że bydlę nie jest brzemienne…
Władysław Styrczula