Tuberkulinizacja bydła jest zabiegiem umożliwiającym przyżyciowe wykrycie zwierząt chorych nawet na subkliniczną formę gruźlicy. W wypadku takiej formy choroby nie występują objawy, zwierzę potrafi być w jak najlepszej kondycji, a mimo to stanowić ogromne niebezpieczeństwo dla ludzi pijących nieprzegotowane mleko od takiej krowy.
Badanie jest w sumie bardzo proste, polega na śródskórnym podaniu tuberkuliny, antygenu podrażniającego układ immunologiczny, o ile ten miał już do czynienia z bakteriami wywołującymi gruźlicę. W sumie organizm sam melduje, czy już stykał się z gruźlicą.
Niedoświadczonemu lekarzowi może niejaką trudność sprawić wykonanie iniekcji w taki sposób, aby tuberkulina weszła właśnie śródskórnie. Następnym momentem, kiedy można popełnić błąd, jest odczyt. W oparciu o wygląd i konsystencję zmian w miejscu podania tuberkuliny dokonuje się oceny testu. W oparciu o wyniki testu i objawy kliniczne u zwierzęcia lekarz stawia diagnozę. Postawienie rozpoznania, mimo że jest dość proste, wymaga sporego doświadczenia i w związku z tym lekarze często stosują metodę polegającą na oznakowaniu po pierwszym badaniu stuki reagującej dodatnio – jako wątpliwej. Powtórne stwierdzenie dodatniego wyniku – daje większą pewność, że nie popełni się omyłki. Sztuka uznana za chorą jest wykupywana na koszt państwa od rolnika, zabijana i ponownie badana, tym razem – poubojowo.
Z pewnych, dosyć praktycznych zresztą względów, wskazane jest, aby wyniki badań tuberkulinowych pokrywały się z badaniem poubojowym. Jedynie wtedy bowiem eliminacja danej sztuki z hodowli ma sens, a badanie pana doktora – jakąś wartość.
Teoretycznie praca jest prosta i łatwa.
Gdy badania wykonuje się w dużym gospodarstwie, gdzie krowy są równo powiązane przy korytach, gdy w badaniu pomaga kilku ludzi obsługi – wtedy dziennie można przebadać choćby i kilka setek krów. Zanim lekarz naszykuje strzykawki i podejdzie do pacjentki – ta jest unieruchamiana przez obsługę i panu doktorowi pozostaje tylko wykonanie badania i przejście do kolejnej sztuki, chwytanej tymczasem przez drugi zespół. Taka praca to sama przyjemność (jak na weterynaryjną skalę przyjemności ).
Gdy jednak gospodarstwa liczą sobie jedną lub dwie krówki – trzeba do każdego gospodarstwa podejść lub podjechać, znaleźć gospodarza, powiedzieć co, czemu i po co, oraz poprosić o przytrzymanie zwierząt.
Jasne, można wcześniej wysłać po wsi kartkę, tak zwaną kurendę, lecz słowo pisane nie zawsze na czas dociera do adresata. Często taka wiadomość, wysyłana przez sołtysa, potrafi utknąć w drodze. Nawet jeżeli kurenda dotrze na czas, rolnik może o niej zapomnieć lub mieć ważniejsze sprawy niż pilnowanie, kiedy zechce go nawiedzić pan lekarz od krów.
I stąd często jest tak, że krowy – zamiast przy żłobie – „stoją zaraz za oborą”. Wiadomo, każda miara odległości jest względna, a jednostka o nazwie „zaraz” ma chyba specjalnie dużą tolerancję. Obyty ze wsią lekarz weterynarii doskonale wie, że „zaraz” u pana Budziacha i u pana Zwolińskiego, pomimo wspólnej terminologii, oznacza bynajmniej nie to samo.
Doświadczony lekarz słysząc z ust rolnika: – O tak, panie doktorze pamiętałem, krowy stoją zaraz za stawem, nie łapie w garść narzędzi i nie biegnie w ślad za truchtającym chłopem, tylko najpierw sprawdza, do jakich kategorii astronomicznych owo „zaraz” należy. Odrobina spaceru nigdy nikomu nie powinna zaszkodzić, niemniej w zasadzie lekarz na życie zarabiać powinien niekoniecznie spacerowaniem po polach.
Ta opcja pozwala uzmysłowić sobie, że badanie bydła w indywidualnych gospodarstwach – liczących sobie zaledwie po kilka sztuk – jest bardzo, ale to bardzo uciążliwe. Krowy nie są porządnie trzymane, kręcą się, powstają duże straty czasu w związku z przemieszczaniem się z jednego gospodarstwa do drugiego. Przy tak zorganizowanej pracy w ciągu dnia można przebadać i zaledwie czterdzieści sztuk, a zmęczyć się więcej niż przy badaniu kilku setek w dużym gospodarstwie.
Samochód – także swoje dostaje – wystarczy policzyć około trzydziestu – czterdziestu uruchomień silnika dziennie, cztery, albo sześć razy w tygodniu, tyleż wejść i wyjść z maszyny, jazda po wertepach. Zazwyczaj po takiej akcji – przynajmniej rozrusznik wymaga kapitalnego remontu, lub wymiany na nowy. W małych fiatach, gdzie rozrusznik jest uruchamiany mechanicznie, za pomocą specjalnej linki – regułą jest zniszczenie tego urządzenia po wiosennej akcji gruźliczej. A dostać części do rozrusznika – w latach osiemdziesiątych to był problem wręcz logistyczny, wart specjalnego człowieka na etacie lecznicy – tylko do zdobywania i naprawiania rozruszników. I w związku z tym –
każdy szanujący się lekarz weterynarii sam naprawia swój rozrusznik!
Akcję masową prowadzi się w starych fartuchach, grubych kufajkach i gumofilcach. Siłą rzeczy po piątej czy piętnastej ewakuacji z obory ktoś wniesie do samochodu, choćby na butach, nieco substancji zapachowych. A krowy, jak to krowy, wcale sianem nie pachną. Cały dzień wdychania bydlęcych oparów u co wrażliwszych osób wywołuje ból głowy lub inne objawy nietolerancji.
Oto czemu ekipy weterynaryjne do masowej akcji walki z gruźlicą, białaczką, czy też innymi chorobami zwierząt – ruszają z takim, a nie innym wigorem i samozaparciem.
– Panie doktorze, kierownik zwołał za pół godziny zebranie w swoim gabinecie. Kazał, żeby pan przyszedł zaraz, jak tylko załatwi pan pacjentów – pani Grażynka tyłem wycofała się przez drzwi i pobiegła zwoływać pozostałych pracowników.
– Dobrze, dobrze, zaraz przyjdę – krzyknąłem w stronę zamykających się drzwi.
– Pani powinna przyjść z tym psem jutro o tej samej porze. Ponownie podam zastrzyk. Sądzę, że niedługo już przestanie się drapać. Proszę jednak pamiętać o diecie i nie dawać słodyczy! Uczulenie nie powstaje samo z siebie! – zwróciłem się do klientki z kudłatym psem.
– A ile czasu potrwa leczenie?
– Zwykle potrzeba około tygodnia zastrzyków, czasami zaś leczy się nieco dłużej. Musi pani pamiętać, że to jest uczulenie i podawanie cukierków sprzyja świądowi. Nowoczesne preparaty hormonalne dają znakomite efekty, jednak trzeba usunąć przyczynę choroby.
Pozostałe dwa psy były tylko na zastrzyki i piorunem się z nimi uporałem.
W sekretariacie zgromadził się cały personel pomocniczy, w osobach pani Grażynki i pani Ali. Obie nieco niespokojne, w oczekiwaniu na dyspozycje kierownika. Pani Grażynka sprawdzała raporty, a pani Ala czegoś intensywnie szukała w książce zgłoszeń. Bardzo to dziwnie wyglądało, bo pani Ala normalnie to nigdy się tym kajetem nie interesowała. Chyba, że przeszkadzał w ścieraniu biurka…
Kierownik był w czwartek na naradzie, dostał polecenia i teraz pewnie rzuci i nam nieco informacji dostępnej w pierwszym rzędzie tylko wybranym. W poprzedniej lecznicy wystarczyło zapytać po naradzie doktora Waldorfa o to, co się działo na zebraniu – i wszystko robiło się jasne. Natomiast doktor Zambrowski zawsze musiał w samotności przetrawić plon takiej narady i po kilku dniach informował nas o tym, co musieliśmy wiedzieć i tylko o tym… Ech te poniedziałki…
W gabinecie u szefa, jak zwykle, poza okresami postu przed świętami wielkanocnymi, kiedy to część palaczy umartwiała się bez dymka – teraz
było nadymione niczym na dole w kotłowni.
Szef siedział za biurkiem, przesłonięty piętrzącymi się papierowymi teczkami ze sprawozdaniami. Wszyscy milczeli, czekając na słowa kierownika. Owe wstępne milczenie zebraniowe niekiedy ośmielał się przerywać jedynie Stanisław uwagami o pogodzie, lub równie neutralnymi wstawkami.
– A pan, doktorze, badał już kiedyś na gruźlicę? – odwrócił się w moją stronę kierownik, odkładając papierosa na zaimprowizowaną z pudełka po lekach popielniczkę. W gabinecie nagle zapanował śmiertelny spokój. Wszyscy, wręcz telepatycznie, wiedzieli, co będzie dalej.
– Owszem, pomagałem w badaniu kilku wsi podczas studiów, a później na stażu i po nim badałem samodzielnie.
– A znalazł pan jakąś sztukę z dodatnim odczynem?
– Tylko trzy. Ale nie wiem, czy ten odczyn został potwierdzony.
– Czyli pan już wie, jak wygląda odczyn dodatni lub wątpliwy przy badaniu na gruźlicę? – upewniał się kierownik.
– O, tak. Zresztą mam suwmiarkę i klucz do odczytywania wyników. Poradzę sobie.
– To dobrze, bo mamy do przebadania piętnaście wsi i Ciechocinek. Mamy kolczyki, tuberkulinę, nowe strzykawki do robienia tych badań, a nawet nowe, bardzo ładnie opracowane, klucze do interpretowania wyników. Pracę podzieliłem mniej więcej po równo, sobie wyznaczyłem gdzieś o sto sztuk więcej niż wam. Chcę uporać się z tą robotą jak najszybciej, przed nadejściem wiosny. Ruszymy więc w teren trzema grupami i myślę, że w ciągu miesiąca damy sobie radę z tą pracą.
Wyrzuciwszy z siebie najistotniejszy punkt programu – dla zaczerpnięcia oddechu, pan Zambrowski sięgnął do leżącej na stole paczki z papierosami. Stanisław w milczeniu pośpieszył z płonącą zapalniczką.
– Dziękuję – Zambrowski z lubością zaciągnął się dymem z „Klubowego”. Ta chwila oderwania była mu wyraźnie niezbędna.
– Jak wiecie, sytuacja w dyrekcji jest napięta, a nasza lecznica znajduje się na ostrzu szpikulca inspektorów z Włocławka. Pamiętajcie, żeby badać we wszystkich gospodarstwach i, oczywiście, trzeba to robić dokładnie. Po zakończonych badaniach stemplujecie rachunki u sołtysa i rozliczacie się ze zużytych materiałów. Pamiętajcie też o dokładnym wypełnianiu i obliczaniu wyników. Kierownik oddziału powiedział, że będzie wszystkie sprawdzał i jeżeli znajdzie jakieś błędy – nie zawaha się uderzyć po premiach.
– A co robić z zepsutymi kolczykami? – zapytałem.
– Nie trzeba ich zbierać, rozliczymy je wspólnie później, po akcji.
– A czy musimy kolczykować wszystkie sztuki, kulego? – ożywił się doktor Śniegocki.
– Wystarczy tylko te duże, cielaki mogą mieć wycinane nożyczkami numery na sierści. Proponuję też, aby Włodek nie oceniał sztuk reagujących dodatnio – jako dodatnich, lecz wpisywał im odczyt wątpliwy. Dopiero przy kolejnym badaniu, w razie czego, wytnie się trójkąt w uchu. Sądzę, że tak będzie bezpieczniej. – Co pan o tym myśli? – zwrócił się w moją stronę kierownik. Obrotowy fotel Stefana wyraźnie zapiszczał, gdy ten, zadowolony, że nie musi kolczykować wszystkich krów, sięgnął za pazuchę po papierosy.
– Słusznie, panie doktorze, w takim wypadku będę miał spokojniejsze sumienie, kierując do wykupu.
– Czyli wyjaśniliśmy sobie wszystko. Może są jakieś pytania? – retorycznie zapytał kierownik, rozduszając kolejnego papierosa o krawędź papierowej popielniczki.
Więcej pytań na szczęście nie było. Minorowy nastrój załogi lecznicy nie sprzyjał inwencji w dręczeniu i tak zniechęconego do życia kierownika.
– Skoro tak, to zaczynamy – oznajmił kierownik, dając hasło do powstania.
– Ależ, ależ kulego, zaraz, zaraz. Dopiero rozpoczął się nowy rok, kto to widział tak wcześnie rozpoczynać badania na gruźlicę? – zaprotestował doktor Śniegocki.
– Doktorze! Im szybciej wszystko zrobimy, tym łatwiej nam pójdzie cała praca. W kwietniu, a czasem nawet w marcu krowy wychodzą na łąki i wtedy badanie jest jeszcze trudniejsze – odparował zza biurka kierownik.
– A z kim pojadę? Sam?
– Dostanie pan Stefana. Ja wezmę Piotra i rozpocznę badania w Grabiu, a doktor Szczerbiak pojedzie służbowym samochodem z Pawłem do Opoczek.
– Przecież drogi są nieprzejezdne, zasypane śniegiem – protestował dalej doktor Śniegocki.
Spojrzałem na wręcz śmiertelnie obojętną maskę Stanisława. Piotr natomiast kręcił głową niczym w lunaparku. Gapił się. Raz na kierownika, raz na doktora Śniegockiego. Ale mecz!
– W takim układzie będzie musiał pan pracować na pieszo! – wyraźnie widać było, jak czerwienieją skronie i czoło u niespotykanie spokojnego, jak do tej pory kierownika.
– A… – zaczął następną kwestię siwowłosy doktor Śniegocki.
– To jest polecenie służbowe! Proszę jechać w teren i wykonać!
– kierownik wstał z krzesła i wbił pięści w blat biurka. – Rozdzieliłem pracę mniej więcej po równo. Sobie i tak przydzieliłem największą porcję do badania. Są kierownicy, którzy wcale nie badają bydła na gruźlicę, a pan wyskakuje mi z takimi drobiazgami.
– Kulego, czemu kulega się tak od razu denerwuje? – zmiękł stary doktor. – Każdą pracę trzeba najpierw dokładnie zaplanować, a dopiero później można się brać do jej wykonywania. Przecież może wyskoczyć tyle nieprzewidzianych rzeczy…
– Doktorze, ma pan tuberkulinę, sprzęt, a także pomoc do prowadzenia rejestru bydła, wie pan gdzie jechać, proszę więc udać się do pracy.
– Ale kto, kulego, zostanie w lecznicy do załatwiania zgłoszeń?
– W lecznicy zostanie pan Stankiewicz z Władkiem do pomocy, sekretarka i sprzątaczka. A teraz wszyscy do pracy. Nie chcę widzieć w lecznicy nikogo przed trzecią! A pan, doktorze, nie musi się martwić o lecznicę. Ja odpowiadam za całokształt pracy. Proszę tylko zrobić to, co do pana należy.
W tym momencie Stanisław z niejaką lubością zaciągnął się „Klubowym”, a Władeczek spuścił głowę prawie między nogi, aby ukryć wkradający się na twarz szczęśliwy uśmiech. Za drzwiami radośnie zaklekotała maszyna do pisania.
– Ale, kulego, niech pan mi da jeszcze Władeczka do pomocy, to wtedy Stefan będzie mi trzymał krowy, a Władeczek je poopisuje na drukach.
Władek gwałtownie poderwał czarną głowę i zaczął niezwykle bystro wpatrywać się w kierownika.
– No dobrze doktorze, dostanie pan jeszcze Władka, ale już jedźcie, jedźcie! – taktycznie ustąpił doktor Zambrowski.
Czarny łepek opadł w dół. Władek ze stoickim spokojem przyjął wyzwanie, rzucone mu przez ślepy los. Doktor Śniegocki miło uśmiechnął się do Władeczka, zadowolony ze swojego małego zwycięstwa. Wszyscy ciężko, niczym starzy reumatycy, zaczęli podnosić się z fotelików. I tak oto
akcja tuberkulinizacji została uroczyście rozpoczęta.
Styczeń dawno się skończył, luty nie straszył zbyt tęgimi mrozami. Śnieg pokrył pola, ale większość dróg, nawet tych osiemnastej kolejności odśnieżania – była przejezdna. Zapanowała wymarzona pogoda do prowadzenia akcji masowych. Wszyscy rolnicy w domach, krowy w oborach, no, może z wyjątkiem krów Filipiaka, które pasą się dopóki śnieg nie sięga powyżej kolan. Tarpan bez jakichkolwiek protestów przemyka się między ściśniętymi mrozem olchami i topolami. Do Opok kawał drogi, więc, siedząc obok kierowcy, układam po swojemu w rozmaitych kieszeniach torby strzykawki, tuberkulinę, zapasowe igły i temu podobne gadżety potrzebne do pracy.
– To co ja mam robić? – zapytał Paweł zza kierownicy.
– Jak zawsze, będziesz prowadził listę.
– Listę? Ani mi się śni. Jestem kierowcą i do mojej pracy należy prowadzenie samchodu! – zaprotestował niespodziewanie.
– W angażu jest napisane, że jakaś część dodatkowego wynagrodzenia jest wypłacana kierowcy za pomoc przy wykonywaniu zabiegów.
– I ja pomagam! Jak jeżdżę na zgłoszenia lub podczas dyżurów pogotowia – nic nie mówię, ale do trzymania krów i wypełniania druków weterynaryjnych się nie angażowałem!
– To kto ma mi prowadzić listę? – sam nie nadążę!
– Nie moja sprawa. Do moich obowiązków należy prowadzenie samochodu i karty drogowej.
– Więc zawracamy do lecznicy!
– Kierownik wydał mi polecenia dowiezienia do Opok.
– Teraz kierownika tu nie ma i ja wydaję polecenia! Rozumiesz?
– Nie. Tylko kierownik jest moim przełożonym i nikogo więcej słuchać nie muszę.
– Wobec powyższego wracajmy.
Na dzisiaj skończyłem pracę!
– Przecież wcale jej nawet nie zacząłeś.
– Pawełku, nie ty jesteś od kontrolowania, co ja zrobiłem, jasne? Zawracaj!
– To podpisz mi kartę! – kierowca gwałtownie nadepnął hamulec i podsunął mi druk z rozbiciem swojego czasu pracy. Oczywiście, godziny pracy i przejechane kilometry nie zgadzały się ze stanem faktycznym. Szybko, przy pomocy długopisu, skorygowałem rażące nieprawidłowości i oddałem dokument.
– Co mi tu popisałeś? Przecież w tych kartach nie wolno robić poprawek! – wybuchnął, zobaczywszy korekty.
– Jeżeli są niezgodne z prawdą, to, niestety, ale każdy może je zakwestionować. Zresztą, niech sam kierownik to podpisze, dobrze?
Kierowca poczerwieniał i bez słowa zawrócił samochód, przy okazji lekko ocierając o drzewo błotnik. Bez słowa zawiózł mnie do lecznicy i ponownie podał kartę do podpisania. Po sprawdzeniu stanu licznika podpisałem, nie przejmując się tym, że po powrocie stan kilometrów na karcie okazał się być mniejszy niż przed wyjazdem.
Przez okno z sekretariatu zauważył nas kierownik. Nie wkładając kurtki podbiegł do tarpana, gdy właśnie z niego wysiadałem.
– Czego pan zapomniał? – zapytał wzburzony.
– Kierowca odmówił wykonywania moich poleceń.
– Jak to: odmówił?! – zwrócił się do Pawła.
– To pan jest kierownikiem i tylko przed panem odpowiadam, prawda? – retorycznie zapytał doktora Zambrowskiego. Szef pytająco spojrzał na mnie.
– Paweł powiedział, że nie ma zamiaru prowadzić listy bydła…
To, że czarka się przelała, było widać z kilku metrów. Doktor miał naprawdę na dzisiaj dość utarczek z personelem.
– Dawaj kartę drogową i chodź do mojego gabinetu. A pan niech zaczeka chwilę w sekretariacie – zwrócił się do mnie.
– Rozpakować leki? – zapytałem.
– Zobaczymy! Tymczasem proszę poczekać!
Drzwi od pokoju kierownika zamknęły się nie na długo. Po dziesięciu minutach wyszedł Paweł i pobiegł do samochodu.
– Może pan już jechać w teren – zwrócił się do mnie doktor Zambrowski, idąc po swoją kurtkę – Grażyna, leć po Stefana!
– A czy Paweł teraz już wie, co ma robić?
– Wie, zresztą będzie pan miał to okazję sprawdzić – uśmiechnął się pod nosem kierownik.
Rzeczywiście, teraz
Paweł wiedział, co ma robić.
Był wściekły, lecz usłużnie, bez jakichkolwiek komentarzy, wykonywał wszystkie moje polecenia. W sumie jednak wyjazd opóźnił się o dobre półtorej godziny i praca po niepotrzebnej scysji szła mi kulawo. Pewnie wstałem lewą nogą. A może to tylko poniedziałek…
Włodzimierz Szczerbiak
P.s.
Pierwszej wiosny po przybyciu do Aleksandrowa badałem sporą połać terenu na gruźlicę. Wykryłem około sześćdziesięciu sztuk bydła reagującego dodatnio na test śródskórny. W oddziale podniosła się duża wrzawa w związku ze znalezieniem tak dużej ilości dodatnio reagującego bydła.