– Kolego Włodku, mamy dziś daleką trasę, jedziemy na rumenotomię za Lubanie, do Zwolińskiego. Byłem tam parę dni wcześniej i wykryłem ciało obce w przedżołądku, będziemy operować – tymi słowami kierownik zaprosił mnie do swojego malucha, stojącego na dziedzińcu włocławskiej lecznicy.

         Żółty samochodzik, dokładnie wypełniony nami i sprzętem, szybko opuścił teren zakładu. Znaleźliśmy się wśród jesiennych pól. Jesień –  niby złota, ale suche koleiny i błotniste jeziora na drodze wcale nie sprzyjały kontemplacyjnym nastrojom. Te drobne niedogodności nie były jednak przeszkodą dla doświadczonego kierowcy „malucha”, jakim się okazał doktor Waldorf. Kierownik, pełen energii, zamiast się skupić na prowadzeniu samochodu – podziwiał złote liście drzew. Nawet nie zauważyłem, kiedy

znaleźliśmy się na miejscu.

         – O!  Tu na nas czekają – kierownik bez ceregieli wjechał na podwórko.

         – Dzień dobry, panie doktorze – na widok naszego samochodu wyszedł z domu gospodarz.

         – Dzień dobry, panie Zwoliński. Gdzie będziemy operować?

         – Gdzie będzie najwygodniej. Może w stodole?

         – Za ciemno. W oborze też nie. Jest jeszcze na tyle sucho i ciepło, że zoperujemy ją na dworze. Niech pan ustawi ten wóz pod ścianą obory i zaklinuje mu koła. Krowę ustawimy wzdłuż i przywiążemy linami do kłonic.

         – Kolego Włodku, co panu będzie potrzebne?

         – Ze dwa krzesła i dużo ciepłej wody, narzędzia są przygotowane.

         – To poproszę o trankwilinę.

         Podałem strzykawkę ze środkiem uspokajającym – i rozpoczęła się moja pierwsza w życiu prawdziwa operacja. Podczas studiów dość napatrzyłem się, jak są operowane zwierzęta. Lecz operacje przeprowadzane w klinikach Akademii Rolniczej w Lublinie pozbawione były tego dreszczyku emocji, jaki poczułem teraz. Wtedy albo mieliśmy do czynienia ze zwierzętami doświadczalnymi, albo zabieg odbywał się w takiej asyście, że zza pleców operujących mało co było widać. Tam, w Lublinie, za zwierzę odpowiadali pracownicy katedry chirurgii, a

tu odpowiedzialny byłem ja i pan kierownik.

         Uważnie śledziłem przebieg operacji, podając narzędzia i potrzebne leki. Wciąż wypatrywałem odstępstw od medycznych kanonów, ale ich nie widziałem. Tymczasem koledzy na studiach aż do znudzenia powtarzali, że w terenie zabiegi „robi się inaczej”. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu także żarty, na jakie w trakcie zabiegów pozwalał sobie czasami profesor Kostyra.

         – Kolego Włodku, czy pana też uczył profesor, jak należy przygotowywać pole operacyjne, ręce? – spytał kierownik.

         – Ze sznurowadłem? – spytałem

         – Z jakim sznurowadłem? dociekał kierownik.

–  odpsrłem że na ćwiczeniach profesor kiedyś przez półtorej godziny odpytywał nas ze sposobów mycia rąk do zabiegów. Tych metod, jak się okazuje, jest mniej więcej tyle samo… co i chirurgów. W rezultacie poszczególne metody i odczynniki do rozpuszczania brudu zaczęły się nam w końcu tak mylić, że nawet profesor robił wrażenie skołowanego. Ćwiczenia miały na celu zapewne wyłącznie podkreślenie ważności dokładnego szorowania rąk, bo zapamiętanie wszystkich metod i odczynników było raczej marzeniem ściętej głowy. Po odpytaniu studentów  profesor zademonstrował krótkie, piętnastominutowe szorowanie rąk, oczywiście – bez wycierania. W zależności od tego, czym traktował swoje ręce, buchały z nich bardziej, lub mniej żrące opary. Po umyciu pokazał osobiście, jak należy zakręcać kran z wodą destylowaną.

         – Łokciem? dopytał kierownik

         – Oczywiście że łokciem. I z mokrymi dłońmi, uniesionymi do góry tak, aby woda spływała w dół i skapywała z łokci na podłogę, bo wtedy nie skaża się już dłoni.

– I prawidłowo! Ja nie myłem rąk tak długo i w tak wyszukanych środkach. Ale niech kolega pamięta, że

jesteśmy w terenie, a nie na uczelni.

         – Widzę, że uczelnia przygotowała was całkiem wszechstronnie do wykonywania zawodu. To dobrze, bo w tym, co mówią lekarze terenowi, jest też często sporo racji. Podczas zabiegu daje się zazwyczaj uniknąć skażenia pola operacyjnego. Niemniej po operacji dzieją się rozmaite cuda. W związku z tym podczas i po zabiegu podajemy antybiotyki. Bez ich udziału to mało kto z nas mógłby spokojnie spać. Antyseptyka i aseptyka w warunkach terenowych jest przeważnie wspomagana przez te właśnie farmakoterapeutyki… A gwóźdź masz naszykowany? – konspiracyjnym głosem, porozumiewawczo spoglądając, zakończył wykład kierownik.

         Zaczerwieniłem się, jak za niedawnych, studenckich lat.

         Cała sztuka z tą operacją polega bowiem na tym, że rozcina się powłoki ciała krowy z lewej strony, niedaleko obok ostatnich żeber, aby odsłonić żwacz. Następnie przecina się ścianki żwacza, wywija je na zewnątrz rany operacyjnej i w tej pozycji mocuje kleszczykami do skóry lub specjalnej ramki.

         Kolejnym etapem jest znalezienie ciała obcego. Pół biedy, jeżeli jest to gwóźdź, lub kawałek drutu. Metalowe cząstki łatwo wychwytuje się za pomocą magnesu. Gorzej, gdy ciało obce okaże się kawałkiem szkła lub sznurkiem, czopującym ujście czepcowo-księgowe. Diagnoza może wówczas okazać się zawodną. Wtedy – zgodnie z kanonami wiedzy akademickiej –  w celu ratowania… reputacji lekarza potrzebny jest gwóźdź.

         – Nie mam gwoździa. Myślałem, że ona ma w brzuchu swój „własny” gwóźdź – półgębkiem, nieśmiało, tłumaczę się kierownikowi.

– To błąd, kolego Włodku. Nie można być człowiekiem małej wiary, ale też trzeba być przygotowanym na wszystkie sytuacje.

A co będzie, gdy gwoździa nie znajdziemy?

– odpowiedział scenicznym szeptem doktor Waldorf.

         Skonfundowany opuściłem głowę. Zwolińscy niepewnie popatrzyli na siebie, udali, że nie słyszeli naszych „szeptanek”.

         – Włodek – wszystko przygotowane. Teraz poszukaj gwoździa. Gdzie go będziesz szukał? – tym razem głośno zapytał kierownik, przytrzymując w zębach niewykorzystany pean.

         – W czepcu. A potem w żwaczu.

         – Dobrze, zatem do dzieła – kierownik odszedł od rozciętej krowy.

         Włożyłem rękę do środka i rozpocząłem omacywanie ścian przedżołądków, czyli tak zwane bezpośrednie badanie palpacyjne. Taka lekcja anatomii na żywo stanowi bardzo ciekawe zajęcie. Daleko, jak tylko mogłem ręką sięgnąć, wyczułem równomierne bicie serca.

         – I co? Jest ten gwóźdź?

         – Nie, nie widzę. Co teraz zrobimy?

– Weź magnes – dostałem do ręki czarny, żelazny pręt, grubości środkowego palca ręki. Magnes był – o dziwo – bez gwoździa…

         Zdopingowany takim zaufaniem kierownika ostro zabrałem się do roboty. Szukanie okazało się teraz efektywniejsze. Do magnesu momentalnie przylegały  żelazne okruchy, jakie tylko znajdowały się w pobliżu. Wyjmowałem po kolei, luźno leżące na dnie żwacza i czepca, kawałki drutu, śrubki, aż w końcu zaczepiłem magnesem o wystający koniuszek.

         – Chyba go mam…

         Po chwili wydobyłem, tkwiący w ścianie czepca, gwoździk.

         – To ten!

         Gwoździk nawet nie był specjalnie zardzewiały. Nieduży, całkiem niepozorny.

         – Pokaż.

         – Może to i  ten. Jest  bardzo ostry. Teraz ja poszukam…

         Jeszcze kilka żelaznych kawałków przybyło do kolekcji gospodarza.

         – To czym pan w końcu karmi swoje krowy? – nie omieszkał zapytać, opłukując ręce, doktor Waldorf. Pytanie, na szczęście, było czysto retoryczne.

         – Teraz potrzymam, a kolega niech zaszyje.

         Szycie, mimo że nie jest efektowną częścią zabiegu, stanowi jeden z jego najbardziej czasochłonnych elementów. Ważne jest, aby robić to  bardzo dokładnie i pamiętać o ewentualnych następstwach każdego źle założonego szwu.

         – Panie Zwoliński, ten młody doktor przez najbliższe trzy dni będzie przyjeżdżał do pana, żeby robić krowie zastrzyki, a po tygodniu zdejmiemy szwy.

         Po tygodniu znowu pojechaliśmy razem. Teraz krówka była już całkiem zdrowa i z wesołą miną żuła pokarm. Na mój widok – swojego oprawcy, który przyjeżdżał do niej w okresie, kiedy świeżo po zabiegu  czuła się koszmarnie i kłuł w rozmaite miejsca – zareagowała przesadnym ożywieniem.

– Ocho, kolego Włodku, widzę, że

pacjentka doskonale sobie kolegę zapamiętała.

Niech kolega się gdzieś schowa, a ja sam pozdejmuję szwy. Nie ma sensu jej zbytnio stresować…

         Złapana za nozdrza krówka stała całkiem spokojnie podczas bezbolesnego w sumie zabiegu, a puszczona – nie widząc mnie – najspokojniej w świecie ponownie zabrała się do opróżniania koryta. Zwolińscy  zaprosili nas  na rosół. Ja bardzo lubię rosół, kierownik – jak się okazało – też. Operacja zakończyła się  więc dla wszystkich jej bohaterów bardzo przyjemnie.

         Historia ta na tym się jednak nie zakończyła.

Parę tygodni później, podczas wizyty na spędzie w Lubaniu, zostałem zaczepiony przez jednego z rolników.

         – Doktorze, czy mógłby pan dziś przyjechać, żeby zobaczyć, co się dzieje z krową, którą chcę kupić od sąsiada? Ma jakieś kłopoty z apetytem, a to dobra dójka i nie chcę pozwolić, aby Jadczak sprzedał ją na rzeź. Jeżeli jej nie kupię, to ona dostanie kartkę w kratkę – i pójdzie do rzeźni.

         Wszystko wskazywało na to, że w tej sytuacji będę musiał zobaczyć krowę Jadczaka. Prosto ze spędu pojechałem na łąkę.

         – To ta w białe łaty. Niech pan popatrzy, doktorze, jaka spokojna. Ma dopiero pięć lat i jeszcze długo może pożyć. A jak ładnie zbudowana i czysta…

         – To czemu Jadczak chce ją sprzedać?

         – Stawia budynek gospodarczy i potrzebuje pieniędzy na cement.

         – A co? Dostał przydział?

         – Wczoraj wrócił z gminy. Dali mu kartkę na piętnaście worków.

         – Aha! A kto będzie płacił za badanie i leczenie krowy?

         – Jeżeli tylko nadaje się ona do wyleczenia, to ja ją kupię i zapłacę za wszystko.

         – Co się więc panu u tej krowy nie podoba?

         – Postękuje od kilku dni, straciła apetyt, z mlekiem też krucho.

         – Miała zmienione jedzenie? Może najadła się sieczki ze śrutą gdzieś w stajni?

         – Nie, to niemożliwe! Ona nawet na noc nie jest przyprowadzana z pastwiska. Ostatnio tylko, około tygodnia temu, zerwała się z łańcucha, ale nic nie jadła, bo pobiegła do szopy z narzędziami, gdzie się zaplątała w pasy transmisyjne. I tam ją znalazł Jadczak, więc nic nie zdążyła zeżreć.

         – Czy zauważył pan w jakich momentach postękuje?

         – Głównie kiedy się kładzie. Albo wstaje.

         – A te przednie nogi to zawsze tak rozstawiała? – zbystrzałem, przypomniawszy sobie o objawach patognomonicznych dla urazowego zapalenia czepca.

         – Chyba nie, wcześniej jakoś tego nie zauważyłem.

         – To niech ją pan przeprowadzi tak, żeby przeszła przez ten rów.

         Krówka niechętnie poruszała się, a przejście przez rów okazało się dla niej bardzo trudne. Postękiwała, skręcała w bok, usiłowała za wszelką cenę wymigać się od zaleconej przeze mnie gimnastyki.

         – Dobrze, dosyć. Teraz niech ją pan krótko złapie i słucha, czy będzie stękała, gdy będę naciskał.

         Pacjentka nie tylko stękała, ale i przyklęknęła, gdy chwyciłem ją w okolicy kłębu, tam gdzie mieści się strefa Heda, reprezentująca okolice przepony. Puls przyśpieszony, ciepłota lekko podwyższona.

Objawy jak z podręcznika chirurgii.

         – Panie Dałkowski! Muszę pana zmartwić. Krowa ma prawdopodobnie ciało obce w brzuchu i to powoduje objawy, o których pan mówił.

         – A czy można to wyleczyć?

         – Tak. Są dwie metody. Operacyjna – czyli usunięcie gwoździa przez powłoki brzuszne, lub tak zwana metoda zachowawcza, polegająca na wrzuceniu do żołądka magnesu, do którego przyczepi się gwóźdź.

         – I potem magnes, razem ze wszystkimi gwoździami, wypadnie?

         – Nie. Pozostanie nadal w brzuchu, ale gwoździe wtedy nie będą tak mocno kaleczyły ścianek żołądka.

         – A takie operacje to się udają?

         – Zwykle tak, ostatnio robiliśmy taką operację u Zwolińskiego, w sąsiedniej wsi. Najwięcej zależy od tego, czy się znajdzie ciało obce. Cały zabieg jest raczej dobrze znoszony przez zwierzęta. Inna sprawa, że pewne ryzyko zawsze istnieje.

         – A kiedy trzeba by ją operować?

         – Najlepiej już jutro.

         – Dobrze. Co mam naszykować?

         – Najpierw musi pan ściągnąć krowę do obory. Trzeba będzie przygotować kilka wiader ciepłej wody…

         Dwadzieścia kilometrów dalej, w lecznicy, nie zastałem swojego kierownika. Dopiero na następny dzień zrelacjonowałem mu wizytę u Dałkowskiego.

– Kolego Włodku,

musimy przełożyć naszą wizytę na kiedy indziej.

Dziś idę na ważną naradę do dyrekcji i do trzeciej mnie nie będzie. Ta krowa kilka dni wytrzyma, a ja, jak nie pójdę na naradę, będę miał nieprzyjemności.

         – Oni tam szykują wodę i tak dalej. A telefonu nie mają.

         – Trudno. Musi kolega coś z tym zrobić.

         – Dobrze. Coś wymyślę, i tak na dzisiaj nie mam nic specjalnego do roboty.

         Pojechałem do Lubania. Przez całą drogę miałem nadzieję, że i tam mają jakieś ważne zebranie w gminie, albo pilne prace polowe.

         Niestety – czekali.

         – To sam pan, doktorze, przyjechał? A pan kierownik?

         – Pan kierownik nie mógł dziś przyjechać. Miał całkiem inaczej zaplanowany dzień i nic nie dało się zrobić. Dopiero za kilka dni będzie wolny.

         – Trudno. A pan, doktorze, już robił taką operację?

         – Tak… – może się nieco zarumieniłem, ale miałem nadzieję, że  nie było tego widać.

         – To co mamy teraz przynieść? – zapytała pani Dałkowska.

         – Wodę, ciepłą wodę, czyste płótno, może być prześcieradło.

         – A gdzie pan doktor będzie operował?

         – No… – błyskawicznie rozejrzałem się po podwórku. – Przy wozie.

         – Przy wozie? A może przy parkanie? – gospodarz wskazał solidny płot z grubymi sztachetami.

         – Chyba… Może być. Proszę ją uwiązać prawym bokiem do płotu, a ja podam zastrzyki dożylne. Najpierw ją nieco oszołomię, a później zrobię znieczulenie miejscowe. Pani niech przyniesie maszynkę do golenia i żyletkę.

         – Zapomniał pan, doktorze, noża?

         – Nie, żyletka jest potrzebna, gdyż trzeba ogolić lewy bok pacjentki.

         Pewne kłopoty pojawiły się przy podawaniu zastrzyków dożylnych. Później poszło lepiej. Warstwy powłok zgadzały się dokładnie z atlasem anatomicznym, a skoro już wiedziałem, że w terenie operuje się krowy normalnie, podobnie jak na uczelni – to i operacja jakoś poszła.

         Do Włocławka

wróciłem mocno podniecony i pełen zadowolenia

z dobrze zrobionej operacji. Inna sprawa, że chwilami gdzieś w głębi duszy pojawiały się przebłyski myśli: operacja się udała – a pacjent…

– Kolego Włodku – podczas narady mówiono o niedopuszczaniu stażystów do samodzielnych zabiegów, o ich bardzo dokładnym kontrolowaniu – powitał mnie u progu sekretariatu kierownik. – Bo widzicie, koledzy, w Osięcinach młody lekarz, kastrując buhaja, zabrudził mu ranę piaskiem, w wyniku czego byk ledwo przeżył. Dyrektor zakazał stażystom samodzielnych wyjazdów w teren. Wszystko, nawet zastrzyki, mają robić pod nadzorem starszych lekarzy. Kierownicy są odpowiedzialni za dopilnowanie, aby młodzi stażem koledzy nic samodzielnie nie robili. Jeżeli wyda się, że kolega Włodek samodzielnie przyjmował i leczył pieski, to dostanę upomnienie i stracę premię – wzruszył ramionami doktor Waldorf.

– Bzdury, bo bzdury, ale tak chce dyrekcja.

Dyrektor zapowiedział też, że podczas egzaminu stażowego dokładniej przyjrzy się całemu narybkowi. Chyba ta sprawa legła mu mocno na sercu – takie są przynajmniej, kolego, ustalenia z dzisiejszego spotkania.

         Była też mowa podczas zebrania o odszkodowaniach płaconych przez Państwowy Zakład Ubezpieczeń w wypadku operacji usunięcia obcego ciała u krów. Zwracane są całkowite koszty, ale pod warunkiem, że operacja przeprowadzona przez lekarza powiedzie się bez żadnych zastrzeżeń. W przeciwnym wypadku koszty zabiegu ponosi rolnik. Teraz każdy się dwa razy zastanowi, czy ryzykować podjęcie zabiegu, nie mając pewności co do jego efektu. Jeżeli zabieg się nie uda, to właściciel zwierzęcia będzie podwójnie stratny. Od jutra więc kolega Włodek może jeździć w teren do leczenia tylko pod opieką moją lub Czesia…

         Relacji kierownika słuchałem z mieszanymi uczuciami. Najmocniej zmartwiła mnie historia z premią kierownika. Będę musiał więc na jakiś czas zataić sprawę dzisiejszej operacji, bo inaczej kierownik poniesie konsekwencje mojej samowoli. Najgorzej, gdy sprawa się wyda. Znikąd ratunku. Kierownik – bo premia, samowolne podjęcie przez stażystę decyzji o dość skomplikowanym zabiegu. Dyrektor – bo zabronił. Dałkowski – bo eksperymentowałem na jego krowie…

         Z zastrzykami, aby sprawa się zbyt wcześnie nie wydała, jeździłem po pracy, co niezmiernie zdziwiło państwa Dałkowskich. Szczęście, że krówka z dnia na dzień czuła się coraz lepiej, a także zaczęła w końcu dawać nawet coraz więcej mleka. Cały czas męczyło mnie jedno: że będę musiał powiedzieć kiedyś Dałkowskiemu o odszkodowaniu z PZU. Jak to zrobić, żeby wypłacili za zabieg? Jeżeli dyrektor się dowie, że sam, bez nadzoru, postawiłem diagnozę i operowałem krowę, to będzie niewesoło. Problem okazał się ponad moje siły. Na wszelki wypadek

podjąłem taktykę wyczekiwania

– jako wymagającą najmniej zachodu z mojej strony, a w miarę dokładnie opracowaną podczas studiów.

         Nadeszła środa – dzień zdjęcia szwów. Umówiłem się z Dałkowskim, że spotkamy się tego dnia na spędzie i wtedy wykonam zabieg.

         – Kolego Włodku, dziś pojedzie kolega w stronę Płocka, tam, w miejscowości Skoki Małe, trzeba zrobić przegląd obór w kierunku jałowości. Część bydła jest już przebadana, trzeba posprawdzać tylko niedobitki i wprowadzić do dokumentacji – powitał mnie w środę rano kierownik.

         – A… A ja się umówiłem w Lubaniu na spędzie…

         – Nie szkodzi. Na spęd pojadę ja i załatwię wszystko, co tam mi zgłoszą. Może kolega spokojnie jechać.

         Skoki leżą też nad Wisłą, ale… trzydzieści kilometrów po drugiej stronie Włocławka. Nawet jeżeli bym się uparł odwiedzić i Lubanie, i Skoki, to nie starczy mi dnia na uporanie się ze wszystkim. Siłą rzeczy musiałem się zdać na los szczęścia. Coraz bardziej martwiła mnie premia kierownika, a jeszcze mocniej, co będzie ze mną, jak się wyda, że sam zoperowałem krowę. Pozostawała tylko nadzieja, że Dałkowski zapomni przyjechać na spęd, albo… będzie trzęsienie ziemi.

         Przegląd zrobiłem – częściowo metodą administracyjną, w oparciu o dane przekazywane przez gospodarzy, a częściowo – jak należy. Do lecznicy wróciłem bardzo szybko, wręcz podejrzanie szybko. Lecz konieczność wyjaśnienia, jak zakończyła się historia z krową, była silniejsza od poczucia się do obowiązku dokładnego przebadania wszystkich krów nad Wisłą w celu sporządzenia wykazu cielnych i jałowiących zwierząt dla statystyki.

         Maluch kierownika już stał na swoim zwykłym miejscu przed lecznicą, lecz

 wyraźnie coś wisiało w powietrzu.

 W sekretariacie pani Bożena siedziała przy swoim biurku z przesadnie poważną miną, zajęta pisaniem na maszynie druków wybrakowań. Odniosłem wrażenie, że coś przede mną ukrywa, bo na moje powitanie nie zwróciła wcale uwagi, pilnie pochylając głowę i grzebiąc w szufladzie.

Ala była pilnie zajęta (chyba liczeniem igieł), ciągle odwracała się do mnie tyłem i burczała, żebym nie przeszkadzał, bo ma robotę. Pokój kierownika był zamknięty, więc, na wszelki wypadek, wolałem nie przeszkadzać. Zabrałem swoje papierzyska, usiadłem w pokoju socjalnym i zacząłem je intensywnie mieszać. Kątem oka zauważyłem, jak pani Bożena chyłkiem weszła do kierownika. Zaraz potem za moimi plecami, pochylonymi w głębokim skupieniu nad dokumentami, pojawił się kierownik.

– O dobrze, że kolega już wrócił,

proszę do mnie, porozmawiamy.

         – Muszę jeszcze uporządkować dokumenty…

         – Ej, później, kolego Włodku. Papiery zawsze zdąży kolega poukładać, ostatecznie to nie jest najważniejsze w całej tej robocie.

         Usiadłem przed biurkiem kierownika. Mebel dość sfatygowany, od mojej strony miał napis, wykonany białymi, ręcznie wykaligrafowanymi literkami: Pow. Zakł. Wet. Włocławek Nr ident. 874623256. Obok, dla odmiany czarnymi literkami, napisano: Woj. Zakł. Wet. Włocławek Nr ident. 65842768. Wzdłuż przedniej ścianki biegła, wbijająca się w głąb okleiny, kreska, zrobiona chyba długopisem niebieskiego koloru. Na blacie leżały dwie kupki z operatami szkodowymi dla PZU. Te już wypełnione, stanowiły bardzo mizerny stosik w porównaniu z tymi czekającymi… Gdyby było odwrotnie, to może bym miał jakąś szansę wytłumaczenia się z mojego postępowania. Kierownik szybko skrobał długopisem po druku;  wyglądało na to, że za  chwilę przejdzie do rzeczy.

         Po firance spacerowała duża mucha. W pewnym momencie zostawiła za sobą małą, brązową (a może czarną?) kropkę i leniwie poszła dalej. Normalnie to ona by już nie żyła, ale teraz pan kierownik był bardzo zajęty, więc nie zajmował się  łapaniem much.

         Stojący za oknem maszt  radiostacji  chyba się trochę przekrzywił. A może to tylko ściana pobliskiego bloku nie trzyma pionu? Trudno, każdy ma swoją pracę i stara się, jak może, najlepiej ją wykonywać –  niestety, każdemu może się nie udać…

         – Kolego Włodku zaraz skończę, tylko wpiszę tu wynik sekcji…

         – Czyj to operat?

         – Zdechła krowa z Lubania.

         – A… Tak?

         – Zaraz porozmawiamy, niech kolega chwileczkę zaczeka.

         – Dobrze… Mam czas… Mnóstwo czasu… Szczególnie teraz…

         Obok biurka stało składane łóżko dla dyżurantów z pogotowia, bo podczas popołudniowych i nocnych dyżurów pokój zamieniał się w sypialnię dla dyżurnych lekarzy. Stojący w kącie kosz na śmieci wypełniony był prawie po brzegi zmiętymi papierami, co mogło oznaczać tylko jedno –  szef przez dłuższy czas oddaje się pracom biurowym. Oj, w takie dni humor to ma on nieszczególny… A jeszcze teraz, po tej sekcji…

– Więc, kolego Włodku,

 wszystko się wydało.

Już wypisałem operat do zakładu ubezpieczeń na tę krowę, którą kolega operował.

         – Ale on mi nic nie zgłaszał… Kiedy zdechła? Jak to się stało?

         Doktor Waldorf uroczyście powstał z krzesła.

         – Kolego Włodku! Ta operacja koledze znakomicie się udała. Serdecznie gratuluję!

         – A sekcja? – zapytałem zamierającym głosem.

         – Jaka sekcja?

         – Ta z tego operatu, który pan teraz skończył – wyjaśniłem z zaschniętymi ustami.

         – Nie, to inna krowa!

         – Aha… – ciekawe, czy wszyscy słyszeli ten huk, jak spadł mi kamień z serca. Chyba tak, bo w tejże chwili do pokoju wpadli wszyscy, kto żyw w lecznicy – i Ala, i pan Jarzyniak, i pani Bożena. Ze śmiechem zaczęli mi gratulować zabiegu.

– Kolego Włodku! Witamy w klubie!

Dla upamiętnienia tego wydarzenia proszę przyjąć ten futerał od automatycznej strzykawki. Skromna to pamiątka, ale jakże ewidentnie związana z firmą… – kierownik uroczyście wręczył mi nowy futerał, zapinany na zamek błyskawiczny. Taki sam, jakiego chyba wszyscy mi znani lekarze używają do noszenia kwitariuszy, a nie zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem – do przewożenia strzykawki automatycznej. Futerał, o dziwo, nie miał numerów ewidencyjnych…

         – Dziękuję, doktorze. A co z pańską premią? Nie odbierze jej panu dyrektor?

– Myślę, że nie. Tymczasem nie będziemy się wychylać, a z czasem chyba uda mi się sprawę jakoś załagodzić. Ostatecznie kolega zabieg wykonał prawidłowo, także postępowanie pooperacyjne jest bez zarzutu. Sądzę, że ten zabieg jest wystarczającym dowodem na to, że kolega dojrzał do samodzielnej pracy.

                                                                               Włodzimierz Szczerbiak