Spirytus i wódkę trzeba zmieszać w proporcji 1:1 i pić bez bez zagrychy i popitki. Nie na kieliszki, ale ile kto zdoła. To nie było polecenie, lecz stanowcze zalecenie kierownictwa zakopiańskich Zakładów Mięsnych, dotyczące pracowników firmy, wykonujących swe obowiązki. Byłem jednym z nich. Zalecenie potraktowałem śmiertelnie poważnie. Bo powiedziano nam, że picie może uratować życie. Jak po tej kuracji do domu w Dzianiszu trafiłem – nie pamiętam…
Ten, kto wymyślił, aby u zbiegu Krupówek, ul. Kościeliskiej, Nowotarskiej i drogi prowadzącej do dolnej stacji kolejki na Gubałówkę usytuować rzeźnię miejską, powinien dostać pokojową nagrodę Nobla. Ileż mniej byłoby dziś dzikich scen w tym miejscu i okolicach, gdyby rzeźnia nadal funkcjonowała i swym specyficznym fetorem niesfornych turystów i zwyczajnych złoczyńców do odwiedzin Zakopanego zniechęcała! Niestety –
po rzeźni i pobliskiej masarni przy Krupówkach zostały już jedynie wspomnienia…
Do pracy w zakopiańskiej rzeźni trafiłem tuż po skończeniu Technikum Weterynaryjnego w Nowym Targu, latem 1974 roku. Do pracy tej, podobnie jak do wstąpienia do technikum, namówił mnie kolega z podstawówki, Staszek Łuszczek. Namowa to za wielkie słowo, kolega raczej wspomniał, że jest szansa zatrudnienia (o pracy w lecznicy trudno było wtedy nawet pomarzyć, nie było etatów). Karierę w rzeźni zaczęliśmy obaj od objęcia stanowisk konwojentów żywca, z perspektywą zatrudnienia w przyszłości przy badaniu mięsa. Perspektywa już po kilku tygodniach stała się realna – firma wysłała nas do Wielkopolski na kilkutygodniowy kurs klasyfikacji żywca i badania mięsa. Po powrocie z kursu, czekając na wykorzystanie przez firmę naszych nowych umiejętności, nadal, ubrani w gumowe fartuchy, chroniące nas przed ekstrementami podopiecznych świnek i krówek oraz wyposażeni w długie, gumowe pały, służące zaprowadzaniu porządku w niesfornych stadkach, wciąż konwojowaliśmy zwierzęta do rzeźni. Czynność ta nie zajmowała nam wiele czasu, zwykle dwie, trzy godziny, do południa przeważnie czekaliśmy w kanciapie na wezwanie do transportu.
I właśnie któregoś takiego, bezrobotnego, przedpołudnia zdarzył się alarm. Właśnie zjedliśmy przepyszną świeżonkę – nowy pracownik postarał się, wybierając do kociołka najlepsze kawałki polędwiczki, wszystkim danie to, przyprawione cebulką i czosnkiem, bardzo smakowało – gdy do kanciapy wpadła z impetem pracownica badająca mięso.
– Jadł to ktoś?! – zawołała od progu.
– Co za pytanie? Wszyscy. Bardzo smaczne śniadanie…
– No to, k…, jest problem!Mamy włośnicę!
– Skąd braliście to mięso? Z której hali?
– No, z jednej… I z drugiej. Po trochu. Co najlepsze… – niedawno zatrudniony pracownik nie bardzo kojarzył, z których półtusz wykrawał najlepsze kawałki.
– To nie wiedziałeś, że druga jest nieprzebadana?! K…! I wy to wpieprzyliście!
Badaczka wybiegła, nic więcej nie mówiąc. Po paru minutach zjawił się kierownik.
Kierownik nie ukrywał, ze mamy problem. Poważny. Jeśli spożyliśmy zarażoną włośniami polędwicę, to jedynym, najszybszym i skutecznym sposobem na uratowanie się przed chorobą będzie… utopienie pasożyta w alkoholu (w tamtych czasach medycyna wobec włośnicy była praktycznie bezradna; dziś są metody jej leczenia, choć wiele zależy od momentu rozpoznania). Larwy włośnia mogły przenikać przez ściankę jelit do różnych narządów, nawet do mięśnia sercowego, doprowadzając pacjenta do poważnych komplikacji zdrowotnych, a nawet do zgonu. Praktyczne zalecenie było więc takie: litr spirytusu mieszamy z litrem wódki, co sprawi, że uzyskamy prawie 70- procentowe „lekarstwo” na zabicie nicienia.
Szybko policzono „kuracjuszy”, równie szybko zrobiono „ zrzutę” – i zaczęła się terapia. Nie pamiętam, jak długo trwała, ani jak się skończyła (jak wspomniałem – nie pamiętam nawet, jak dotarłem do rodzinnego Dzianisza…).
Czy terapia okazała się skuteczna? Nie mam pojęcia.
Kilka tygodni po tym zdarzeniu zostałem powołany do wojska. Informacji o zarażeniach włośnicą nie miałem, o zgonach też nie. Możliwe, że „kuracja”, zaproponowana przez kierownika rzeźni, uratowała załogę. Możliwe też, że nowo zatrudniony pracownik miał szczęście – i, wykrawając mięso, ominął zarażoną półtuszę.
W każdym razie przypadek ten przyniósł pozytywną zmianę – w zakładzie wprowadzono procedurę uniemożliwiającą przygotowywanie świeżonek i innych pyszności z mięsa nieprzebadanego.
A w miejscu, gdzie niegdyś funkcjonowała zakopiańska rzeźnia, stoi knajpa, w której można się dziś napić. Już bez konieczności zabijania robaka…
Władysław Styrczula