Dosyć szybko po podjęciu w 1980r. pracy w PZLZ w Pilicy, nastąpiła pewnego rodzaju specjalizacja kadry lekarskiej.

         Najmłodszy z nas stażem oraz wiekiem namaszczony został na anastezjologa oraz chirurga, ja bardziej gustowałem w chorobach wewnętrznych, zaś nasz kierownik Jerzy – rocznikowo równy mojemu wiekowi, ale o rok starszy stażem (ukończył weterynarię po czteroletnim liceum, a ja po pięcioletnim technikum weterynaryjnym) – rasowy naukowiec, zajął się leczeniem zwierząt domowych – kotków, piesków, kanarków i papużek.

         Pamiętam, że Jureczek nigdy nie okazywał nawet najmniejszego lęku przed najbardziej agresywnym brytanem. Muszę przyznać, że

miał chłop cierpliwość

i dar do łatwego „oswajania” każdego, bez wyjątku, agresora.

         Nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy to do naszej lecznicy zajechał maluszkiem starszy pan, chromy na jedną kończynę (ortodonta z Wierbki) ze swoim owczarkiem niemieckim. Kierownik, na szczęście, był obecny w lecznicy, więc to on przejął pacjenta. Pies cierpiał na dość pokaźnych rozmiarów krwiaka małżowiny usznej.

         To dosyć częsta przypadłość, komplikująca główne schorzenie – zapalenie ucha zewnętrznego u psów ras o długich małżowinach usznych. Silny świąd okolicy chorego ucha zwierzę stara się wówczas opanować energicznym potrząsaniem głową, co skutkuje pęknięciem naczyń krwionośnych w małżowinie usznej i powstawaniem dużych wynaczynień – owych krwiaków. 

         Zwierz od samego początku był nieufny,

agresywny, nie pozwalał sobie nawet dotknąć obolałego ucha oraz jego okolicy. Kolega wespół z naszym „anestezjologiem” – Mareczkiem wprowadzili psa w narkozę, opanowali krwiak, założyli szwy i jeszcze śpiącego pacjenta wydali właścicielowi. Ułożyli brytana w „maluszku” i po kwadransie nasz pacjent był szczęśliwie w domu. Właściciel dostał zalecenie, by po określonym czasie ponownie przyjechał z psem celem zdjęcia szwów.

         Ortodonta pojawił się wraz z pacjentem w umówionym dniu. Pies, jak tylko zobaczył budynek lecznicy, za nic nie chciał wyjść z malucha. Po pewnym czasie dał się jednak przekonać; właściciel doprowadził pacjenta na salę operacyjną.

        Ówczesne lecznice w terenach rolniczych nie miały sal zabiegowych dla małych zwierząt, a wyłącznie dużą salę operacyjną, z ogromnym stołem tapczanowym, na którym przeprowadzano operacje na dużych zwierzętach. Na tego rodzaju sale zwierzęta były dowożone w klatkach, czy wprost na furmankach, bądź na przyczepkach ciągnikowych. Zrozumiałe zatem, że ogromne wrota do takiej sali składały się z dwóch skrzydeł.

         Nasz spec od małych zwierzaków przymknął wrota do sali bezpośrednio za wprowadzonym przez właściciela psem. Ja w tym czasie, naprzeciw wrót do sali operacyjnej, zajmowałem się chorym koniem. Pamiętam, że właśnie podawałem lek płynny do żołądka przez sondę nosowo-żołądkową.

         Nagle, zza zamkniętych wrót,

usłyszałem nawoływanie: „ Kazio, pomocy!”.

Początkowo nie reagowałem, gdyż nie przyszło mi do głowy, aby nasz spec od psów mógł mieć jakiekolwiek kłopoty z pacjentem. Jednak usłyszawszy kolejny raz wołanie o ratunek i, dodatkowo, jakieś dziwne odgłosy, postanowiłem sprawdzić, co takiego się dzieje za zamkniętymi drzwiami.

         Po energicznym pchnięciu obu skrzydeł wrót moim oczom odsłonił się niecodzienny obrazek. Oto na posadzce leży na wznak nasz Jureczek, zasłaniając tors oraz twarz rękoma zgiętymi w łokciach, by nie dać się pokąsać. Nad nim stoi rozwścieczony pies ze zwisającym na bok kagańcem, obok, na tapczanie, siedzi ortodonta, ocierając z czoła strużki potu. Stanąłem jak wryty. Nie mając nic w rękach do obrony, zadziałałem instynktownie. Krzyknąłem bardzo donośnym głosem: „Zostaw!!!”

         Pies odwrócił łeb i swój agresywny wzrok skierował w moim kierunku. Nie muszę opisywać, co się w tym momencie działo w mojej klatce piersiowej oraz jakie pierwsze myśli przyszły mi do głowy. 

„Teraz dobierze się do mnie”

– byłem tego niemal pewien.  Stałem jak wryty, myśląc, w jaki sposób zaopatrzyć się w cokolwiek, czym mógłbym się obronić przed rozwścieczonym brytanem. Nie odważyłem się na jakikolwiek ruch.

         Widząc, że pies jednak nie odstępuje od leżącego Jurka, spokojnym, przyciszonym głosem nakazałem właścicielowi, by wstał, uchwycił smycz i powoli wyprowadził psa poza salę operacyjną na plac przed lecznicą. Cały czas stałem w otwartych na oścież wrotach. Nawet w czasie, gdy ortodonta prowadził warczącego psa tuż obok mnie, nie ruszyłem się z tego miejsca. Dopiero kiedy pies oraz jego właściciel byli poza budynkiem, szybko zamknąłem wrota i zająłem się pokąsanym w przedramiona kolegą.

         Jurek, nasz bohater nie zgodził się na wezwanie pomocy medycznej. Sami, we własnym zakresie, udzieliliśmy mu pomocy. Pewnie do dnia dzisiejszego nosi ślady tej niecodziennej (dla niego) sytuacji.

         Sądziliśmy, że Jureczek po tym doświadczeniu będzie stronił od agresywnych psów.

Nic bardziej mylnego!

Po krótkim czasie abstynencji od agresorów wszelkiej maści, ponownie, jakby nic się nie wydarzyło, nadal „obłaskawiał” nawet najbardziej agresywne i niesforne psie charaktery.

                                                                                             Kazimierz Janik