Trochę z dumy – że brało się w tym udział, trochę z nostalgii – że niestety, to już było, popuszczę wodze swoich wspomnień. Choć w zawodzie jestem już sporo lat, w pamięci najbardziej utrwaliły mi się czasy i poczynania kiedy byłem sporo młodszy.

Życie oparte jest nie tylko na czynnościach zawodowych, wypełnia je dużo więcej. I z tą intencją właśnie go przedstawię. A że z natury lepiej pamięta się pierwsze oraz samodzielne próby swoich sił, szczególnie zakończone sukcesem, więc i one będą tu dominować.

Ale od początku.

Dlaczego weterynaria?

Prawdę mówiąc to do dzisiaj sam nie wiem. Żadnych rodzinnych wzorców. Lekarza weterynarii widziałem bodaj raz jako nastolatek, gdy był leczyć świnię u kolegi, u której wystąpiła jakaś choroba z plamami na skórze. Ciekawskie chłopaki pchały się oglądać, co spotkało się ze stanowczą reakcją pana bez białego fartucha – nie wolno, bo się zarazicie! Pewnikiem zaważyły preferencje szkolne. Łatwość przyswajania teorii i biegłość w biologii, chemii czy fizyce, a noga z matematyki. Egzaminy na studia z marszu. Studia w Lublinie – piękny czas, choć z epizodem wcale nie do śmiechu. W trakcie studiów rozplanowało się też życie. Poznałem, zresztą na weselu kolegi z grupy, swoją drugą połowę, z którą to popychamy codzienność do dziś. Ostatni egzamin, na piątym roku z epizootiologii zdawany 19.07.79r. u Pana prof. Stanisława Wołoszyna – dziekana wydziału – wspaniałego człowieka, któremu zawdzięczałem prawie ojcowskie wsparcie w ciężkich chwilach. Pan profesor po egzaminie wpisał do indeksu ocenę bdb, wstał i ze słowami – „Jurku, widzę, że to twój ostatni egzamin – gratuluję panie doktorze oddał mi indeks (mam go do dziś). Serdeczny uścisk dłoni Pana Profesora, powtórzony w czasie uroczystego wręczania dyplomów w Chatce Żaka i tak zostałem lekarzem weterynarii.

I zaczęła się proza życia

Na półrocznym stażu otrzymałem uposażenie w wysokości 2300 zł. Ten sam pracodawca ufundował mi na piątym roku stypendium – 3000zl. Pensja bramkarza w fabryce maszyn w Gorlicach wynosiła wtedy 5000 zł. Więc szał… Dobrze że żona, która swoim pacjentom mówiła: – „Usypia to mój mąż; ja poddam pana znieczuleniu ogólnemu”, wydatniej wspierała domowy budżet. Robi to w zasadzie do dziś.

Po stażu, objęcie w podgorlickiej miejscowości lecznicy dla zwierząt z technikiem i Syrenką R20. Szybko trzeba było nauczyć się być mechanikiem, żeby było czym jeździć w teren.

Totalnie inaczej, niż dzisiaj, postrzegany był w tamtym czasie lekarz weterynarii. Na wsi był on osobą ważną. Był w pierwszej czwórce – z proboszczem, kierownikiem szkoły, lekarzem miejscowego ośrodka zdrowia. Prawie w każdym

domu były krowy, konie, świnie czy owce. Ziemia i inwentarz były często jedynym źródłem utrzymania zdecydowanej większości mieszkańców wsi. Na podgórskich terenach pracowali oni naprawdę bardzo ciężko na swój kawałek chleba. Z tej ciężkiej pracy wynikał jednak szacunek dla kogoś, kto stawał na ich drodze w chwili problemu. Ludzie potrafili być po prostu wdzięczni za samą chęć pomocy. Z nutą nostalgii wracam myślami do tych czasów, gdy roboty – w świątek i piątek, w dzień i w nocy – było bardzo dużo. Ale to cieszyło i dawało satysfakcję. Na początku bardzo mnie krępowało, gdy młodemu człowiekowi – czyli mnie – kłaniały się mocno starsze panie. Aż tak przystojny chyba nie byłem?. Później to ja kłaniałem się wszystkim starszym (jak zdążyłem).

Obejmując swoją pierwszą lecznicę,

musiałem się zmierzyć z niespodziewanymi problemami.

Mimo tego, że wioska oddalona była od mojego rodzinnego miasta tylko o 12 km, często nie rozumiałem, o czym miejscowi rolnicy rozmawiają. Używali wielu terminów, związanych bezpośrednio z rolnictwem, znaczenia których zupełnie nie znałem. Co to jest np. jarcuga, półtrzecia, odprawisko? Nie miałem pojęcia.

Problemem też były „ksywy” rolników. Pamiętam zabawne zdarzenie z pierwszych dni mojej pracy. Jadę do zgłoszenia. Zatrzymuję się w okolicy wskazanej w zgłoszeniu i pytam w najbliższym domu, gdzie tu mieszka Stanisław Mruk. Takiego tu nie znają.

– Ale przecież u pana jest nr domu 128, a Mruk ma mieszkać pod nr 129… – nie ustępuję.

– Nie ma takiego – słyszę w odpowiedzi.

Zrezygnowany odchodzę, gdy słyszę nagle:

– Panie, pan do Karbownicoka.

Ja na to, że nie, że na pewno do Stanisława Mruka.

–To ten dom za płotem. To mój kuzyn.

Okazało się, że w tej części wsi byli Karbownicok, Feliniok, Od Dolkowej, Budzyjko. Ale żadnego Mruka. Takich skupisk w terenie było kilka. Szło przywyknąć…

Początek lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia w gorlickim to głównie drewniane zabudowania gospodarcze.

Gdzie deski, tam i gwoździe

I tu wywiązywał się wcale nierzadko problem: indigestio traumatica – reticulitis traumatica. Terminy ze studiów znane. Krowy z tym rozpoznaniem lądowały dotychczas w rzeźni. Na uczelnianych klinikach, po weryfikacji RTG, rozpoznanie było dość banalne. Tylko że w moim terenie RTG był nieosiągalny.

Ale nauczono nas stawiania diagnozy i bez tego urządzenia. Bardzo często wystarczającym pozostawał chwyt krowy za grzbiet, uciskanie okolicy wyrostka mieczykowatego, opukiwanie okolicy żeber czy prośba o mały spacer z krówką z górki (to ostatnie często wywoływało zdziwienie rolnika). Gdy informowałem, że powodem przypadłości jest gwóźdź, a jedynym możliwym sposobem leczenia jest operacja, powątpiewali o celowość, ale godzili się na zabieg.

Pierwszą swoją „rumenkę” przypłaciłem urazem. A było to tak. Informacja o takiej metodzie leczenia rozbiegła się szybko po okolicy i do gospodarstwa tegoż rolnika przyszło bardzo wielu sąsiadów, potem sukcesywnie przybywali nowi. Stajenka mała, konia pod żadnym pozorem nie wolno było z niej wyprowadzić, więc zabieg wykonywałem na polu, pod ścianą stodoły. Był lipiec, piękna pogoda, a ja bez

koszuli tylko w gumowanym fartuchu. Czułem za sobą wzrok wielu ludzi. Nikt nic nie mówił – prawie cisza. Trochę strach, czy aby na pewno słuszna diagnoza .

Zabieg przebiegł książkowo – przy użyciu rękawa i ramki do rumenotomii Kulczyckiego. Gdy po opróżnieniu żwacza, w czepcu znalazłem to, czego szukałem poczułem ulgę. W chwili wyjęcia ręki, mocno pobrudzonej zawartością żwacza, z oczekiwanym gwoździem między palcami, zza pleców dobiegł do mnie odgłos, jakby wiele płuc nabrało powietrza i potem je wypuściło. Cholera! Poczułem się jak ktoś wielki. Za plecami gwar. Krowa zaopatrzona, idę się obmyć, zdejmuję fartuch i zaczynam czuć, że plecy mocno pieką. Całe plecy – za wyjątkiem fragmentów, które zasłaniały szelki fartucha – przypieczone od słońca. Babcinym sposobem obłożyli mi je kwaśnym mlekiem (pomogło ?).

Jak to wtedy bywało, po robocie czas na gościnę. Gospodarz wjechał na stół ze „środkiem przeciwbólowym” – też pomógł. Ale skóra z pleców zeszła.

Za kilka miesięcy, u niedalekiego sąsiada tegoż gospodarza, ponownie stanąłem przed krową z gwoździem. Zainteresowanie znów spore. Wyjmuję kawałek ostrego na jednym końcu metalu. Oddaję go właścicielowi krowy, a ten po jego opłukaniu, woła do stojącego za pobliskim płotem mężczyzny:

– Popatrz, h…..! A nie mówiłem, żem ci nie ukrod?!…

Okazało się, że wyjęty metal to końcówka szydła rymarskiego, o kradzież którego sąsiad – rymarz posądził właściciela operowanej krówki. Wcale przyjemnie było uczestniczyć w godzeniu się sąsiadów. Com usłyszał i doświadczył, to moje…

Wyjmowałem z krów przeróżne przedmioty

Wyjmowałem: podkowiaka, rozpoznanego jako ten, co pstryknął kowalowi przy kuciu konia, gdy kupowali tę krowę kilka miesięcy wcześniej. Trzydziestocentymetrowy, gruby jak palec, prościutki, nowiutki gwóźdź, jakimi zbijano rusztowanie przy tynkowaniu domu. Dwadzieścia metrów liny z kulką na końcu, od linki do opinania plandeki na przyczepie, z czego pół metra z hakiem wisiało z pyska krowy. Wsuwka do włosów, którą zgubiła dojąca krowę gospodyni.

Te nierozpoznawane jako „swoje”, a zwłaszcza małe przedmioty, nie przemawiały często do właścicieli. Bo jak to możliwe, aby kilkucentymetrowy, ostry drut mógł zaszkodzić wielkiej krowie? Z tego też powodu po jakimś czasie w pojemniku z narzędziami chirurgicznymi bywał „dyżurny”, sporych rozmiarów gwóźdź. Zdecydowana większość zabiegów miała pozytywny koniec, choć zdarzało się przerywać zabieg i odsyłać krowę do rzeźni.

Tylko raz w życiu przeprowadziłem zabieg przy rozpoznaniu pericarditis purulenta post traumatica. W dostępnej wtedy literaturze nic na ten temat nie można było znaleźć; W mglistej pamięci miałem podręcznik Kulczyckiego, gdzie o tym pisali. Krowa 2-3 tygodnie do porodu – cóż było robić? Pełna improwizacja – jak się dostać do jamy opłucnowej? Wymyśliłem: usunę fragment żebra przy sercu. Piłką do fetotomii, po przewleczeniu nad odsłoniętym żebrem – udało się!

I tu schody. Krowa dostaje trudności z oddychaniem, dostęp wątpliwy, wszędzie dokoła zrosty. Problem rozwiązał się sam, gdy, podczas grzebania palcem w otworze, nagle buchnął z rany strumień śmierdzącej ropy. Krowa upada – to już koniec. Trudno – próbowałem…

Ale nie jest tak tragicznie… Pacjentka zaczyna lepiej oddychać, po chwili wstaje na równe nogi – i ma się wcale nieźle. Prawie na oczach schowały się wywalone wcześniej żyły jarzmowe. Z rany wylało się… kilkanaście litrów ropy. Po kilkunastu dniach dziura prawie całkowicie się zabliźniła, a pacjentka dotrwała do

porodu.

Jakieś miesiąc po porodzie skierowałem ją do rzeźni. Byłem tam z ciekawości – ograniczone zapalenie otrzewnej okolicy czepca, zrosty z przeponą i ograniczone zapalenie okolicy otwarcia ze zrostami osierdzia z opłucną i przeponą. Gwoździa nie doszukałem się. Wygląda na to, że jak pacjent się uprze, to lekarz nie jest mu w stanie… zaszkodzić.

Zdarzały się też

sytuacje wręcz jak z tragikomedii.

Wezwanie do krowy, która nocą spuściła się z uwięzi i zjadła „do woli” mąki. Leczenie operacyjne. Gdy kończę wymianę treści żwacza, do obory wpada żona gospodarza z krzykiem:

– Gdzieś uwiązał krowę?!

Okazało się, że wyprowadzoną z obory na czas zabiegu zdrową krowę, gospodarz uwiązał obok dużego, otwartego pojemnika z mąką i ta cholera, oczywiście, zjadła ile tylko zechciała. Bez mycia ponowny zabieg, a gospodarz jedzie do pobliskiej ubojni po kolejną porcję treści ze żwacza.

Nie tylko żwacz był powodem używania noża. Zapewne częściej od rumenotomii trzeba było operacyjnie rozwiązywać

ciężkie porody.

W pamięci pozostała mi pierwsza cesarka – jeszcze byłem na stażu. Dyżur, w środku nocy wezwanie do porodu. Stajnia pełna chłopów. Informują, że nie mogą wyciągnąć cielaka. Przy przebieraniu się patrzę na to, co wystaje z dróg rodnych i… dębieję. Jest główka, a pod nią raciczki z założonymi powrózkami, ale opuszkami do góry. Bez zastanowienia rzucam pytanie:

– Kto tu tak namajstrował?

Odzywa się chyba najstarszy, mówiąc:

– Taki młody przyjechał.. Jeszcze nic nie zrobił, a już wszystko wie i opier…a.

I dodaje, że on znacznie dłużej cieli krowy, niż ja żyję. Więc nie będzie go gówniarz pouczał…

Wyjaśniam spokojnie, że niemożliwe jest takie ułożenie cielęcia, by razem z główką szły zadnie nogi. Muszą to być dwa płody.

Bez zrozumienia.

Po badaniu gdy okazuje się, że nie można przepchnąć żadnego z płodów, decyduję o cesarce. W głowie trochę mętlik – czy aby na pewno robię słusznie? Wyjmuję cielę – to z przodowania główkowego, o dziwo – żywe, drugie już naturalną drogą. Cud – też żywe!

I tu reakcja starszego pana:

– Przepraszam, panie doktorze. Cielę krowy grubo ponad pięćdziesiąt lat, ale z czymś takim nigdy nie miałem do czynienia…

Uścisk twardej, spracowanej dłoni tego mężczyzny pamiętam do dziś.

Chirurgiczne leczenie było najbardziej spektakularną metodą, a w terenie, gdzie było ono prawie nowością, niosło po okolicy famę. Z biegiem czasu wzywany byłem do przeróżnych miejsc – często znacznie oddalonych od mojego miasta. Głównie do gwoździ – PZU zwracało koszty leczenia takiej przypadłości.

Teraz, kilka z najbardziej do dziś pamiętanych,

Moje „pierwsze razy”.

Pierwsza cesarka u suki jeszcze na stażu. Za plecami starsi koledzy z

kierownikiem oddziału terenowego – w oczach stażysty najważniejszy weterynarz. Premedykacja combelenem i miejscowe znieczulenie polokainą, bo w odwodzie był tylko vetbutal. Zabieg na stoliku do kastracji knurków, jak w podręczniku Żakiewicza – bez problemów. Reakcja najstarszego z obserwatorów:

– To się tak da?

Mocno spadły w moich oczach jego fachowe notowania…

Pierwsza amputacja główki kości udowej u psa z powodu dysplazji. Młoda suka rasy bernardyn, czyli pies, u którego ta metoda nie jest zalecana. Diagnoza oparta na badaniu klinicznym. Narkoza – vetbutal + epiduralka, amputacja główki dłutem stolarskim. Potem przez szesnaście lat śledziłem jej losy – było dobrze. Do dziś jestem domowym lekarzem jej następców.

Pierwsza cesarka u klaczy. Koń na ten czas uchodził za trudnego do otwierania brzucha. Materiałem szwalniczym był wtedy w zasadzie wyłącznie jedwab. Ale trzeba, więc do roboty. Premedykacja z combelenu, znieczulenie miejscowe polokainą – i jazda. Pod skórą problem: złogi miękkiego, wszechobecnego tłuszczu, okropnie tłustego! Jakoś dostałem się do brzucha. Z macicą dałem sobie radę bez problemu. Źrebak żywy – zaskoczenie i …ulga. Teraz tylko pozbierać powłoki. Ale jak to zrobić, gdy wszystko wkoło to w zasadzie ten cholerny tłuszcz? Nabiedoliłem się okrutnie – w końcu pozszywane. Klacz po zabiegu wydobrzała, choć przez dwa tygodnie z pozostawionego w dole rany otworu sączyło się sporo czegoś, co wyglądało jak rozwodniony, brudny lejący się smalec. Ale udało się.

Nie obyło się bez sytuacji nietuzinkowych. Dyżur, luty, zima w pełni, nawaliło śniegu. Zgłoszenie do konia ze „ścięciem” we wsi w górach. Próba dojechania maluchem spełzła na niczym – zjazd z głównej drogi niemożliwy. Po powrocie do lecznicy na kontynuację dyżuru telefon z milicji – potrzebują asysty lekarza w czynnościach dochodzeniowych akurat w tej samej wsi. Zgadzam się pod warunkiem, że przy okazji zaopatrzę potrzebujacego pomocy konia. Milicyjny UAZ z dwoma sierżantami ledwo dał sobie radę w drodze.

Koń z typową chorobą poświąteczną. Dożylny wlew 0,5 kg. kuchennej sody oczyszczonej, rozpuszczonej w dużej ilości dwukrotnie przegotowanej wody – pomógł. Koń wstaje, pije i… sika na czerwono. Czynności milicyjne załatwione. W domu właścicela leczonego konia poczęstunek. W jego trakcie wpada do izby sąsiad:

– Dzwońcie szybko po pogotowie, potrzeba doktora, bo baba nie może urodzić!

Na to siedzący przy stole, jak na komendę:

– Doktora to my tu mamy!

Dlaczego poszedłem? Do końca nie wiem.

Wspomogłem tę panią, stosując wyuczone zasady repozycji. Urodził się chłopiec (pierwszy po kilku córkach). UAZ prawie sam wrócił do miasta tunelem ze śniegu.

Rano dzwonię do znajomej ginekolog: Zosiu, było tak i tak. Ta mówi, że to wskazanie do cesarki. Ja: zrobiłem to tak… W szpitalu na oddziale nie ma takiej pacjentki. Strach.

Po jakimś czasie jestem w tej wiosce i, niby niewinnie, pytam, czy nie wiedzą, co tam u położnicy. Mówią, że dobrze. Gdy kończę odklejać łożysko u krowy, do obory „wparowuje” jakiś chłop i zaczyna mnie ściskać. To był ojciec noworodka. Zorganizowali zaraz zastępczego kierowcę, a doktora podjęli gościną.

Innym razem jadę do zgłoszenia i widzę biegnącą kobietę z dzieckiem na rękach. Co się stało? Dziewczynkę użądliła pszczoła, cała spuchła, trudno jej

oddychać – trzeba szybko do szpitala. Cholera, dziecko sine, wyraźnie się dusi – nie ma czasu. W torbie mam adrenalinę, hydrokortyzon. Wtedy nie było jednorazówek –igieł czy strzykawek. Igły grube. Dwunastką daję podskórnie adrenalinę. Wśród igieł znajduję cieńszą, ósemkę. Szybkie odkażenie w jodynie, a potem płukanie w NaCl 0,9% i wkłułem się temu dziecku do żyły za pierwszym razem – pierwszy raz w życiu. Dostała rozcieńczony hydrocortyzon. W oczach zaczęła się poprawiać. Dowiozłem ją pod ośrodek zdrowia, bladą i przestraszoną, prawie jak jej mama.

Zgłoszenie do leżącej po porodzie krowy w wiosce gdzie mieszkali głownie Łemkowie. W stajence dwa konie, krowa, bardzo wiekowy mężczyzna, trzech jego synów i trzy kobiety – synowe. Polecenia starszego pana przez synów wykonywane jak z automatu – bez słowa. Kobiet jakby nie było. Wbijam krowie igłę, żeby podłączyć wlew dożylny z wapna. Krowa podskoczyła, na to starszy pan doskakuje do mnie i coś mówi. Nie bardzo rozumiem, ale wyraźnie mi grozi. Za nim stają natychmiast synowie z widłami w rękach. Staję oko w oko z tym staruszkiem i ostrym głosem syczę:

– Na kogo, stary dziadu, podnosisz rękę? Na doktora?!

Reakcja – dziadek jakby się skurczył, chyba popatrzył na synów, bo ci natychmiast odsunęli się. Od tej chwili wszyscy robili to, o co ich prosiłem – bez słowa.

Później zrozumiałem, co się stało: zadałem ból żywicielce! A tego chłopa zgasiłem bezczelnym tupetem. Jak ogromny posłuch miał ten starszy człowiek u domowników. Strach pomyśleć, co by było, gdybym go nie zrzucił z piedestału.

Życie to nie tylko robota. A i przy tej robocie zdarzały się

zabawne sytuacje.

Grupowa kastracja ogierów, po której, oczywiście, poczęstunek. Deklaruję, że upichcę coś dobrego – porządną jajecznicę. Gospodarz przynosi wielki rondel z jajami, kawał solonej słoniny z beczki. Ja idę do ogrodu, zbieram pomidory i cebulę. Usmażyłem na wielkiej patelni jajecznicę na słoninie z cebulką i pomidorami. Zapraszam do stołu. Chłopi kręcą nosami – nie spróbowali i jeść się nie garną. Och że wy ….. Sam zjadłem największą jajecznicę w życiu – z 28 jaj! Dobrze, że koni było kilka i zgodnie z tradycją, aby się dobrze goiły, należało każdego przepić, oczywiście z osobnej flaszki. Ja po jednym kielichu. Jajecznica „weszła” bez problemu.

Kolejny jajeczny incydent. Smażyłem sobie w domu jajecznicę. Na boczku i z czosnkiem. Cztery jajka to trochę mało, niestety tyle było w lodówce. Ale właśnie sobie przypomniałem: wczoraj przywiozłem świeże ze wsi, leżą w torbie. Dobijam pierwsze wiejskie. Jeszcze wbijane nie wylądowało na patelni, gdy poczułem, że był to błąd. A takiego miałem smaka! Wszystkie jaja poszły do kosza. Następnego dnia, jeszcze z tym żalem po obejściu się smakiem, jadę do ofiarodawcy i prosto od progu oznajmiam: jak masz jaja do wywalenia, to je wywal, a nie dawaj nikomu.

Okazało się, że chłop znalazł w słomie gniazdo kury i te jaja pozbierał. Co usłyszał, to jego… Dostałem na wymianę nowe – każde ostentacyjnie powąchałem. Potem jakiś czas przed wbiciem jajka wąchałem i rozbijałem wcześniej do kubka… do czasu. Teraz z innej beczki. Jeszcze, jako „młokos”, idę piechotką, bo dojechać się do gospodarstwa na wysokiej górze nie dało – jakieś dwa kilometry. Idę z drobną, siwiuteńką panią, niosącą w rękach dwie wielkie torby. Opowiada, że teraz jest dobrze, bo tylko ze dwa razy dziennie chodzi do wsi. Trudno to było, gdy Austriacy zabrali ją do kopania okopów w czasie wojny. Szybko zaczynam coraz mocniej

sapać, na co pani pyta:

– Może weźmie ode mnie tę ciężką torbę?

Połaskotana ambicja podniosła moją wydolność.

Szliśmy przyszyć krowie język, którego część krasula sobie oderwała. Zrobiliśmy to we dwoje – i chyba się udało.

Inna sytuacja. Dostaję zgłoszenie do nowonarodzonego cielaka, z którego coś wyleciało. Wchodzę do obory, patrzę: leży, ledwo żywy, cielak z węzłem z tasiemki w miejscu pępowiny. Czyli – dobrze zaopatrzony. Pytam, co wyleciało? Gospodarz przynosi miednicę pełną jelit – niestety… tego cielaka. Tłumaczy:

– Panie, to wyleciało z cielaka. Tom odciął. Alem, oczywiście, porządnie brzuch zawiązoł, coby nie krwawiło się.

Cóż – życie…

Na koniec epizod powiedzmy to polityczny.

W czasie gdy „moja” wieś starała sie o reaktywację w niej gminy mam wizytę delegacji. Proszą, żebym przyjął stanowisko naczelnika gminy. Moja odpowiedż – kochani ja tak bardzo lubię robotę za biurkiem wśród papierów, że pewnikiem rychło bym się sam zastrzelił – przy braku pistoletu, pewnikiem z nazwiska.

Jeszcze mogę, jeszcze chcę

Obecnie zdarza się, że „wołany” jestem, głównie nocą, do skomplikowanych porodów, gdy młodzi odmawiają pomocy albo nikt w okolicy nie odbiera telefonu. Najdalej jechałem do klaczy – ponad sto kilometrów. Póki co, jeszcze mogę, jeszcze mi się chce. I co najważniejsze, przynosi mi to olbrzymią satysfakcję. Oby jak najdłużej. Amen.!.

Generalnie, jakbym miał po raz drugi wybierać zawód, to ponownie wybrałbym weterynarię. Albo może jednak medycynę? Choć patrząc na to, w jakiej rzeczywistości jest to teraz wszystko osadzone, powątpiewam, czy aby (z bagażem wspomnień) na pewno dostosowałbym się do niej. Utwierdza mnie w tym przekonaniu dodatkowo materia w jakiej poruszam się jako rzecznik odpowiedzialności zawodowej lekarzy weterynarii pięciu kadencji.

To jest inny świat, to są inni ludzie. Tylko ja jestem po prostu starej daty.

Jerzy Harmata