Gdy kończyliśmy upragnione studia weterynaryjne, asystenci klinicyści często, w formie żartów, życzyli nam, aby po pójściu do pracy terenowej, jako pierwsze przypadki, trafiły nam się różyca u świń, zaleganie poporodowe u krowy i kolka u konia. Przypadki bardzo czytelne do rozpoznania, leczone klasycznymi sposobami i przynoszące spektakularne efekty. W ten sposób szybko można było zdobywać uznanie u rolników, budować potrzebny w terenie autorytet.
Gdy więc do lecznicy wszedł zmartwiony rolnik i wyłożył swój problem z wycieloną krową, w mig miałem diagnozę i sposób leczenia. Moja, dość bogata wyobraźnia, wsparta zdobytymi wcześniej obserwacjami w terenie, już trąbiła spektakularny sukces.
– Czyli, co: kiedy się wycieliła?
– A wczoraj wieczór, doktorze. Było wszystko w porządku. Wstała po łocieleniu, dwie godziny później wyszło odprawisko, wydoiły my ją, cielok się napił siary. Rano przychodzę do obory, a dy łona nie wstaje. Ta próbuje, dźwiga przód, ale co, jak dupa za ciężko… I nie wstaje.
– No cóż, to klasyczne odwapnienie po porodzie. Widać, nie daliście dodatków do żarcia, to i krowa zaległa.
– A to czymu tak?
– No przecież, jak była cielna, to musiała z czegoś brać, by cielę się rozwijało, miało swoje kości.
– A, no dyć, prowda. No, a do się doktorze coś z tym poradzić?
– Jasne! Biorę wlewy dożylne, jedziemy na miejsce i działamy. Myślę, że
po takim wlewie krowa szybko wstanie.
Po przyjeździe do zagrody w asyście zebranych już ciekawskich, ale też miejscowych „dochtorów”, znających się na wszystkim, wchodzę do obory. Na posadzce rozłożona potężna sztuka w trakcie łasowania zielonki. Badam wrażliwość na bodźce bólowe. Przytępiona reakcja, ale zachowana. Spoko – klasyczne zaleganie porodowe. Walimy wapno w żyłę, trochę zaczekam, zachęta do wstawania i wracamy do domu.
– Silny w rękach – do głowy! Trzeba mocno trzymać, by mi się nie poruszyła głowa w czasie wlewu dożylnego – daję komendę.
– Franuś, idze, potrzymoj. Doktór pokaże ci, jako to mos zrobić…
Franuś, by pokazać swą siłe, niczym obcęgami złapał za nozdrza, jednym ruchem zwinął łeb. No – bajka! Żyła jarzmowa na wierzchu, strzał igłą do wlewu, wlewnik podłączony i – bul, bul, bul – jedziemy z kroplówką.
– Franiu, ale to trochę potrwa. Przy tak dużej krowie muszę podać dwie butelki…
– Ni ma sprawy, doktorze. Dom rade. Choć jo by szybciej obalił dwie flaszki, niż to do niej wleci…
Po wyczerpaniu obu butelek jeszcze standardowo zastrzyki witaminowe – i czekamy. Drżenia mięśniowe w okolicy zadu sygnalizują, że preparat zaczyna działać. Dotykiem sprawdzam – podnosi się temperatura mięśni. Spokojnie, jeszcze 10 minut i wstajemy.
Po wyznaczonym czasie nadchodzi moment prawdy. I tu… klapa. Wyraźnie zdziwiona krowa zdaje się oczami pytać: – A co wy, chłopy, chceta ode mnie? Mnie tak dobrze. Ani myślę dźwigać swego dupska… Jako, że czas mnie gonił do następnych przypadków, decyduję:
– Słuchajcie, dajemy jej czas do namysłu. Za godzinę spróbujcie, czy wstanie. Jak co, to dzwonić jutro.
Nazajutrz po ósmej, właściciel melduje się w lecznicy.
– Wiycie, doktorze, ta franca nie wstała. Jak my ją próbowały zgonić, to nic, ino wywalo z pyska jęzor, borucy i mo wszystko w dupie. Jy, pije, sro, wyleje się, jakby jej nic nie było.
No to mamy problem.
Trzeba znów pojechać, powtórzyć wlewy i zobaczyć, jaka będzie reakcja. Franuś, podobnie, jak wczoraj, sprawił się bez zarzutu. Wzmocniona dawka leków wylądowała ponownie przez żyłę do krwioobiegu podopiecznej. Pomny słów, że pacjentka jest ciut leniwa, szybko zwinąłem majdan, dając polecenie:
– Jak nie wstaje, to próbujemy jeszcze raz jutro. Jak nie wstanie – wyjazd na rzeź.
No i, widać, wykrakałem. Rano zdesperowany właściciel dzwoni:
– Doktorze, ta franca chyba jednak nie wstanie… Co dalej robimy?
– Decyzja twoja. Ja proponuję jeszcze jeden wlew. Jak nie wstanie, jedzie do rzeźni.
Kolejna powtórka z rozrywki. Ale teraz do końca użyjemy wszystkich sposobów pobudzenia, by krowa wstała. Reakcja na ukłucia ogona – prawidłowa. Temperatura mięśni zadu – w normie. No to jeszcze kolejny doping do pobudki. Biorę garnek z zimną wodą i leję krowie do uszu. Z niekłamaną wściekłością ta wali łbem na wszystkie strony, trafiając przy okazji Franka prosto w krocze.
– O, kurwa mać! – wrzeszczy Franiu. – Tego to jo ci już nie daruję!
– Bardzo boli? Toć był to strzał prosto w twój nabiał…
– No, patrzaj, doktor. Przy okazji rozerwała mi portki. Gówno tam o moje jaja. Może przy okazji fiutek mi urośnie… To i sąsiadka się ucieszy…
Ale krowa ani myśli wstawać. Na tę chwilę do obory wchodzi sąsiad i pyta:
– No i dalej się z tą francą mordujeta? A wiycie co, doktorze. Łona barz boi się mojego psa. Może by spróbować ją tym pogonić?
– Nie ma sprawy. Wołaj psa.
Po pięciu minutach sąsiad wraca ze swoim Miśkiem. Taka mizerna psina ma wystraszyć to bydlę? – zwątpiłem.
– Bierz ją, Misiek! – wrzasnął sąsiad.
Psina z jazgotem wystartowała do leżącej bydliny.
I stał się cud!
Z wielkim impetem krowa poderwała się i, jakby nigdy nic, przez otwarte drzwi wyrwała się na podwórko. Za nią pognał ujadający nadal Misiek.
– I dało się ? – zatriumfował sąsiad.
– No wiele już widziałem, ale to już dla mnie odkrycie – przyznałem.
– No to teraz trzeba szukać, gdzie ta pizda poleciała – stwierdził właściciel.
Ruszyli szukać. A że gospodarstwo położone było na skraju wsi, w pobliżu lasu, to i ślad po uciekinierce się urwał. Pod wieczór telefon. Dzwoni zmartwiony właściciel.
– Doktorze, ni ma jej nika. Co my się naszukały… A jo już teraz mom ją w dupie. Niech ją złapią wilki, bo ich tu pore jest na polach. A i bury się też tu kręci, to może on ją przekono, co trzeba iść do chałupy. Dwa dni później zauważono krowę pasącą się pod lasem. Dołączyła do stada i – jakby nigdy nic – wróciła z nim do obory.
Wiem, że była w tym gospodarstwie jeszcze parę lat.
Jan Serwin