Najpierw był tylko Pan Bóg i nie było nic. Potem – ministerialnym zarządzeniem – wyleciałem z pracy. Na bruk, jak wszyscy. Trzeba było coś robić. Zrobiłem więc lecznicę. A tak naprawdę – historia lecznicy zaczyna się od teczki i telefonu, aby po etapie szałerka na targowisku przejść do stanu obecnego – „nowoczesnej polikliniki”.
Gabinet weterynaryjny w moim mieście posiada nieoficjalny, niemniej bardzo zaszczytny status Polikliniki. Ów tytuł został nadany dla ambulatorium przez, niestety, nieżyjącego już proboszcza. Takie zestawienie – wielka nazwa i zmarły jej autor – stanowią w miarę pełny obraz całego przedsięwzięcia, w którym bardzo wiele spraw odbywa się właśnie „na wiarę”.
Mamy w zasadzie leczyć zwierzęta i zapobiegać ich chorobom. Jednak jest to bardzo trudne, ponieważ
pacjenci niezbyt garną się do przychodni.
A już – nie daj Boże! – trafić na jakiegoś stałego bywalca! Wiele miejscowych psów nie daje się zabrać choćby na spacer w okolicę lecznicy. A ilu to naszych klientów startuje z poradni niczym do biegu na setkę. Na takich aż przyjemnie popatrzyć. Każdy lubi mieć efekty. Takie zdecydowane ozdrowienia…
Oczywiście, pomijam tu nierzadkie reakcje behawioralne, polegające na próbach pozostawiania śladów uzębienia na doczesnym jestestwie personelu. Rozumiem, że są to działania obronne. Często też ściany i podłoga są zaszczycane substancjami mogącymi mieć znaczenie diagnostyczne, jeżeli ktoś zechciałby się nimi naprawdę poważnie zająć.
Diagnostyka opiera się głównie na wywiadzie z właścicielem i badaniu klinicznym, rzadko natomiast trafia się sytuacja na tyle komfortowa, jak badania dodatkowe w postaci analiz laboratoryjnych, zdjęć rentgenowskich czy badań ultrasonograficznych. Chociaż ostatnio, kto wie? Może i tu coś się zmieni. Bywa, że jednocześnie przyjmujemy kocura i białą myszkę, albo pokopanego psa i pogryzionego konia.
Szeroki wachlarz usług, świadczonych przez Poliklinikę, absolutnie nie zamyka się na weterynarii, niemniej jest to już działalność uboczna, niejako wspierająca istnienie niezbyt rentownej lecznicy dla zwierząt. Sprzedajemy karmę, nawet dla myszy. Głównie dwa rodzaje. Normalną i typu „ostatnia wieczerza”.
W zasadzie
fakt niskiej rentowności ma prawo cieszyć.
Czemu? To proste – gdy do gabinetu nie muszą przychodzić zwierzęta – to znaczy, że są one zdrowe. A jak są zdrowe, to znaczy, że zdaje egzamin, szeroko pojęta, profilaktyka, prowadzona przez lecznicę. I rzeczywiście – ruch klientów, niezależnie, czy jest to dzień, czy noc, jest u nas dość podobny.
Pocieszenie stanowi jedynie myśl, że w przypadku tak dobrze prowadzonej profilaktyki ma się tę satysfakcję, że jest się rzadko wzywanym do pomocy. W naszym układzie okoliczni usługobiorcy znają, niestety, tę zasadę i z głębokim przekonaniem wprowadzają ją w czyn, gdy tylko mogą, omijając lecznicę. Nieraz dochodzi i do tego, że wdzięczny klient, aby nie wpływać ujemnie na ego adeptów weterynarii, leczy swoje zwierzęta pokątnie, często ze szkodą dla nich. Jednak dzięki temu istotne parametry statystyczne nie ulegają zmianie i lecznica nadal może pozostać tą przodującą w nowoczesnej profilaktyce.
Niemniej, wobec szerzącego się wokół drapieżnego kapitalizmu i samofinansowania taka sytuacja może budzić obawy o kondycję firmy. Ciekawe połączenie – radość, że zwierzęta nie chorują i smutek, że sama profilaktyka nie wystarcza na utrzymanie firmy.
Lecznica w zasadzie przypomina szpital. Głównie płytkami podłogowymi, bo cała reszta jest upodobniona do zupełnie innych budowli. Poczekalnię stanowi sklep, w ostateczności nim też jest. Pokój socjalny wygląda niczym biuro, bo stoją w nim komputery. Może łazienka i magazynek przypominają to, co przypominać powinny, ale w kwestii wyposażenia tych pomieszczeń w naszej branży jest dość słaba konkurencja, brak norm urzędowych.
To, czy zabieg się uda, często zależy od aury.
Zwyczajnie jesień nie sprzyja rewitalizacji. Natomiast wiosną nawet zdychawy padliniec ozdrowieje. W związku z powyższym opracowaliśmy procedurę pod nazwą „Sposoby prognozowania pogody”. Zbyszek ma na stanie kolano, co go łamie, pani Kasia prognozuje w oparciu o codzienną obserwację telewizora. Dziś się jej sprawdziło, a krakała od poniedziałku! Ja kiedyś próbowałem z wahadełka, ale prognozy były zbyt dokładne i wystraszyłem się, że zostawię Państwowy Instytut Hydro-Meteorologiczny bez pracy. Oto, czemu ten proceder otrzymał jedynie Normę Zakładową, a nie wdrażaliśmy tego dalej.
Kwestia zabiegów chirurgicznych – jest otwarta. Otwarta na przyrodę, tak jak i okno w sali operacyjnej, przez które może wlecieć mucha, ale nigdy tego nie robi, bo w środku śmierdzi denaturatem. Nie narzekam, że musimy operować w takim zaduchu, ale lepsze to niż zapach prawdy, wydzielający się z niektórych zwierząt. Sprzęt. Tak, zgodnie z odpowiednią ustawą, mam stetoskop (a tak naprawdę fonendoskop), sterylizator, lampę bakteriobójczą, bezcienną i stół operacyjny. W kwestii dodatkowego sprzętu – póki co –
ustawa liczy na naszą inteligencję,
póki co… Tak więc do narkozy często ważę pacjenta, chyba, że nie mieści się na wadze, albo śmierdzi tak mocno, że decyduję się na dezaromatyzację wyłącznie pokoju operacyjnego, a pomieszczenie z wagą, pozostawiam w podobno wielce wymownych oparach „Domestosu”. Odnośnie sprzętu, to kiedyś rezonowałem, że jak dostanę obudowę od USG, to postawię go w widocznym miejscu. Dostałem USG, działa, ale nawet ja, adept różdżkarstwa, nie umiem nic wyczytać z jego śnieżącego ekranu. Czy skanuję dłoń, czy brzuch – jeden śnieg! No, może chwilami mocniej pada. Stoi sobie ten sonograf na wszelki wypadek pod biurkiem, jak będę musiał komuś coś bardzo naukowo udowodnić…
Kiedy zdecydowanie muszę operować, wolę to robić na świeżym powietrzu. Ale tak nie lubię much, które pętają się po polu operacyjnym, że, jak wspomniałem, z dwojga złego często operuję u siebie, w lecznicy.
Nie, nie nic nie mam przeciwko larwom, które znakomicie oczyszczają rany. Jeden warunek: nie mogę tego widzieć, bo wpadam w amok i odpuszczam dopiero, jak wytępię wszystkie. Wiem, że nie powinienem. Ale taki jestem! Lecznica często świadczy specjalistyczne konsultacje w szerokim zakresie. Wiemy, jak leczyć grudę u koni, co zrobić wzdętemu bykowi, nawet umiemy odczyniać niektóre postacie nowotworów u szczurów.
W wypadku, gdy nawet nasze konsultacje nie pomagają, w pobliskim miasteczku jest
poradnia ostatniej szansy.
Specjaliści tam pracujący umieją wyleczyć każde zwierzę (pod warunkiem, że jest to krowa, albo świnia) – z każdej choroby. Nie jest najistotniejsze, że po zabiegu demontują pacjenta na części kulinarne. Istotna jest stuprocentowa skuteczność. Prawie stuprocentowa, bo gdy zwierzę dowiozą za późno – nawet oni nie podejmują się działań zawodowych. Wtedy wystawiam skierowanie do pana, co ma piec i robi mąkę. Wysokobiałkową, z prawidłowym stosunkiem wapnia do fosforu. Ten już definitywnie kończy proces leczenia.
Współpraca z okolicznymi zakładami pracy ma się bardzo dobrze. Najlepiej z elektrownią i gazownią. Przychodzą po pieniądze – i spokój.
Gorzej z fryzjerkami,
co uwiły sobie „saloon” nieopodal. Czasem dam im przed zabiegiem do ogolenia kota, to narzekają, że ma zbyt miękki włos. Jak, dla poprawy stosunków międzyzakładowych, poproszę o maszynkę do wystrzyżenia pola operacyjnego u krowy – to dziabią, że stępiłem. Nie będzie się nigdy prorokiem we własnym kraju, niemniej bywa, że wpada do gabinetu pani fryzjerka i mówi: dzień dobry. Przeważnie dzieje się tak, gdy już w ogóle nie mają klientów. Aha, mają tam jeszcze napisane „stylizacja paznokci”. Nie wierzcie, to zwykły obciach!
Współpraca z urzędami układa się różnie. Najlepiej ze skarbówką i ZUS-em, bo póki płacę, nawet mnie nie odwiedzają. Gorzej, jak mam awarię w kieszeni. Wtedy walą się do mnie na łeb, na szyję!
Tak zwane media czasami też lubią współpracować. Najlepiej w Walentynki – zawsze pytają,
czy zwierzęta się kochają.
Odpowiadam, że tak, bo pszczółki, motylki, a kończę na słoniach i czasem, dla okrasy, mówię o lwach, niezwykle wytrwałych w amorach. Widocznie moje odpowiedzi są bardzo wyczerpujące, bo nie pytają o ludzi. To dziwne. Bo skoro wiedzą, co jest z ludźmi – czemu pytają o zwierzęta? Ostatnio nawet zaznałem szczególnego zainteresowania. Powiedziałem o Syngamozie. Tego jeszcze w ichnim radiu nie przerabiali.
Wieczorem zamykamy lecznicę i jedziemy do domów spać, albo robić rzeczy, których się nie robi w lecznicy. Obiektywnie rzecz biorąc, zakres i skuteczność w pełni uprawnia mój zakład pracy do miana „polikliniki”. Inna sprawa, że zarejestrowałem ją jako gabinet. Z wrodzonej skromności!
Włodzimierz Szczerbiak