W latach dziewięćdziesiątych, zaraz po prywatyzacji zawodu lekarza weterynarii, kiedy postanowiłem odejść z lecznictwa na rzecz państwowej służby weterynaryjnej, prowadziłem jednoosobową działalność gospodarczą o nazwie Usługi Weterynaryjne.
Jedenaście lat pracy w jednej gminie zaowocowało tym, że po odejściu do pracy w OT WZWet w Olkuszu nadal napływały do mnie zgłoszenia z terenu gminy Pilica, gdzie najprawdopodobniej
rolnicy wysoko sobie cenili mój profesjonalizm.
Jeszcze przez parę lat po rozstaniu się z dawnym terenem dzwoniono, abym podjechał wieczorem i zaradził w zaistniałych w gospodarstwie problemach.
Jednym z moich stałych klientów był, mieszkający w Smoleniu, pan Daniel. Pewnego popołudnia zadzwonił pan Daniel, prosząc, abym wpadł do niego i podjął się próby leczenia krowy na uporczywe, opierające się leczeniu przez miejscowych weterynarzy, zapalenie wymienia. Przy okazji poprosił, abym przebadał dwie krowy, które nie chcą zajść w ciążę.
W umówiony dzień, zabrawszy potrzebny sprzęt oraz leki, udałem się do oczekującego mnie klienta. Do Smolenia z miejsca zamieszkania mam ok. 16 km, więc po około 30 minutach byłem na miejscu. Zmieniwszy obuwie na solidne gumowce oraz ubranie na odpowiedni uniform, przystąpiłem do czynności. W trakcie moich zmagań pan Daniel przekazał mi wiadomość, iż gospodarz o nazwisku Pasik, zamieszkujący zaraz za ruinami zamku Pilcza na Smoleniu, dowiedziawszy się o mojej dzisiejszej wizycie, prosił, abym w drodze powrotnej wstąpił również do niego. Nie określił, na co konkretnie uskarżał się znajomy.
Po zakończonej wizycie u pana Daniela, nie zmieniając obuwia, a więc w gumowcach, okrywszy się kurtką ortalionową, wskoczyłem do maluszka i pognałem w kierunku ruin zamku. Pamiętałem, że
Pasikowie „od zawsze” posiadali bardzo groźnego psa,
uwiązanego tuż przy stodole na solidnym łańcuchu. Brytan nieraz dawał o sobie znać, kiedy odwiedzaliśmy to gospodarstwo – głośno szczekał, szarpał się na łańcuchu, słowem: wściekał się do granic swojej oraz łańcucha wytrzymałości.
Zaparkowałem tuż przed zamkniętą bramą. Nie wiedząc, co rolnik chce ode mnie, zabrałem, na wszelki wypadek, małą torbę raportówkę z podstawowym sprzętem. Przy furtce, również przymkniętej, był przycisk od dzwonka. Nacisnąłem kilkukrotnie, bez rezultatu. Szarpnąłem parokrotnie za furtkę, chcąc wzbudzić agresję u brytana. W zasadzie nie miałem pojęcia, czy pies, którego ostatnio widziałem kilka lat temu, jeszcze żyje. Może gospodarz ma zupełnie innego albo nie ma psa w ogóle? Na podwórzu nadal było zupełnie cicho. Uznałem, że jest bezpiecznie, że przecież gospodarz wie, iż dzisiaj mam go odwiedzić a więc wszelkie zagrożenia zapewne dawno usunął. Wszedłem na podwórze i skierowałem się do drzwi wejściowych domu. Nacisnąłem klamkę, drzwi były zamknięte na klucz. Zastukałem. Nadal martwa cisza.
Stałem chwilkę, gdy nagle zza winkla domu wybiegł, znany mi od dawna, groźny brytan. Błyskawicznym wyskokiem starał się dopaść mnie zębami. Nie zastanawiając się ani chwili, zasłoniłem się raportówką, zaś energicznym wykopem z prawej nogi starałem się poświęcić w pierwszym rzędzie gumowce.
Pies jak porażony prędem nagle opadł na ziemię,
po czym zaczął się wyraźnie krztusić. W pierwszej chwili wydało mi się, że burek oberwał ode mnie porządnego kopa wprost w krtań, co ścięło go z nóg. W tej samej chwili ukazał się właściciel, który, na moją prośbę, wspólnie z synem, pochwycił rozwścieczoną bestię, a następnie odprowadził i uwiązał ją przy starej budzie.
Okazało się, że gospodarz zwykle zwalnia z uwięzi psa, który ma za zadanie dopilnować, aby nikt, a szczególnie liczni w tym miejscu turyści, nie wchodził do obejścia. Tego dnia również był luźno puszczony w obejściu.
Moje szczęście
polegało na tym, że w momencie, gdy zjawiłem się w gospodarstwie, tuż za ogrodzeniem, po przeciwnej stronie furtki, trzej mężczyźni urządzali sobie balangę. Wódeczkę przegryzali kiełbasą. Pies zwietrzył intruzów i ciągle dojadał w ich kierunku. Postanowili przekupić agresora, rzucając w jego kierunku kęsy kiełbasy. Pomagało; pies cichł na chwilę, ale nie odchodził, licząc na kolejną porcję. W chwili, kiedy stałem przed drzwiami domu, w kierunku psa poleciał pokaźnych rozmiarów kęs kiełbasy, z którym w pysku brytan przypuścił na mnie atak. Biedakowi żal było zarówno kiełbasy, jak również przyjemności z poszarpania mojego odzienia. I… biedaczysko zachłysnęło się kiełbaską.
To tłumaczyło wszystko. Ja zaś niepotrzebnie krygowałem się, iż zbyt brutalnie zareagowałem na przypuszczony przez brytana atak. Ochłonąwszy z doznanej dawki emocji, wespół z gospodarzem udaliśmy się do obórki, aby pomóc potrzebującemu zwierzęciu.
Kazimierz Janik