Pełniąc dyżur niedzielny w PZLZ Pilica z samego rana, przed ósmą, kiedy zajeżdżałem na podwórze lecznicy, zauważyłem, że na schodku przed drzwiami wejściowymi oczekuje na mnie kobieta. Na drodze przed budynkiem stoi samochód osobowy, a w nim, za kierownicą, siedzi mężczyzna, paląc papierosa.
Jak się okazało, na schodach stała gosposia z pobliskiej Cisowej – dla mnie najładniejszej w całej okolicy wioski, oddalonej od Pilicy o około 3-4 km. Zapytałem cóż tak pilnego przygnało ją w tak pięknie rozpoczęty, niedzielny poranek. Oznajmiła, że właśnie jej jedyna żywicielka rodziny,
młódźka nie może się wycielić.
Od drugiej w nocy nieboraczka pomrukuje, kładzie się, znów wstaje, a gdzieś od czwartej nad ranem zaczęła silnie przeć, ale cielaka –jak nie było, tak nie ma.
Zapisałem adres i kazałem czekać na mnie w domu. Moja klientka zaczęła mi dokładnie tłumaczyć, gdzie mam dojechać, zostawić samochód i dalej, już piechotą, do obory dotrzeć.
– Pan tu nowy, więc pewnie nie wie, gdzie jest przysiółek w Cisowej, na którym mieszkam sama od dwóch lat. Mąż, będzie na wiosnę dwa lata, jak zmarł. I od tej pory muszę się męczyć z tym wszystkim sama.
Po podaniu dokładnych wskazówek, jak mam sprawnie i szybko dojechać, gosposia wsiadła do samochodu i odjechała. Zabrawszy potrzebny sprzęt oraz medykamenty, bez zbędnego marudzenia, odpaliłem wartburga i pognałem w górę drogą na Wolbrom, by przed miejscowością Smoleń, na ostrym zakręcie w prawo, nieopodal ruin zamku Pilcza (znajdowałem się na szlaku Orlich Gniazd) skręcić w lewo, zgodnie z informacją na drogowskazie – Cisowa.
Wioska ta rozciąga się wzdłuż prześlicznego kanionu pomiędzy dwoma wzniesieniami, od najwyższego miejsca na Smoleniu spod ruin zamku w kierunku północnym, by dotrzeć po ok 3,5 km do bardziej płaskiego terenu, po którym płynie w kierunku Żarnowca rzeka Pilica. Główna część wioski, zwana Starą Wsią, ciągnie się wzdłuż tego wąwozu u stóp lewego wzniesienia. Pod koniec drogi, wzdłuż Starej Wsi, ok 500 m od skrzyżowania z drogą Pilica-Żarnowiec odbija w lewo odnoga do Cisowej Kolonii. Po prawej stronie, poniżej drogi, widać było kilka zabudowań gospodarskich, do których nie prowadziła droga publiczna. Każde z gospodarstw miało, prowadzącą pośród pól, własną drogę, w zasadzie nie nadającą się do jazdy samochodem. Bywało, szczególnie porą zimową, że owe 300 m gospodarz podwoził potrzebnego fachowca, w tym weterynarza, furmanką.
Zaraz po wjechaniu do Starej Wsi, tuż obok kuźni, było skrzyżowanie z drogą bitą, skręcającą pod kątem 90 st. w prawo. Tu właśnie, w/g wskazówek gosposi, mam skręcić w prawo, po czym po podjechaniu pod lekkie wzniesienie, zmuszony byłem zaparkować auto. Bo droga właśnie się skończyła. Dalej wąska ścieżyna biegła w dół, po czym kierowała się na zbocze prawego wzniesienia, wprost pod jedyne tu drewniane zabudowania, by dalej ciągnąć się w górę, aż do wioski w gminie Wolbrom – Kąpiele Wielkie. Na lewo od gospodarstwa, do którego zmierzałem około 200 m, stały również drewniane budynki drugiego gospodarstwa.
Po przybyciu na miejsce poprosiłem gosposię o przygotowanie ciepłej wody, mydło oraz ręcznik. Ponadto poprosiłem, aby zwołała kilku mężczyzn do pomocy przy porodzie. Kobieta odrzekła, że, niestety, w sąsiedztwie, prócz jednego sąsiada,
nie ma żywej duszy.
Po wejściu do obórki oczom moim ukazała się leżąca na ściółce mocno wychudzona, wykazująca silne parcia krowa. Tym bardziej rozmyślałem nad tym, czy przy pomocy gosposi oraz przybyłego, mikrej postury, sąsiada, uda się szczęśliwie przeprowadzić poród. Badając krowę, stwierdziłem, że mamy do czynienia z opadnięciem główki wraz z podwinięciem obu kończyn przednich płodu.
Po ustaleniu główki oraz wyprostowaniu kończyn, założeniu linek porodowych oraz haka oczodołowego, bez trudu udało nam się wydobyć na zewnątrz żywego cielaka. Sąsiad, ponieważ spieszył się na niedzielną mszę, usłyszawszy, że już po wszystkim i nie jest już potrzebny, szybko oddalił się w kierunku własnego domu. Ja z kolei, podciągnąwszy cielaka do pyska matki, wyszedłem na zewnątrz obory, aby umyć zabrudzone śluzem oraz krwią ręce.
Nagle z wnętrza obory dobiega mnie wołanie. To alarmowała gospodyni – mówi, że krowa ponownie poczęła przeć i z dróg rodnych wygląda coś białawego. Wracając do położnicy stwierdziłem, że nasza, nad wyraz wychudzona krówka… rodzi drugiego cielaka. Jako że w ciążach bliźniaczych płody są z reguły mniejsze, sam bez trudu wydobyłem kolejnego cielaka. Gosposia, z widocznym zadowoleniem na twarzy, pomagała mi z dociągnięciem cielaka do pyska młódźki.
Tym razem
postanowiłem zachować się profesjonalnie.
Uznałem, że po wydobyciu pierwszego płodu popełniłem kardynalny błąd – nie sprawdziłem stanu macicy, co tak mocno nam wpajał profesor Malinowski na położnictwie. Tym razem, będąc w 100 procentach pewnym, że w macicy co najwyżej tkwią dwa łożyska po bliźniakach, wkładam śmiało przedramię w drogi rodne krowy i… nie dowierzam, co napotyka moja dłoń. Okazuje się, że głęboko, w wielkiej jamie, macicy tkwi sobie trzeci cielaczek. Oczywiście – i tego nieszczęśnika wydobyłem bez trudu, przy ochoczej pomocy gosposi.
Widoku trzech żywotnych cielaków, obok mocno zmęczonej, ale jakże szczęśliwej matki, wylizującej ochoczo śluz ze skóry cielaków, oraz przeszczęśliwej, uśmiechniętej gospodyni, skrupulatnie wycierającej sierść maluszków wiechciem siana, nie zapomnę nigdy.
Kazimierz Janik