Akcje masowe – jak szczepienie przeciw różycy, tuberkulinizacja, odgzawianie – nie wymagały indywidualnych powiadamiań rolników o planowanych terminach zabiegu. Zwykle sołtys informował na tablicy przed sklepem o planowanej akcji, w razie potrzeby do agitacji dołączał się kierownik szkoły, a nawet … proboszcz – gdy była nagła potrzeba, w ogłoszeniach parafialnych dodawał komunikat służb weterynaryjnych. Słowem – wieś wiedziała, że weterynarze nadchodzą…

            Uzbrojeni w tę wiedzę, jako praktykanci szczepiący świnie przeciwko różycy, nie zawracaliśmy głowy rolnikom przedstawianiem się i wyjaśnianiem celu naszej wizyty, tylko od razu przechodziliśmy do rzeczy, pytając:

            – Macie świnie?

            Macie? No to szczepimy. Nie? Idziemy dalej.
            I  tak doszliśmy, we dwóch, ze Staszkiem Łuszczkiem, jako praktykanci po czwartej klasie nowotarskiego Technikum Weterynaryjnego, na koniec Cichego.

            Między Cichem a Dzianiszem jest maleńki przysiółek, zwany przez miejscowych Za Wierchem, a przez mapę Google Zawierszkiem. Przysiółek to za wielkie słowo – są tu raptem dwie zamieszkałe gazdówki. Gruszków i Hanki Bosiowej (dziś już tylko jedna – bo Hanka niedawno zmarła).

            Dochodzimy do gazdówki Gruszków, starszy gazda skrząta się po podwórku.

            – Mocie świnie? – pytamy.

            – Ni mom.

            – A sąsiedzi mają? – macham ręką w kierunku domostwa położonego 150-200 metrów wyżej.

            – Sąsiadka tyz ni mo.
            No i poszliśmy dalej, do Dzianisza.

*             *              *

            Kilkanaście lat później siedzę  z moim szwagrem Kazimierzem Gruszką (najmłodszy spośród „Zowiersianów”ożenił się z moją siostrą Hanką) przy suto zastawionym świątecznym stole, podziwiam i zachwalam jego przepyszne wędliny i wędzonki domowej roboty.  Kazio, choć odporny na moje pochwały, przyznaje, że  domowym masarstwem „od zawsze” się para, bo zawsze na święta jest świniobicie.

            – Ale w 1973 roku świniobicia nie było… – zauważam.

            – Jak nie było?! Musiało być. Jak każdego roku.

            – Nie było. Bo latem tego roku świń nie mieliście…

            – Zawsze mieliśmy! A skąd ty możesz wiedzieć, jakie zwierzęta i kiedy u nas były?

            No to opowiadam historię sprzed 15 lat – jak to ze Staszkiem  chcieliśmy zaszczepić świnki przeciwko różycy, ale ich nie było.

            Kazio przez chwilkę milczy, odgrzebuje coś z pamięci, po czym zaczyna się śmiać. Tak się śmieje, że powała prawie się trzęsie.

            Po chwili odzyskuje sprawność mówienia i relacjonuje, co usłyszał od ojca:

            Wyszło dwóch młokosów z lasu. Gumiaki zabłocone, ubrania pogniecione, pobrudzone, gęby podejrzane. Pytają się o świnie. No to im rzekłem, że świń nie mamy. I sobie poszli. Widać – na zwiady chodzili…

            Trudno się dziwić takiej reakcji gazdy Zza Wierchu. Kilka dni wcześniej z Dzianisza ktoś w nocy wyprowadził ze stajni dwa konie – zniknęły bez śladu. Parę tygodni wcześniej w Witowie i Chochołowie  skradziono kilka krów. Ślady prowadziły do granicy czechosłowackiej (wtedy Czesi i i Słowacy mieli wspólne państwo). Kradzieże inwentarza były dość powszechne. I obawy właścicieli – również.

            Informacja o szczepieniu Za Wierch nie mogła dotrzeć, bo „Zowiersiany” z Cichem (którego oficjalnie, administracyjnie  byli częścią) praktycznie się nie kontaktowali – dzieci słali do  szkoły w Dzianiszu, tam korzystali z opieki w ośrodku zdrowia, tam chodzili do kościoła.
            Na szczęście, okazało się, że szczepionka nie była  niezbędna – świnki przeżyły bez niej bez problemu aż do momentu świniobicia.

            A wyroby szwagra Kazia – jak zawsze – były nadzwyczaj smaczne…

                                                                                                   Władysław Styrczula