Budynek PZLZ w Pilicy mieścił się na końcu ul. Mickiewicza, za kompleksem budynków OSM Pilica oraz Bazy Transportowej tej spółdzielni. Dalej, w kierunku Klucz i Olkusza, przy tej ulicy stało parę domostw, w tym wapiennik oraz gospodarstwo rolne, na którym gospodarzyła starsza pani z synem w wieku ok. 40 lat.

          Wzrok syna pozostawał wiele do życzenia. Pewnie, jako smakosz przeróżnych eliksirów rozweselających, sam zdewastował sobie ten narząd do tego stopnia, iż z trudem przychodziło mu rozpoznawać osobę nawet z odleglości jednego metra.        Większość z mieszkających przy ul Mickiewicza pracowała w OSM. Gospodarstwo czterdziestolatka oraz jego starawej już mamy odstawało od reszty nawet samym wyglądem zewnętrznym. Chałupina i stajnia z obórką to były

małe, drewniane budyneczki, pokryte strzechą.

Wody w gospodarstwie nie było – ani sieciowej ani ze studni. Zbocze, na którym stały budynki tego małego gospodarstwa, było przedłużeniem kamieniołomu, z którego wapień wypalano w pobliskim wapienniku; o studni z wodą gospodarstwo zatem musiało zapomnieć. Wodę do gospodarstwa, zarówno dla bydła, konia i drobiu a także na potrzeby bytowe zamieszkujących nieszczęśnik zmuszony był codziennie dowozić konno w beczce, zamontowanej na  dwukołowym wehikule.

         Od kiedy pamiętam, nasz bohater codziennie jechał dwukółką z pustą beczką do OSM pod zawór czerpalny z wodą, gdzie napełniano mu beczułkę („na oko” ok. 150 litrów), po czym wracał do gospodarstwa, by napoić inwentarz. Bywało, że nieszczęśnik zabalował z wozakami i powrót znacznie się opóźniał. Koń, nauczony codziennym kursem, pokonywał trasę niejako na pamięć, szczególnie kiedy woźnica był nieco bardziej zmęczony… życiem. Wiadomo, świeża woda dla inwentarza potrzebna jest każdego dnia i dlatego koń w tym gospodarstwie to zwierzą na wagę złota którym czterdziestolatek zmuszony był codziennie dowieźć wodę, nie bacząc na pogodę.

         Zdarzało się, że po drodze woźnica – synalek – bądź sama gosposia zaglądali do nas, do lecznicy, gdy działo się coś niepokojącego ze zdrowiem krówek czy drobiu, by zasięgnąć rady, co począć z opuchniętym wymieniem oraz zauważonymi strzępkami w mleku.

         Pewnego poranka młody gospodarz zajechał swoją dwukółką i oznajmił, że

koń jakoś dziwnie szybko oddycha,

nie ma apetytu i niechętnie dzisiaj podąża przy dyszlu. Trafiło na mnie. Przystąpiłem do przeprowadzenia badania klinicznego oraz zebrania szczegółowego wywiadu co do zachowania konia. Diagnoza była oczywista – zapalenie górnych dróg oddechowych, typowa tzw. końska piersiówka. Podałem koniowi leki, dałem zalecenia, aby przez następnych parę dni codziennie koń otrzymywał lek w zastrzyku. Koń koniecznie winien przez najbliższy tydzień pozostawać w stajni, bez obciążania go jakąkolwiek pracą.

         Zalecenie nie mogło być zrealizowane, bowiem gospodarstwo pozostawałoby w tym czasie bez wody. Uległem przekonywaniom właściciela, iż dowożenie wody jest konieczne, a praca, jaką przychodzi koniowi wykonać w transporcie 150 litrów wody jest niewielka, jednak nakazałem, aby każdego dnia zajeżdżał do nas podczas jazdy po wodę w celu podania koniecznych leków oraz kontroli stanu zdrowia konia.    Terapia się udała.

Po czterech dniach koń nie wykazywał najmniejszych objawów choroby. W tamtych czasach leczenie dużych zwierząt gospodarskich było przez nas wykonywane na koszt ubezpieczyciela – PZU. Z zasady każde zwierzę gospodarskie podlegało obowiązkowemu ubezpieczeniu. Za usługi leczenia wystawialiśmy kredytowe rachunki, które co dwa tygodnie były przesyłane do inspektoratu PZU w Zawierciu; ten, po sprawdzeniu merytorycznym, przesyłał stosowną zapłatę za nasze rękoczyny na rachunek bankowy Oddziału Terenowego WZWet. w Olkuszu.

         Starsi koledzy, pracujący na terenie obsługiwanym przez inspektorat w Zawierciu, opowiadali mi o pewnej inspektorce z tegoż inspektoratu PZU.

Ostrzegali, abym uważał na tę panią,

gdyż, z niewiadomych nikomu powodów, jest bardzo wrogo nastawiona do każdego lekarza weterynarii, który popełni najmniejszy bąd w ramach wystawionego rachunku za usługę leczenia. Nieważne dla niej było, czy napotkany w rachunku błąd to formalna omyłka, czy  zwykły błąd w sumowaniu naliczonych kosztów leczenia. Zawsze upatrywała najgorszego – celowego wyłudzenia publicznych pieniędzy. Pamiętając o ostrzeżeniu, zawsze staraliśmy się, aby dane dotyczące opisu zwierzęcia, jego wieku, szczególnie jeśli chodziło o konia w małym gospodarstwie, w którym utrzymywano jedno zwierzę tego gatunku, zastosowanych leków oraz ilości poszczególnych leków, wyszczególnionych w rachunku, zgadzały się z rzeczywistymi danymi o gospodarstwie oraz odpowiadały sztuce lekarskiej.

         Po niespełna dwóch tygodniach od zakończenia leczenia konia naszych bohaterów, tuż przed piętnastą, do lecznicy przyszedł zdyszany syn naszej sąsiadki i prosił, aby udać się do gospodarstwa, gdyż jego koń, cały spocony, rzuca się, głośno stęka, wstaje i znowu kładzie się na boku. Oznajmił, że na pewno koń ma kolkę! Że pewnie powodem kolki jest to, że z samego rana, zaraz po powrocie z kursu po wodę, wypędził go za obórkę i uwiązał  na trawie.

         Nim zebrałem potrzebny sprzęt i leki, do lecznicy przybiegła starsza pani, matka młodzieńca, który przed 5-cioma minutami zgłosił przypadek kolki u konia, i oznajmiła, że…

już za późno na ratunek. Koń przed chwilą padł.

         W takim przypadku poleciłem odwiezienie padłego zwierzęcia do najbliższego punktu zbiórki padliny, w którym przeprowadzę jutro z nsamego ranka sekcję zwłok. Celem odebrania dokumentu – operatu szkodowego – poprosiłem, aby właścicielka gospodarstwa przyszła na drugi dzień. Wręczyłem właścicielce druk zgłoszenia szkody, celem wypełnienia go i dołączenia do kompletu dokumentów składanych w inspektoracie PZU. 

         Na drugi dzień, z samego rana, zaraz po ósmej, zjawiła się właścicielka padłego konia. Przystąpiłem do wypełniania operatu szkodowego. W celu opisania padłego zwierzęcia zapytałem o wiek zwierzęcia, na co usłyszałem, że koń miał dobrze ponad dwadzieścia lat. Było dla mnie jasne: PZU za tak starego konia z reguły wypłaca wyłącznie nagrodę za uratowanie wartości rzeźnej, gdyż, wg ubezpieczyciela, koń liczący ponad dwanaście lat przedstawia znikomą wartość hodowlaną, zaś liczący ponad 18 lat wyłącznie wartość rzeźną. W opisanym przypadku padłego zwierzęcia w takim wieku nawet i tej wartości nie przedstawiał.

         Mając świadomość, że przed dwoma tygodniami wystawiałem rachunek za leczenie tego samego konia i zapisałem wówczas jego wiek na 22 lata (co było prawdą), po sprawdzeniu w księdze leczenia sprzed dwóch tygodni, do operatu szkodowego wpisałem faktyczny wiek zwierzęcia, czyli owe 22 lata. Nie chciałem kusić losu i, nic nie mówiąc właścicielce, sprawdziwszy, czy dane w operacie są identyczne z danymi zapisanymi przez właścicieli konia w zgłoszeniu szkody, wręczyłem papiery niecierpliwie czekającej na nie gospodyni, dodając, iż teraz musi te dokumenty dostarczyć do inspektoratu PZU w Zawierciu. Szczęśliwa gosposia podziękowała i wyszła, dodając, że jeszcze dzisiaj pojedzie z papierami do Zawiercia wszak potrzebuje należnych jej pieniędzy, aby zakupić nowego konia, gdyż syn nie ma czym dowozić wody i wszystko teraz zależy od tego, czy codziennie w gospodarstwie ponownie będzie świeża woda.

         Jakież wielkie zdziwienie pojawiło się u mnie następnego dnia, kiedy do lecznicy z samego rana wparowała zdyszana sąsiadka, wyrażając żal, iż, pisząc operat, nie poinformowałem jej o tym, że w zasadzie nie ma na co liczyć ze strony PZU – że przecież za padłego, tak starego konia to ona

nie dostanie w zasadzie nic.

Dowiedziała się o tym przypadkiem, okazując otrzymane ode mnie papiery starej znajomej, pracującej również do niedawna w PZU. Właścicielka nieszczęsnego konia błagała mnie, abym zmienił wiek padłego konia na 12 lat; wówczas będzie szansa, że otrzyma godziwą rekonpensatę straty i zdoła niebawem zakupić nowego konia.

          Uparcie starałem się jej tłumaczyć, że tak nie można, że przecież PZU dysponuje dokumentacją sprzed dwóch tygodni, w której zapisałem, iż koń liczy 22 lata. Gosposia, głośno szlochając, oznajmiła, że nie wyjdzie z lecznicy dopóty, dopóki nie spełnię jej prośby. Wzajemne przekonywania do swoich racji przedłużały się, ja powoli traciłem cierpliwość. W pewnym momencie coś mnie natchnęło. Litość wzięła górę nad rozsądkiem. Zgniotłem w dłoni wypełniony wczoraj operat i

zdecydowałem, że zaryzykuję

– zmienię wiek padłego konia. Wypełniłem nowy druk, teraz koń miał w papierach … 12 lat.

         Tak zmieniony operat szkodowy oraz na nowo wypełniony druk zgłoszenia szkody z wiekiem padłego konia 12 lat, właścicielka dostarczyła do inspektoratu w Zawierciu. Pamiętam, iż każdego dnia, słysząc podjeżdżający na podwórze lecznicy samochód, bacznie zerkałem, czy to nie aby polonez z rejestracją zawierciańską barwy kości słoniowej (takim pojazdem poruszała się po terenie wspomniana wcześniej pani inspektor z PZU Zawiercie).

I doczekałem się!

         Pewnego dnia do biura lecznicy wchodzi pani w średnim wieku i od drzwi pyta o mnie. Wstałem i oznajmiłem, iż to ja jestem tym, o kogo pyta. Pani inspektor bez wahania poprosiła sekretarkę o książkę zgłoszeń chorych zwierząt, mnie zaś o książkę leczenia, kierując po chwili w moim kierunku pytani : – Ile pan wziął za sfałszowanie dokumentacji medycznej?

         Usiadłem głęboko w fotelu, nie wiedząc, co mam odpowiedzieć. W głowie krążyły przeróżne myśli, nawet perspektywa utraty praw wykonywania zawodu. Wszak pani inspektor dała do zrozumienia, iż niebawem skieruje wniosek do prokuratora. Po krótkim namyśle zapytałem, czy zechciałaby się udać ze mną do gospodarstwa, w którym miało miejsce to zdarzenie. Oznajmiłem, że dopiero później, po prezentacji gospodarstwa, postaram się umotywować swój niechlubny czyn, podam powód, dla którego posunąłem się do rzeczy, która przecież nie miała szans być nie zauważoną, zważywszy na to, iż gospodarstwo to miało zgłoszonego w PZU jednego konia, a zatem nie mógł w nim paść inny koń, niż występujący w rachunkach za leczenie sprzed dwóch tygodni.

         Pani inspektor, o dziwo, poczęła dopytywać mnie, dlaczego upieram się, aby pojechała wraz ze mną do gospodarstwa. Co takiego może tam zobaczyć, co mogłoby odwieźć ją od stawianego mi zarzutu fałszowania dokumentacji dla osiągnięcia korzyści. Opisałem, w najdrobniejszych szczegółach, warunki panujące w gospodarstwie oraz przyznałem się, iż z pełną świadomością postąpiłem w ten sposób, gdyż

chciałem  bezinteresownie dopomóc tym nieszczęśnikom.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy po moich wyjaśnieniach pani inspektor nigdzie nie pojechała, nie zechciała na własne oczy potwierdzić moich słów. Uwierzyła w przedstawioną wersję.

         Po kilku dniach dowiedziałem się, że nasi niedalecy sąsiedzi otrzymali odszkodowanie za utracone zwierzę. Od tamtego dnia jeszcze kilkakrotnie miałem okazję spotykać panią inspektor. Odniosłem wrażenie, że za każdym razem mam do czynienia z przyjazną mi osobą.

*      *      *

         Pisząc ten „niemoralny” tekst, chciałem ukazać, jak to działało w tamtych, „słusznie minionych” czasach, od czego zależało, czy rolnik dostał jakąś należną mu kasę, czy nie. I jak ten system był dziurawy. I zarazem – jak urzędnik go bezpardonowo ignorował i robił samowolkę, gdy miał taki kaprys. Nawet taki niewiele znaczący inspektorek…

                                                                                              Kazimierz Janik