Dzwoni stała klientka, pani Jola, właścicielka wielu kotów, i mówi: – Doktorze, nie mam już siły do tej mojej czarnej kotki, koci się bez opamiętania  co najmniej dwa razy w roku, a ja nie znajduję już amatorów na kociaki.  Co by z tym zrobić? Tabletki nie skutkują, bo ta cholera dobrze wie, kiedy nie wrócić do domu…

      – Pani Jolu – odpowiadam – znajdziemy na to sposób. Proponuję to, o czym mówiliśmy już wielokrotnie. Wysterylizujemy ją – i „po ptakach”. Kiedy się wykociła?

            Jakieś dwa tygodnie temu, bo kociaki już patrzą.

            Pani Jolu, proszę pokazać się z nią, jak kocięta będą niezależne od matki, tj. będą same jadły. Proszę też pamiętać, że karmienie nie zabezpiecza przed ciążą.

            Upłynęły ponad cztery miesiące i pani Jola znów dzwoni.

            – Doktorze, a jak bym przyszła z dwiema kotkami, co już rodziły w tym roku, a kocięta oddane, pilnowałam teraz – na pewno się nie puściły – to da pan radę?
            Nie ma problemu. Informuję ją o przygotowaniu do zabiegu.

            W wyznaczony dzień pani Jola przychodzi z mocno miauczącym transportem. Kotki od rana nic nie dostały do jedzenia i upominają się o to. A poza tym nie lubią siedzieć zamknięte.  Kotki prawie jednakowe – czarne, różni je wyłącznie waga. Obie w wieku 4-5 lat. Po zbadaniu kotek kwalifikuję je do zabiegu. Pani Jola do domu, a ja do roboty.

            Na pierwszy ogień pierwsza czarna – cięższa.  Sterylizuję metodą berlińską, na wiszącym kocie więc niewiele roboty. Narkoza – ksylazyna z ketaminą, kotka na „wieszak” – i sterylizujemy. Ogolona część brzucha, zdezynfekowana jodyną, cięcie centymetr w linii białej i w ruch haczyk. Zabieg jak w książc –  szycie, antybiotyk i środek przeciwbólowy. Koniec.

            Następna. Procedura – jak zwykle. Otwarcie powłok, haczyk…. I tu schody. Przejechałem wszystkie zakamarki, gdzie miała być macica –  i nic. Cholera, co jest!  Macicy nie ma – i szlus. Straciłem wprawę, czy co? Poszerzyłem dostęp i oglądam wnętrze brzucha. Podświetliłem  sobie wszystko – i jest coś, co przypomina kikut szyjki, jajników nie ma. Czyli: kotka była wcześniej wysterylizowana! Cholera – jak to jest możliwe, żeby ostatnio rodziła?! Na pewno nie! Więc to musi być inna kotka…

            Kończę zabieg i dzwonię do pani Joli. Przyjeżdża rychło. I tu ponowne schody. Na moje: „Pani Jolu, jedna kotka, ta mniejsza, już dawno przecież była wysterylizowana…”, słyszę zdecydowaną odpowiedź: – To niemożliwe! Przecież na pewno w tym roku urodziła kocięta…

            Pani Jola nie dała się przekonać. Została przy swoim, ja przy swoim.

            Rozwiązanie  tego zdarzenia miało miejsce jakieś trzy miesiące później Dzwoni pani Jola i mówi:

– Doktorze …. Coś mi się poplątało z tymi moimi kotkami. Dzisiaj urodziła ta, którą… sterylizowaliśmy dawno – ze trzy lata temu.

            Umówiliśmy się na kolejną sterylizację. Cóż, trzeba uderzyć się we własną pierś. Na pewno nie widziałem oznak cięcia w linii białej. Może blizna była taka maleńka, że nie była widoczna? Tylko nie do końca pamiętałem, czy to nie na tej kotce eksperymentowałem kastrację z bocznego cięcia. Była to jedyna taka próba, bo nie zaakceptowałem tej metody, jako znacznie bardziej urazowej i bardziej pracochłonnej. Czy to właśnie była ta? 

            Zainteresowana ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła. Powiedziała tylko „miau, miauu”. Po wielokroć „miauuu…”.

            I nic więcej.

                                                                                                Jerzy Harmata