W jednej z wiosek w gminie Trzyciąż, należącej do powiatu olkuskiego, od zarania, na kilkunastu hektarach gospodarzył stary ojciec wraz z dwoma synami. Już od dawna, krążyły legendy, że od pokoleń, toczyli oni wojnę z sąsiadem o przysłowiową piędź ziemi.
Kiedy schorowany ojciec zmarł, sprytny sąsiad przypuścił atak na braci, celem utrzymania przy swoim areale, przyoraną niegdyś część gruntu. Bracia nie poddawali się namolnemu sąsiadowi i, za wszelką cenę, chcieli odzyskać swój skrawek ziemi. W dodatku niedługo potem w nieszczęśliwym wypadku jeden z braci zginął przygniecony ciągnikiem. W gospodarstwie pozostał młodszy brat, niesprawny intelektualnie.
Zachłanni sąsiedzi uznali, że
nadeszła dogodna pora na właściwy atak
– wszak nieporadny sąsiad z pewnością odpuści. Być może uda im się nawet przejąć całe gospodarstwo; wszak jego córka właśnie wyszła za mąż za młodziana zamieszkującego po drugiej stronie spornego gospodarza. Dzielące majątki gospodarstwo naszego bohatera znacząco poprawiłoby stan posiadania nowożeńców. Nadzieję wiązali w tym, że… dopomoże im Inspekcja Weterynaryjna.
Samotny, mało gramotny sąsiad, żył z, wpojoną od lat przez ojca oraz brata, niechęcią do wszystkiego, co mogłoby zaburzyć utrwalone od lat nawyki. Utrzymywane zwierzęta, od samego początku funkcjonowania systemu IRZ, gospodarz nie zgłosił do systemu, nie oznakował ich, ani nie posiadał koniecznych paszportów. Sprytny sąsiad wykorzystał ten fakt i pisał na niesfornego rolnika donosy, gdzie tylko popadło. Każda z instytucji odsyłała taki donos do załatwienia przez naszą instytucję – wszak nadzór nad funkcjonowaniem systemu spoczywa na Inspekcji Weterynaryjnej.
Nie było wyjścia,
zmuszony byłem przeprowadzić w gospodarstwie kontrolę.
Problemem jednak było to, że gospodarz bardzo gwałtownie reagował na widok w obejściu obcego mężczyzny. A najbardziej irytowali go ci w mundurach policyjnych. W swojej pamięci nosił urazę do mundurowych, gdyż kilkukrotnie miał okazję być zatrzymanym z powodu sąsiedzkich waśni.
Na pierwszą wizytę do gospodarstwa postanowiłem wysłać moje pracownice – wszak podobno kobiety łagodzą obyczaje… Jakież było moje zdziwienie, kiedy po powrocie usłyszałem od nich, że ten groźny gospodarz, jest… bardzo rozmownym i miłym panem, który podjął panie herbatką, a nawet podyktowałim przepis na ciasto, które, jak im opowiadał, sam, od czasu do czasu, wypiekał. Słowem, dziewczyny spisały się na medal. Dokładnie odnotowały stan posiadania zwierząt oraz wszelkie powody, dla których gospodarz nie wdrożył dotychczas systemu IRZ. Ponadto poleciły, aby o dalsze porady nieszczęśnik udał się…. a jakże mogło być inaczej, właśnie do szefa czyli do mnie.
Któregoś dnia ów pan zjawił się w inspektoracie. Petent tłumaczył braki w oznakowaniu zwierząt prozaiczną przyczyną – brakiem gotówki na zakup kolczyków. Wyliczał, ile teraz musi wydać pieniędzy na nawozy – bo właśnie zbliża się wiosna, jest pora siewu oraz sadzenia ziemniaków. Postanowiłem zaskoczyć biedaka. Sięgnąłem do portfela po banknot 50 – złotowy, który położyłem przed nieszczęśnikiem, oznajmiając, że to są pieniądze na zakup kolczyków i że jest to prezent świąteczny, jaki postanowiłem mu sprawić, i który nie podlega zwrotowi.
Rolnik, mocno zmieszany, nie mógł pojąć tego gestu. Twierdził, że nie może przyjąć tych pieniędzy, gdyż nie ma z czego oddać. Po kolejnych zapewnieniach, że nie musi nic zwracać, zabrał pieniądze.
Satysfakcji ze swojego gestu miałem więcej: gospodarz tkwił mentalnie jeszcze w czasach minionej, ogromnej inflacji i obecne pieniądze przeliczał na walutę sprzed denominacji – do wartości na banknocie dodawał cztery zera. Tak też uczynił z podarowanym mu banknotem 50 – złotowym. Opowiadał wszędzie, jaki to w Olkuszu jest hojny powiatowy weterynarz – podarował mu… pół miliona złotych!!!. I w dodatku… nie żądał zwrotu tych pieniędzy.
Minęło kilka dni, a na moje biurko trafiła
kolejna skarga na tegoż gospodarza.
Tym razem pod skargą podpisała się sąsiadka. Uprzejmie donosiła, że sąsiadowi padł koń, którego zwłoki ten zakopał w polu. Sąsiadka znała obowiązujące przepisy, które zabraniały grzebania zwłok zwierzęcych. Padlinę każdy rolnik musiał poddać utylizacji na własny koszt. W kraju, po kilku latach akcesji w UE, dość prężnie rozwinął się przemysł utylizacyjny oraz tzw. zakłady pośrednie, zajmujące się zbiórką padłych zwierząt w terenie i przekazywaniem tych specyficznych „śmieci” do utylizacji. Łamiący ten przepis narażali się na spore kary finansowe.
Sąsiadka, naszymi rękoma, chciała doprowadzić do ukarania, i tak ledwo wiążącego koniec z końcem, rolnika. Nie było wyjścia. Trzeba było jak najszybciej rozwiązać problem, bowiem skarżąca groziła ściągnięciem telewizji, by wykazać wykroczenie, sąsiada. Próby namówienia wójta, by na koszt gminy zutylizować zwłoki konia, spełzły na niczym. Musiałem zadziałać urzędowo. Zebrawszy silną grupę, w skład której weszli: pani sekretarz gminy, kierownik wydziału rolnictwa z urzędy gminy w Trzyciążu, patrol policji z Wolbromia i ja wraz z pracownicą inspektoratu, udaliśmy się na miejsce „zbrodni”, czyli do gospodarstwa, w którym właściciel zakopał końskie zwłoki.
Ustalenia były proste: najpierw policjanci „zbadają”, w jakiej dyspozycji psychicznej znajduje się gospodarz i dopiero, po wyraźnym sygnale z ich strony, grupa uda się do gospodarstwa. Gospodarz nadzwyczaj był w tym dniu przyjaźnie nastawiony do obcych, nawet do mundurowych. Bez wahania poprowadził nas za stodołę, wprost do miejsca pochówku konia, oddalonego ok. 500 m. od zabudowań. Wskazał na zaorane kopisko, na którym były widoczne ślady pracy koparki, która wykopała głęboki na 2 m. dół, w którym, po wcześniejszym zsypaniu wapnem, umieszczono padłego konia. Na koniec gospodarz, tytułując mnie… ministrem, zapytał, czy dobrze wykonał pogrzebanie zwłok. Odpowiedziałem, że obecnie praktyki takie są zakazane i że trzeba będzie odkopać zwłoki i następnie oddać je do zakładu utylizacyjnego.
Zdziwiony gospodarz poczerwieniał na twarzy, po czym odpalił, że żadnej ekshumacji nie będzie. I basta! Oświadczył, że
więcej moja noga na jego gruntach nie postanie.
Na koniec, szybkim krokiem, udał się w kierunku zagrody. Zostaliśmy sami, w szczerym polu.
Nie mając innej drogi ewakuacyjnej, zmuszeni byliśmy wracać przez podwórze rozgniewanego gospodarza. Baliśmy się, czy nie przywita nas z siekierą w ręku; wszak już miewał takie pomysły – niegdyś pogonił mundurowych, wymachując groźnie tym narzędziem.
Przechodząc przez podwórko zauważyliśmy, jak furiat, mamrocząc coś pod nosem, wypędza bydlęta z obórki, kierując je na pastwisko. Bez trudu dało się dostrzec, że żadne zwierzę nie miało kolczyków. Wcześniejsze moje dobre samopoczucie z faktu zasponsorowania dziwakowi zakupu kolczyków szybko przerodziło się w irytację. 50 zł poszło w błoto…
Sąsiad nie poprzestawał we wzbudzaniu u samotnika frustracji. Postanowił postawić nowe ogrodzenie w granicy działek. Oczywiście – w miejscu, na które nie zgadzał się nasz bohater. Ten, w przypływie furii, odpalił swojego ursusa C360. Podpiąwszy łańcuch do betonowego przęsła, jednym pociągnięciem Ursusem całe nowe ogrodzenie doszczętnie rozwalił. Sąsiad zdarzenie utrwalił na taśmie filmowej, co posłużyło mu do złożenia doniesienia o popełnionym przestępstwie. Nasz bohater trafił za ten występek do aresztu. Jak się później okazało, biedak również oberwał od krewkiego sąsiada – za co i tamten został zapuszkowany.
Po powrocie z przymusowego pobytu w miejscu odosobnienia, obaj
zawiesili wrogie wobec siebie działania.
Do końca mojej pracy w IW nie pojawiły się już skargi na tego gospodarza.
Widocznie do zwaśnionych stron dotarło, że dalsze, samowolne próby dowodzenia swoich racji nie przyniosą oczekiwanego zakończenia. I że z problemem należy się udać do geodety.
Kazimierz Janik