Będąc młodym, ambitnym, dobrze rokującym terenowcem, zdarzył mi się niecodzienny przypadek.

         W tamtych, przedinternetowych czasach, w pierwszej połowie latach 80-tych ubiegłego stulecia, każde święta, zarówno zimowe – Bożego Narodzenia – jak i wiosenne – Wielkanocne – obchodziliśmy w ścisłym gronie rodzinnym. Każdego dnia podczas owych świąt zajeżdżaliśmy swoimi sprzętami: ja wartburgiem przejściówką z lat pięćdziesiątych, mój starszy brat syrenką 105L a szwagier syrenką 102 – w pierwszy dzień Bożego Narodzenia tym razem padło, iż spotykamy się rodzinnie, w pełnych składach, z dzieciakami, a mieliśmy ich, każde z rodzeństwa, po 2 chłopaków, tylko starsza siostra, Barbara, córeczkę Gosią, u najstarszego brata – Staszka. Zabieraliśmy również naszych seniorów. Była nas zatem niemała grupa, istna zgraja.

         Pamiętam tamten czas, zima przepiękna, mróz koło 15 st. C, pod butami skrzypiał silnie zmrożony śnieg. Dojechałem na świąteczną kolację do brata jako ostatni z całego grona rodzinnego. Jak zwykle, i tym razem musiałem jeszcze coś załatwić w terenie, pewnie nawet miałem dyżur lecznicowy, taki pod adresem zamieszkania. I ktoś był w nagłej potrzebie.

         Jeszcze nie dostałem zamówionej czarnej,  popularnej w tamtych czasach kawy „plujki”, gdy

ktoś począł dobijać się do drzwi.

Brat pobiegł sprawdzić, ktogo tam, w dzień świąteczny, przygnało. Bo odwiedzin sąsiedzkich bądź u znajomych w święta raczej wówczas nie tolerowano. Okazało się, że to nasz brat stryjeczny Stanisław z sąsiedniej wioski, z Gołaczew, pilnie poszukuje mnie, gdyż jego jedyna żywicielka rodziny, młódźka, zaniemogła. Postanowił szukać mnie w/g klucza – są święta, więc może mnie zastać albo w domu, albo u najbliższej rodziny. I nie pomylił się.

         Poprosił brata, abym na chwilkę odszedł od suto zastawionego stołu, gdyż ma coś bardzo pilnego do mnie, chce zaczerpnąć fachowej rady w kwestii niedomagającej krówki.

         Stanisław ożenił się z o dwa lata starszą panną, zamieszkującą w byłym gołaczewskim dworze. Stara chałupina, kryta strzechą, pełniąca niegdyś siedzibę miejscowego dworu, a obok niej równie stara stajnia z oborą, a w niej jedna krówka. Po śmierci teściowej młodzi zadowolili się utrzymaniem wyłącznie jednej krówki. Kuzyn nie miał głowy do gospodarki, wespół z ojcem prowadzili dobrze prosperującą, jak na tamte lata, firmę transportową. Ciężarówki w stylu stary Mann czy stary Mercedes dawały radę w dowozie w całym terenie materiałów budowlanych. Zatem Stanisław obrabiał wyłącznie spory kawałek odziedziczonej przez żonkę ziemi, a Zenia, jego żona, zajmowała się dzieckiem oraz jedyną w gospodarstwie młódźką.

         Stanisław oznajmił, że krowa jakimś cudem uwolniła się z uwięzi, wydostała na zewnątrz obory i obecnie na zmrożonym śniegu, już od dobrych paru godzin, leży. Nijak nie chce wstać, a więc

 grozi jej zamarznięcie.

Mróz rzeczywiście z każdą godziną przybierał na sile. Była bowiem pora wieczorna, a zatem w pogodną noc mróz może sięgnąć nawet 20 st. C.

         Nie mogłem z tych opowieści nic zrozumieć. Krowa dotyczczas zdrowa, nie rodząca w ostatnich paru miesiącach, w szczycie laktacji, wykazująca do końca apetyt, nie mogła tak nagle podupaść na zdrowiu. Postanowiłem, że udam się do biednego zwierzęcia i może coś sensownego doradzę. Muszę, po prostu, najpierw zbadać pacjentkę. Kuzyn zaproponował, że mnie zabierze i po wszystkim odwiezie z powrotem na wieczerzę, do miejsca rodzinnej schadzki. Zasiadłszy wygodnie w Warszawie (stryj dobrze sytuowany, jako jedyny we wsi, miał „taksówkę” – tak wówczas u nas mówiono na osobowe auto; i na dodatek nie byle co: Warszawę!).

         Podjechaliśmy zatem najpierw do mojego domu, abym wskoczył w roboczy uniform oraz zabrał potrzebny sprzęt, medykamenty – i dalej popędziliśmy z ratunkiem do zwierzecia. Ok. 100 m przed celem podróży, w blasku świecącego księżyca, zauważyłem idących szybkim krokiem dwóch mężczyzn. Jeden dźwigał, zawieszony na ramieniu, dość pokaźnych rozmiarów rzeźniczy topór. Stanisław wyjaśnił mi, że w czasie, kiedy pojechał do mnie po poradę, żona pobiegła do mieszkającego na końcu dzielnicy rzeźnika. Zatem i

ekipa do ubicia chorej krowy była już zmobilizowana do działania.

         Po wyjściu z „gabloty” zobaczyłem krowę leżącą na śniegu, tuż obok budynku obory, przepięknie prezentującej swój fronton pobielony na święta mleczkiem wapiennym. Krowa leżała w pozycji fizjologicznej, na mostku. Z jej nozdrzy wydobywały się, w rytm głębokich, prawidłowych wydechów, kłeby pary. Zarówno tętno, badane na żyle jarzmowej, jak i tony serca nie wykazywały odchyleń od normy. Nic nie wskazywało na jakiekolwiek schorzenie. Nie mogłem w żaden sposób ustalić powodu zalegania zwierzęcia. Może ketoza? Począłem rozpytywać, co krowa jadła i czy do picia nie dostała czegoś poza czystą, pitną wodą. Stanisław nie przypominał sobie, aby w ostatnich dniach zmieniono zwierzęciu dietę.

         Chwilę potem jednak oznajmił, że wieczorem w wigilię prowadził destylację zacieru. Z powodu późnej pory nie dokończył jednak procesu i ostatni zalew z destylarki postanowił dać do wypicia bydlęciu; wszak

to przecież cukrówka i krowie będzie smakowało.

Wieczorem krowa wypiła wiadro na wpół odciągniętego zacieru zaś w niedzielę wczesnym popoudniem dobry gospodarz napoił bydlątko pozostałą częścią, w ilości półtora wiadra smakowitości.

         No to jesteśmy w domu! – orzekłem. Pacjentka jest… w sztok pijana. Poleciłem, aby – wykorzystując silnych, niedoszłych oprawców – wciągnąć leżącą krowę do obory na jakiejś derce i pozostawić ją tam w spokoju, niczym w izbie wytrzeźwień, do następnego dnia.

         W drugi dzień świąt Stanisław odwiedził mnie z dobrą wiadomością: młódźka wytrzeźwiała, ma się dobrze.  W ramach zapłaty dostałem butelczynę z wigilijnej destylacji. Wypiłem strzemiennego – oczywiście: za zdrowie młódźki…

                                                                                                   Kazimierz Janik