Doktor się nie napił, bo za długo sikał…

Praca lekarza weterynarii w terenie niosła codzienne nowe wyzwania. Po wcześniej, niż zakładał plan stażu, podjętej pracy zawodowej na Orawie każdy dzień niósł nowe wyzwania.

 Właśnie dobiegał końca kolejny dzień pracy. Jeszcze tylko sprawdzić, czy wszystko wpisane do książki leczenia, uporządkować biurko i pora na wyjazd autobusem do miejsca zamieszkania. Wtem do lecznicy wkroczyło dwóch potężnych chłopów.

– Co was sprowadza o tej porze?  – zagaił szef lecznicy.

Trza by wymiśkować nasze ogiery!

         – Kiedy ?

         – No, nam by barz pasowało jutro. Bo, wiycie, zaraz potem sobota, to i będzie cas, coby końmi po kastracji pojeździć, coby się dobrze goiły.

         – A ile tych ogierów by było?

         – A wiycie, śtyry na pewno.

         – No dobra. Jutro przyjedźcie na ósmą rano, to się je zrobi przed robotą terenową.         

         Rozmowie przysłuchiwali się dwaj technicy weterynarii, Stasiek i Jasiek. Chłopaki zaprawieni w robocie, znający realia pracy i niespodzianek w tej lecznicy.

         – Doktorze – mówią do mnie. – Jak znomy życie, to jutro z tych czterech planowych, zjedzie dziesięć albo i drugie tyle ogierów…

         – No, a skąd się ich niby tyle uzbiera ? – zapytałem.

         – To my wiemy przecież jak to leci.

Jak się zwiedzą, to przyjadą.

         A jo, jak znam życie, to jutro jak szef uwidzi taki spęd, to zaraz powie, że go coś w krzyżu obcięło i całą grandę złoży na nas.

         – To znaczy?

         – No powie: chłopaki musicie sobie poradzić. Ja kwity za usługę wypiszę.

         – A to znaczy, że mnie do tego wciągniecie? – zapytałem.

         – No, jasne! Doktor będziesz rżnął, my z chłopakami zrobimy całą resztę.

         Tyz piyknie – pomyślałem. Ale do jutra wszystko się wyjaśni…                                    

         Nazajutrz, idąc do lecznicy, z przystanku autobusowego widzę co rusz kolejny wóz, zmierzający w tym samym, co ja, kierunku. Po dojściu do lecznicy patrzę – a tu całe podwórko  koni. Pełen obaw wszedłem do gabinetu. Tam, rozbawieni nasi technicy, na dzień dobry:

         – A widzisz, kurwa, doktor ? Mówiliśmy! I jest do kastracji… 46 ogierów.   Chwilę później z mieszkania nad lecznicą zszedł szef, mój imiennik. Ze skrzywioną od „bólu” twarzą, podparty, niczym w tańcu, po bokach rękami, wyrecytował:

         – Patrzcie… Tak mnie nad ranem postrzykło, że

nie mam mocy, bym mógł to robić,

Zorganizujcie sobie jakoś robotę. Macie cały dzień do dyspozycji, bo terenu dziś nie załatwiamy.

Powtarzając maksymę: z szefem się nie dyskutuje, szybko z chłopakami-technikami ustaliliśmy plan działania.

         – Pęta do kładzenia mamy ?

         – Są. I to dwa zestawy.

         – Narzędzia ?

         – Są wysterylizowane dwa zestawy

         – No dobra. A jak dalej ?

        Spoko – jest wiaderko, gorąca woda, płyn do dezynfekcji. Damy radę! No to jeszcze woda, miska do mycia jajek, jodyna, ręczniki – i do dzieła!

         A kto odpowiedzialny za zakładanie pęt? Tu dodam, że wtedy kastracje u ogierów wykonywaliśmy  w pozycji leżącej, z użyciem pęt typu berlińskiego.

         – A o kładzenie niech doktor nie martwi. Jest tyle chłopa, a oni to mają opanowane, jak zrywkę drzewa w lesie.

         – Placyk do kładzenia gotowy?

         – Jasne. Nawieźli tyle słomy, że starczy na dwa dni roboty.

         – No to, chłopy, zanim zaczniemy… – wydałem instrukcje. – Dwie ekipy, po pięciu chłopa, do pęt. Na hasło: raz, dwa, trzy ciągniemy mocno za linę, koń się wywraca, dwóch silnych i sprytnych siada koniowi na łeb i po kolei: luzujemy tylną nogę, wolne pęto, wywiązanie nogi…

         – Oj, doktorze… To przecie nie piyrse nasze łogiery w miśkowaniu. My to syćko znamy, jak  pocierz…

No to teraz technicy.

– Jasiu, podajesz po kolei narzędzia na mój znak lub polecenie. Stachu – ty silny w łapach –  zaciskasz kleszcze  Sanda, by nam nie krwawiły  po kastracji. Wszystko jasne ?

No to jazda, panowie! Który pierwszy?

I tak od pierwszego przez kolejne: mycie pola, dezynfekcja, dwa nacięcia mosznowe – jądra odsłonięte. Cięcia osłonek, jądra do łapy, nożyczki, cięcie mięśni unosiciela jąder, zacisk kleszczami Sanda, ulubiona zasypka z jodoformu do rany. Trzy minuty i rozpinanie pęt. Ofiara wstaje, gazda szybko wywiązuje ogon, żeby się nie pchał do rany.

         W połowie zabiegów obaj technicy zgodnym chórem wołają:

         – Doktór, robimy przerwę na papierosa.

         – No, skoro musicie… Ja nie palę, mogę działać dalej.

Po krótkiej przerwie wracamy do działania. Kolejne ogiery położone, wykastrowane. Finał. Z niedowierzaniem patrzę na zegarek. No pięknie, zajęło nam to niecałe sześć godzin. W tym momencie główny organizator kastracji zaczął z uznaniem perorować:

 – Wiecie, doktory, zdawało mi się, ze jak tak dużo tych łogrów, to się z tym będziemy pierdolić do nocy. A tu młody tak z tym popierdalał, że my całe mokre od tej roboty… No to, chłopy – zwrócił się do swoich – czas teroz na nos, na dezynfekcję, co by się dobrze goiło…

I po kolei każdy z wozu, zza pazuchy. wyjmuje po przywiezionej flaszce. Z pierwszym kielichem gazda woła do mnie:

u nos taka tradycja,

         Szybko kalkulując, przeliczyłem, że pijąc po przysłowiowej pięćdziesiątce, mam do łyknięcia, bagatela… ponad 2 litry. Bez zmrużenia oka, tak jak stałem, strzeliłem pierwszego kielicha.

         – Dobra – powiedziałem – na razie wystarczy, bo muszę trochę obmyć ręce z tej krwi, od tych jaj capią mi tak, że nawet gorzała nie wchodzi. No i muszę się wreszcie, za przeproszeniem, odlać, bo pęcherz nie wytrzyma.

         – No dobre. Pewnie. Ale zaroz po tym wracocie.

Pospiesznie oddaliłem się do lecznicy i już w drodze obmyślałem, jak tu się wymknąć z tej alkoholowej pułapki. Wszedłem do łazienki, obmyłem się i nagle mój wzrok spoczął na niepozornym okienku.

Mam! Tędy będę się ekspediował z lecznicy. Przecież inne wyjścia są obstawione wozami i biesiadą. Chwała Bogu, żem chudzina – pomyślałem. Przerzuciwszy najpierw kurtkę i buty, jak przysłowiowa glizda, wysunąłem się przez okienko. Nikt nie widzi. Hop, przez płot, kierunek – przystanek autobusowy. Gdy dotarłem do mieszkania, bez zastanowienia walnąłem się spać.      Rano wracam do lecznicy. Z niedowierzaniem patrzę, a tam… impreza trwa nadal w pełnej obsadzie. Gdy zobaczył mnie organizator, natychmiast podszedł mocno chwiejnym krokiem z flaszką w dłoni. Bełkotliwie skwitował:

         – Coś wos straśnie długo nie było. Kaześ, doktor, straśnie długo sikoł.

         Na szczęście

w drzwiach stanął szef i wybawił mnie:

         – Jasiek, bierz Staszka i razem jedziecie  na Chyżne, na granicę. Wybawco… – pomyślałem, choć tak po prawdzie nie darzyliśmy się większą sympatią.              Szef szybko doszedł do wniosku, że zdobyłem uznanie rolników, co w jego odczuciu mogło w perspektywie zagrażać jego pozycji w lecznicy.

         Pół godziny później pod lecznicą zaczęło się robić pusto. Zdesperowane gaździny zaczęły przepędzać wesołe towarzystwo do domów.

                                                                                                      Jan Serwin