…a na północ – różni. Do takiego wniosku doszedłem już kilka dni po rozpoczęciu praktyki zawodowej po skończeniu czwartej klasy nowotarskiego technikum weterynaryjnego.

            Lecznica, do której szkoła kieruje praktykantów, wykorzystuje ich umiejętności, mówiąc oględnie, dość powściągliwie. Trudno się dziwić – młody, niedoświadczony człowiek może narobić więcej szkód, niż pożytku. Praktykantowi najlepiej zatem powierzyć zadanie, któremu bez problemu sprosta. Takim jest, na przykład,

szczepienie świń przeciw różycy.

            Szef czarnodunajeckiej lecznicy, lek. wet. Michał Cisoń, człek o spojrzeniu ostrym i sercu gołębim, już na samym początku praktyki, skierował mnie i Staszka Łuszczka, z którym odbywałem praktykę, na front walki z różycą.

            Doktor Cisoń dla załogi lecznicy był wielkim autorytetem – w każdym trudnym przypadku potrafił znaleźć sensowne rozwiązanie, wspomagał lekarzy i techników swą wiedzą i bogatym doświadczeniem.  Zwierzętami zajmował się mało. Jego głównymi pacjentami były kobiety w wieku mocno już zaawansowanym. Przypadłości kobiece były bowiem jego główną specjalnością. I musiał być dobry w tej dziedzinie, skoro przed jego gabinetem codziennie ustawiało się  kilkanaście staruszek. I to nie tylko z najbliższej okolicy.

            Czy pobierał opłatę za leczenie? Nie wiem. Wiem, że kobiety przychodziły z jajami, śmietaną, oscypkiem. Oscypki były dobre – doktor chętnie je załodze udostępniał.

            Skierował nas zatem doktor Cisoń do szczepienia przeciwko różycy.  Patronat nad nami miał sprawować technik weterynarii Zbyszek  Kuraś, syn-pogrobowiec słynnego partyzanta „Ognia” – Józefa Kurasia.

            Na pierwsze szczepienie pojechaliśmy do Cichego. Zbyszek, widząc, że dobrze nam idzie, zdecydował: idziecie we dwóch, jeden szczepi, drugi zajmuje się kwitami, ja się urywam, mam swoje sprawy. Dacie radę?

            Czemu nie!

            Zbyszkową  nowatorską procedurę wkrótce samowolnie udoskonaliliśmy  – doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu bawić się w doktora i buchaltera, tylko połączyć obie czynności. Szczepię  – i zapisuję, tak będzie szybciej. Zatem: ty, Staszek, idziesz lewą stroną drogi, ja prawą. Dzięki takiemu rozwiązaniu czas szczepienia w Cichem zmniejszył się z planowanych pięciu dni do trzech.

Oczywiście, doktora Cisonia o naszych racjonalizatorskich rozwiązaniach, na wszelki wypadek, nie informowaliśmy…

Czas na wyjaśnienie tytułu:

Dlaczego w Cichem żyją dobrzy ludzie?

Szczepienie przeciwko różycy było bezpłatne. Zarówno szczepionka, jak i sam  zabieg.

– To kielo nolezy się za to scypiyniy? – pytał gospodarz.

– Szczepionka jest darmowa – odpowiadaliśmy powściągliwie, nie rozwijając tematu.

– Ale za fatygę cosik się nolezy… – kontynuował gazda.

            Nie wchodziliśmy w dyskusję. I gazda wyjmował „rybaka” (5 zł), albo przynajmniej 2 zł.

I tak powtarzało się niemal w każdym domu. Kilka dni później trafiliśmy na szczepienie do Piekielnika. Tam już nie było tak dobrze…

– To kielo nolezy się za to scypiyniy? – pytał gospodarz w Piekielniku.

– Szczepionka jest darmowa.

– No to bardzo się cieszę. Dziękuję!

No – nie! W Cichem potrafią docenić „fatygę”, a tu tylko sknerusy?!

Postanowiliśmy zmienić taktykę.

– Szczepionka jest darmowa. A za fatygę – jak pan uważa…

Mniej więcej co drugi dawał monetę. A co drugi – dobre słowo.

            To też się liczy…

                                                                                                Władysław Styrczula