Zaraz po studiach przyszło mi się zmierzyć bezpośrednio z zawodem lekarza weterynarii – prawdziwego terenowca – nie jakiegoś „gabineciarza”, co to boi się wyzwań z dużymi zwierzętami, w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia.

            W tamtym czasie wszystko wyglądało inaczej. Przepisy dotyczące prokreacji u dużych zwierząt gospodarskich zwalczały ze wszech miar, nie nadzorowany przez nikogo, „lewy” rozród, taki z wykorzystaniem rozpłodników nielicencjonowanych. Aby tego zjawiska uniknąć, prawo przewidywało przymusowe kastracje samców (buhajków) do trzeciego miesiąca życia. Później zliberalizowano ten przepis i dorastający buhajek mógł nosić swoje „klejnoty” znacznie dłużej. Jednak żaden skup żywca nie przyjął buhaja, który mógł się pochwalić ślicznymi dzwonami między udami. Słowem  – albo fernando miał swoje jąderka w zupełnej atrofii, prawie nie widoczne dla oka, albo właściciel musiał okazać dokument z przeprowadzonej tzw. późnej kastracji. Inaczej nie warto było transportować byczka do skupu.

            Rolnicy niechętnie poddawali buhajki kastracji.

Powszechnie panowało bowiem przekonanie, że niewykastrowany buhajek lepiej się rozwija, szybciej przybiera na wadze. W dodatku taki zwierzak … dawał zarobić. Bo wielu rolników pokątnie wykorzystywało niekastrowane osobniki do rozrodu,  zarówno w swoim gospodarstwie, jak też u sasiadów (za opłatą). Oczywiście, było to ścigane i zagrożone grzywną, co jednak, przy powszechnej solidarności wśród rolników, nie odstraszało nikogo od takiego procederu.

            Dla nas, weterynarzy, nie stanowiło większej różnicy, czy pacjent do bezkrwawego pozbawienia męskości ma 3 czy 18 miesięcy. Prawdę mówiąc, znacznie bezpieczniej było wykonać zabieg na zwierzęciu dorosłym, niż na młodzianie, który nie wiadomo jak może zareagować na dużą dawkę bólu. Buhaj utuczony, ważący 600 kg, a nawet więcej, nie reagował tak spontanicznie, jego możliwości błyskawicznej reakcji obronnej, szczególnie ze strony zadnich kończyn, były w znacznym stopniu ograniczone.

            W terenie, w którym przez 11 lat zmagałem się z przeróżnymi przypadkami, szczególnie u dużych zwierząt gospodarskich, buhajków do kastracji było bez liku. Pewnego słonecznego przedpołudnia postanowiłem udać się do, przepięknie położonego w malowniczym kanionie, przysiołka zwanego potocznie Biskupice-Polska. Mieszkał tam samotnik, stary kawaler, o nazwisku Janosik.  Ponieważ

            pan Janosik był mikrej postury

i liczył sobie grubo ponad pięćdziesiąt wiosen, zabrałem ze sobą naszego starszego kolegę Staszka – technika wet., który znał doskonale topografię terenu. Poza tym potrzebowałem do pomocy silnego, przeszkolonego w temacie poskramiania bydła, mężczyzny. Teren, jaki się nam odsłonił zaraz po zjeździe z asfaltówki w kierunku przysiołka Polska, przypominał krajobraz jednej z dolin tatrzańskich. Soczysta zieleń wokół drogi biegnącej lekko w górę  (drogi znanej już chyba wyłącznie z obrazów, przedstawiających dawne trakty konne) była urzekająca. A po obu stronach drogi  zbocza wzgórz, porośnięte świerkiem oraz jodłą, dawały niecodzienny, przepiękny widok.

            Pokonawszy ok. 1,5 km, dotarliśmy do drewnianej chałupiny, pokrytej dachówką cementową. Pośrodku placu przed domem stał stary, liczący może więcej niż sto lat wysoki, rozłożysty dąb. Nieopodal drzewa stała mała, drewniana obórka, w której pan Janosik chował byczka.

            Wizytę naszą gospodarz zamówił przed tygodniem. Prosił, abyśmy wykastrowali  byczka, gdyż zamierza oddać dotuczone zwierzę do punktu skupu żywca (wczesniej odmówili mu przyjęcia zwierzecia bez przedstawienia odpowiedniego kwitu, zaświadczającego o przeprowadzonym zabiegu kastracji).

            Ponieważ byczek sięgał swoim grzbietem powały (odchody spod zwierzęcia nie były usuwane przez cały okres jego tuczu, czyli od ok. 18 miesięcy), a uwięź, na której był przytroczony do żłoba, nie gwarantowała, że marna budowla przetrwa ewentualne siłowe wybryki byczka w trakcie zabiegu, kazaliśmy właścicielowi wyprowadzić zwierzę na zewnątrz budynku.

            Niepewni powroza, na jakim Stanisław wyprowadził zwierzę z wysokiej sterty obornika, postanowiliśmy uwiązać zwierzę u dębu, wykorzystując do tego grubą, konopną linkę holowniczą. Buhajek swoim wyglądem robił naprawdę ogromne wrażenie. Było to śliczne, dobrze umięśnione, silne zwierzę.

            Po sprawdzeniu, czy byczek jest właściwie przytroczony do dęba, kolega Staszek sprytnym uchwytem palcami jednej ręki za nozdrza oraz dłonią drugiej ręki za dalszy róg ściągnął do siebie głowę zwierzęcia, ja zaś przystąpiłem do bezkrwawej kastracji. Zabieg polegał na założeniu szczęk kleszczy burdizza poprzez skórę na ściągnięty w jeden bok powrózek nasienny, by gwałtownym zaciśnięciem rękojeści kleszczy spowodować zmiażdżenie zawartości powrózka nasiennego  – naczyń krwionośnych oraz nasieniowodu.

            Ten brutalny zabieg

wykonywany był w tamtych latach „na żywca” – bez podania zwierzęciu jakiegokolwiek środka przeciwbólowego. Zazwyczaj zwierzak reagował na ten ból silnym przysiadem na zadzie bądź osunięciem się na tylnych kończynach zupełnie w dół. Zaciśnięcie ramion kleszczy należało wykonać błyskawicznie. W przeciwnym razie można było otrzymać potężny cios z tylnej kończyny, wymierzony przez pacjenta. Zdarzało się to najczęściej u młodych byczków i było podwójnie ryzykowne, gdyż nie zamknięte kleszcze zwykle również leciały daleko za zwierzę – wprost na operatora ślamazarę. Kleszcze typu burdizza dla buhaja ważyły ok. 5 kg, więc cios zadany takim żelastwem mógł pogruchotać kości.

            Aby zabieg miał sens i doprowadził do pożądanego celu, wymagał od operatora dużej wprawy. Pierwszą czynnością, jaką przed przystąpieniem do właściwego zabiegu kastracji należało wykonać, było lekkie trącenie buhajka w zwisające pomiędzy zadnimi nogami jądra. Miało to na celu sprawdzenie reakcji zwierzęcia na chwyt za powrózek nasienny.

            Próba wypadła pozytywnie, to znaczy 

– byk nie reagował na szturchańca – przystąpiłem zatem do dalszych czynności. W chwili, w której nastąpiła próba zaciśnięcia kleszczy, nasz fernando gwałtownym ruchem uwolnił się z chwytu, jaki zastosował technik wet., i oswobodziwszy się, wykonał salto w powietrzu, po czym spadł na grzbiet z podwiniętym w bok łbem. Ja i Staszek odskoczyliśmy w bok. Zwierzę leżało nieruchomo, ciężko dysząc, z jego nozdrzy nagle zaczęła wypływać struga krwi. Zauważyliśmy że byk ma wbity swój własny róg w okolicę klatki piersiowej. Było jasne, że salto, jakie wykonał, spowodowało przebicie płuca i stąd krwotok z nozdrzy.

            Szybko przecięliśmy linkę krępującą zwierzę i wyprostowaliśmy zgiętą i naprężoną szyję, co przeszkadzało zwierzęciu w swobodnym oddychaniu.

Dla byka nie było już ratunku

– wypisałem skierowanie do uboju z konieczności, co nastąpiło niedługo potem, tego samego dnia w geesowskiej rzeźni.

            Kastracje podobne wykonywaliśmy później jeszcze wielokrotnie, lecz już z daleko posuniętą dozą ostrożności. Nigdy nie krępowaliśmy oraz wiązali zwierzęcia do zabiegu na tak krótkiej uwięzi. Przypadek u naszego Janosika nauczył nas postępowania bezpiecznego zarówno dla operatora, jak i dla pacjenta.

                                                                                           Kazimierz Janik